Reklama

Od początku wiedzieliśmy, że nasz ślub ma być wydarzeniem niezapomnianym – dla nas, naszych rodzin i gości. Marzyliśmy o przyjęciu, na którym każdy detal będzie dopracowany, o weselu z klasą, z pysznym jedzeniem, piękną salą i zespołem, który porwie wszystkich do tańca. Mimo rozsądnych obaw o koszty, z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej się zapędzaliśmy. Wydawało nam się, że przecież „z kopert się zwróci”. Dziś wiemy, jak bardzo się myliliśmy. I nie chodzi już tylko o pieniądze, ale o uczucie żalu, które z nami zostało.

Marzenie, które miało się spełnić

Wszystko zaczęło się dość klasycznie. Oświadczył mi się po pięciu latach związku, w jednej z tych restauracji z widokiem na miasto, gdzie rezerwację robi się na kilka tygodni do przodu. Włożył mi pierścionek na palec, a ja – jak przystało na przyszłą pannę młodą – zaczęłam planować w głowie, jak ten dzień ma wyglądać. I choć oboje wiedzieliśmy, że nie chcemy niczego skromnego, początkowo podchodziliśmy do sprawy całkiem rozsądnie.

– Zróbmy wesele na około 80 osób. Najbliżsi i przyjaciele, bez żadnych „ciotek z Ameryki” – zaproponowałam.

– Okej. Bez szaleństw. Tylko najbliżsi – zgodził się Kamil, a ja byłam przekonana, że tak właśnie będzie.

Tylko że każdy telefon do kolejnego członka rodziny kończył się słowami:

– No przecież nie zapomnicie o cioci Irenie? I o wujku Darku? Oni zawsze byli tacy blisko waszej rodziny!

Albo:

– Wiesz, może i nie rozmawiacie z kuzynką Majką od dwóch lat, ale głupio by było nie zaprosić. Ludzie będą gadać...

I tak ze skromnych osiemdziesięciu zrobiło się sto dziesięć, potem sto trzydzieści, aż finalnie skończyło się na stu siedemdziesięciu osobach. I każda z nich miała być wyjątkowa, najedzona, zabawiona i zachwycona. Rodzice trochę nas wspierali finansowo, ale większość kosztów braliśmy na siebie. Byliśmy przekonani, że damy radę. A raczej – że później „koperty nam pomogą”.

– Po weselu wszystko się zwróci. Zobaczysz – mówiłam Kamilowi z przekonaniem.

Tyle że rzeczywistość okazała się zupełnie inna.

Miało być idealnie

Dzień ślubu rzeczywiście był piękny. Pogoda dopisała, suknia leżała idealnie, makijażystka zrobiła mi twarz jak z okładki magazynu, a sala wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wymarzyłam. Kiedy wchodziłam pod rękę z Kamilem, widząc tych wszystkich ludzi uśmiechniętych i klaszczących, myślałam, że to jeden z tych momentów, które zapamiętam do końca życia.

– Jesteście jak z bajki! – wołała moja ciotka, poprawiając z emocji ramiączko swojej sukienki.

– No, no! Zastaw się, a postaw się, co? – zaśmiał się któryś z kolegów Kamila, z kieliszkiem w dłoni, patrząc na fontannę z czekolady i drink bar.

Nie ukrywam – trochę nas bolało, że ludzie zamiast cieszyć się z nami, komentowali raczej wystawność przyjęcia. Wydaliśmy przecież sporo pieniędzy, ale nie po to, żeby ktoś to oceniał, tylko żeby naprawdę dobrze spędzić ten wieczór z bliskimi. Tak, może były dekoracje za piętnaście tysięcy i wynajęty zespół z innego miasta, ale to miało być nasze wielkie święto.

Podczas pierwszego tańca czułam się jak w filmie – rozkołysana w ramionach Kamila, otoczona błyskiem świateł i spojrzeniami wszystkich gości. Wtedy naprawdę nie myślałam o tym, ile to kosztuje. Liczyło się tylko to, że to nasz dzień. A przecież o tym mówi się w każdym poradniku ślubnym: że to ma być dzień panny młodej i pana młodego. I był. Do momentu, gdy zaczęliśmy liczyć koszty. I koperty.

Liczby się nie zgadzały

Pierwsze sygnały, że coś jest nie tak, przyszły jeszcze przed weselem. Budżet rozjeżdżał się w każdą możliwą stronę. Sala miała kosztować 50 tysięcy – wyszło ponad 70, bo doszły „drobne poprawki” w menu i opłata za korkowe, której wcześniej nie zakładaliśmy. Fotograf z wideofilmowaniem to kolejne prawie 10 tysięcy. Do tego DJ, zespół na poprawiny, atrakcje dla dzieci, barman i candy bar, który uznaliśmy za „must have”.

– Przecież mamy odłożone – mówił Kamil, przewracając oczami. – No i moi rodzice dołożą się, obiecali.

– A moi nie dadzą złotówki więcej – odpowiedziałam, ściągając brwi. – Mama powiedziała, że na suknię mi już dała i to wszystko.

No ale to się zwróci, kochanie, spokojnie – próbował mnie uspokoić. – W końcu mamy ponad 170 osób. Nawet jakby każda para dała po tysiąc, to...

– To będziemy do przodu! – dokończyłam i próbowałam się uśmiechnąć, ale w głębi serca czułam już, że coś się nie klei.

A potem przyszła noc przed ślubem. Nie spałam. Leżałam i liczyłam wszystko w głowie – faktury, zaliczki, resztę opłat, które trzeba będzie pokryć po weselu. Próbowałam też przewidzieć, ile możemy zebrać w kopertach. Co jeśli nie damy rady? Co jeśli się zadłużymy na start? Ale rano nałożyłam uśmiech, tak jak podkład i cień na powieki. Bo to miał być nasz dzień. I naprawdę przez moment uwierzyłam, że pieniądze to tylko dodatek. Że wszystko się poukłada. Naiwna.

Koperty nas rozczarowały

W poniedziałek po weselu siedzieliśmy przy kuchennym stole. Przed nami – góra białych, kremowych i różowych kopert. Byliśmy zmęczeni, niewyspani i wciąż trochę rozstrojeni emocjonalnie po minionym weekendzie.

– Gotowa? – zapytał Kamil, już z nożyczkami w ręku.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

Liczenie kopert to coś, o czym się nie mówi głośno. Wszyscy udają, że to nieistotne. Że liczy się miłość, wspomnienia i taniec do rana z rodziną. A prawda jest taka, że siedzi się potem w poniedziałek, z duszą na ramieniu, i sprawdza, czy budżet domowy nie runie po jednym wieczorze marzeń.

Zaczęliśmy otwierać. Koperta po kopercie. Jedna para – 300 zł. Kolejna – 500. Kilka dało po tysiąc. Ktoś z rodziny Kamila wrzucił dwieście złotych i kartkę z życzeniami pisanymi na szybko długopisem. Patrzyłam na te kwoty i czułam, jak z każdą kopertą opada mi uśmiech z twarzy.

– Dobra, mamy już... pięćdziesiąt trzy tysiące – powiedział Kamil po jakimś czasie, przeliczając plik banknotów.

– To nie starczy nawet za salę – szepnęłam.

A przecież była jeszcze cała reszta. Hotel dla gości – 10 tysięcy. Suknia – prawie dziewięć. Dodatki, dekoracje, zaproszenia, obrączki, makijaże, fryzjerki, auta. Zrobiliśmy listę – wyszło ponad 146 tysięcy. A z kopert? Niecałe sześćdziesiąt.

Niedopowiedzenia i rozczarowanie

Po weselu zaczęły spływać wiadomości. Że było pięknie, że jedzenie wyśmienite, że „najlepsza impreza, na jakiej byli”. Znajomi wrzucali relacje na Instagram, niektórzy pytali, skąd mieliśmy taką florystkę albo ile kosztował zespół. Uśmiechałam się do telefonu, ale czułam się... oszukana. Nie przez ludzi – przez własne oczekiwania.

– Myślisz, że ktoś w ogóle wie, ile to wszystko kosztowało? – zapytałam któregoś wieczoru Kamila.

– Nie wiem – odpowiedział cicho. – Może i lepiej, że nie.

Mieliśmy w sobie coraz mniej entuzjazmu, coraz więcej napięcia. Miałam do niego żal, że w kółko powtarzał, że się „zwróci”. On miał do mnie pretensje, że uparłam się na salę z fontanną, a nie „zwykłą” remizę. Cichych dni było więcej niż tych rozmownych. Najgorsze było to, że nikt nie zrobił nic złego. Goście przecież przyszli, bawili się, niektórzy przyjechali z daleka. Dali tyle, ile mogli albo uznali za stosowne. A mimo to czułam zawód, jakbyśmy ponieśli porażkę. I nie umiałam się z tego wyleczyć.

– Może trzeba po prostu przestać o tym mówić – powiedział Kamil. – Pogodzić się z tym, że nie wszystko się zwraca. Że ten dzień nie był inwestycją.

Skinęłam głową. Ale we mnie coś zgasło. Już nie wspominałam ślubu z błyskiem w oku, tylko z niepokojem w żołądku. Owszem, był piękny. Ale kosztował więcej, niż byliśmy gotowi zapłacić – nie tylko pieniędzy, ale też spokoju.

Z długami na start

Dziś, kiedy ktoś pyta, jak wspominamy nasze wesele, odpowiadamy krótko: „Było pięknie”. I zamykamy temat. Nie opowiadamy już o tym, ile kosztowała sala, dlaczego musieliśmy wziąć kredyt, ani o tym, jak później przez pół roku zaciskaliśmy pasa. Bo nikt nie chce tego słuchać. Ludzie wolą ładne historie o miłości i szczęściu. A my... staramy się o nich nie zapominać.

Z biegiem miesięcy wracają do nas zdjęcia, wspomnienia, nagrania. Przypominamy sobie, jak tańczyliśmy do „Perfect” Eda Sheerana, jak moi rodzice płakali, kiedy mówiłam przysięgę, jak jedna z druhen upiła się już po pierwszym toaście. I to wszystko naprawdę było wyjątkowe. Tylko że zaraz potem przychodzi też wspomnienie długu i wstydu, kiedy musieliśmy prosić bank o jeszcze jeden miesiąc karencji.

– Gdybyśmy mieli to powtórzyć... – zaczęłam niedawno, siedząc z Kamilem przy kolacji.

– Zrobilibyśmy wszystko inaczej – dokończył.

I chyba naprawdę tak czujemy. Że można było mieć równie piękne wspomnienia, ale mniejsze rachunki. Że można było nie zaczynać małżeństwa od wypalenia i poczucia porażki. Tylko wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Bo zakochani ludzie chcą wierzyć, że to będzie jak w bajce. Nie żałuję, że wzięliśmy ślub. Żałuję, że daliśmy się wciągnąć w wyścig, który nie miał zwycięzców. A najgorsze? Że wciąż spłacamy tamto wesele. I chyba długo jeszcze będziemy.

Aleksandra, 29 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama