„Żona zaszła w upragnioną ciążę, ale to nie ja zasiałem w niej nasionko. Jej skok w bok totalnie mnie zniszczył”
„Każde spojrzenie na jej brzuch wywoływało we mnie mieszaninę miłości i obrzydzenia. Chciałem wierzyć, że to moje dziecko, ale wszystko krzyczało we mnie, że coś tu się nie zgadza”.

- Redakcja
Nie jestem ideałem. Popełniłem wiele błędów jako mąż, ale zawsze wierzyłem, że z żoną jesteśmy po jednej stronie barykady. Lata starań o dziecko zbliżyły nas do siebie, a każda nieudana próba bolała nas tak samo mocno. Kiedy w końcu test pokazał dwie kreski, oboje płakaliśmy ze szczęścia. Nie spodziewałem się, że ten moment stanie się początkiem końca wszystkiego, co kochałem. Czułem się zdradzony nie tylko jako mąż, ale i jako człowiek. Bo kiedy patrzysz na rosnący brzuch swojej żony i wiesz, że to nie twoje dziecko, coś w tobie umiera.
Dwie kreski i płacz ze szczęścia
Wróciłem do domu wcześniej niż zwykle. Miała iść na badania krwi, więc nie mogłem się skupić w pracy. Kiedy tylko przekroczyłem próg, usłyszałem jej stłumiony szloch. Zamarłem. Może znowu się nie udało?
– Kochanie? – zawołałem niepewnie. – Wszystko w porządku?
Wybiegła z łazienki, trzymając w dłoniach test ciążowy.
– Dwie kreski! Dwie! – krzyczała, łkając i śmiejąc się jednocześnie.
Zamurowało mnie. Chciałem się upewnić, że dobrze słyszę. Patrzyłem, jak trzęsie się z emocji, jak przyciska test do piersi, jakby bała się, że to zniknie.
– Serio? – zapytałem cicho.
Pokiwała głową. Rzuciła mi się na szyję.
– Udało się, skarbie... po tylu miesiącach… – wyszeptała.
Płakaliśmy oboje. Od roku robiliśmy wszystko: lekarze, suplementy, kalendarzyk, seks z zegarkiem w ręku. Przeszliśmy razem przez poronienie, przez bezsilność, przez testy, które zawsze były negatywne. Już prawie straciliśmy nadzieję. Wieczorem otworzyliśmy szampana bezalkoholowego. Ona głaskała brzuch i szeptała coś do „fasolki”. Ja też mówiłem, że wszystko będzie dobrze, że teraz to już z górki. Uwierzyliśmy, że los się w końcu do nas uśmiechnął.
– Jesteś pewna, że to nasze? – zażartowałem, a ona szturchnęła mnie w ramię i zaśmiała się.
Nie wiedziałem jeszcze, że za kilka tygodni te słowa wrócą do mnie jak złośliwy bumerang, wbijając się w serce jak nóż.
Podejrzenia, które chciałem zignorować
Z początku niczego nie zauważyłem. Byliśmy szczęśliwi, przygotowywaliśmy się na przyjście dziecka. Ona wybierała kolory do pokoiku, ja zamawiałem łóżeczko. Ale z czasem zaczęły do mnie docierać drobne sygnały, które wcześniej ignorowałem. Była rozkojarzona. Często zamyślona, czasem nerwowa. Odbierała telefony w łazience, wychodziła na balkon niby tylko „na chwilkę”, ale wracała po dwudziestu minutach z miną, jakby właśnie zakończyła trudną rozmowę. Gdy zapytałem, kto dzwonił, machała ręką.
– Koleżanka z pracy, nudzimy się na zwolnieniu – tłumaczyła. – Serio, chcesz słuchać o tym, jak długo gotować rosół?
Zamiatała sprawę pod dywan, a ja – jak idiota – udawałem, że wszystko gra. Przecież była w ciąży, może hormony, może lęki, może po prostu inna energia. Wmawiałem sobie, że nie powinienem się czepiać. Ale potem zobaczyłem to zdjęcie.
Przeglądałem naszą wspólną galerię na komputerze, szukałem fotek do wydrukowania. Wśród zwykłych ujęć z wakacji i świąt był jeden kadr, którego nie pamiętałem: ona, z brzuchem, zrobione z góry, w łóżku… i czyjeś męskie ramię przytulające ją do siebie. Nie moje. Na pewno nie moje. Kadr był tak przycięty, że głowy nie było widać.
Zatkało mnie. Siedziałem bez ruchu przez kilka minut. W głowie miałem tylko jedną myśl: „Kim, do cholery, jest ten facet?” Ale nie zrobiłem nic. Zamknąłem komputer. Poszedłem do kuchni, zrobiłem herbatę i udawałem, że nic nie widziałem. Bo nie miałem odwagi się dowiedzieć.
Prawda na USG
Na kolejnym badaniu USG siedziałem obok niej, ściskając jej dłoń. Patrzyłem na ekran, gdzie pulsowało maleńkie serce. Lekarka była młoda, sympatyczna. Uśmiechnęła się do nas szeroko.
– Wszystko wygląda wzorcowo. Termin porodu około 1 marca.
Zamarłem. Spojrzałem na nią, ale unikała mojego wzroku. 1 marca? Przecież… przecież z kalendarzyka wynikało coś zupełnie innego. Według naszych starań, poczęcie powinno nastąpić później. To był moment, kiedy ja pracowałem w delegacji. Trzy tygodnie mnie nie było. Zacisnąłem palce na jej dłoni. Nie powiedziałem nic, bo co mogłem powiedzieć? Że według moich obliczeń dziecko zostało poczęte, kiedy ja byłem 300 kilometrów dalej?
– Cudownie, prawda? – rzuciła po wyjściu z gabinetu, z wymuszonym uśmiechem. – Cieszysz się?
Kiwnąłem głową. Nie odpowiedziałem. Coś we mnie zaczęło się kruszyć. I to nie był tylko strach. To było przeczucie. Silniejsze niż wszystko, co wcześniej czułem. Wieczorem grzebałem w kalendarzu. Patrzyłem na daty, porównywałem, liczyłem dni. Potem przypomniałem sobie, jak wtedy mówiła, że źle się czuje, że potrzebuje trochę samotności. Myślałem, że chodzi o psychikę, że odpoczywa.
Zacząłem łączyć kropki. Dni. Zachowania. Zachwiania nastroju. I jeden wieczór, kiedy po powrocie z pracy powiedziała: „Nie jesteś zazdrosny o to, że mam przyjaciół?”. Wtedy się zaśmiałem. A teraz te słowa brzmiały jak wyrzut. Zaczęło się we mnie rodzić podejrzenie, którego nie dało się już wyciszyć.
Wyznanie bez łez
Wiedziałem, że nie dam rady tak dłużej. Każde spojrzenie na jej brzuch wywoływało we mnie mieszaninę miłości i obrzydzenia. Chciałem wierzyć, że to moje dziecko, ale wszystko krzyczało we mnie, że coś tu się nie zgadza. Któregoś wieczoru wróciłem wcześniej do domu. Siedziała przy stole, jadła jabłko, przeglądała jakieś zdjęcia na telefonie. Spojrzała na mnie, jakby przeczuwała, że coś się wydarzy.
– Musimy pogadać – powiedziałem cicho. – O tym, kto jest ojcem dziecka.
Zamarła. Jabłko wypadło jej z ręki. Nie powiedziała ani słowa. Tylko patrzyła na mnie, bez śladu złości, bez tłumaczenia. Jakby wiedziała, że i tak wszystko wiem.
– Nie jestem idiotą – dodałem. – Policzyłem daty. I to zdjęcie… Nie musisz nic mówić. Ale chcę usłyszeć to od ciebie.
Westchnęła. Oparła dłonie o stół, jakby miała zaraz zemdleć.
– To był tylko raz – powiedziała w końcu. – Nie wiem, czemu to zrobiłam. Nie szukałam tego. To się po prostu… wydarzyło.
– Z kim?
– Z Adamem. Z pracy. Kolega. Pocieszał mnie. Po tym, jak miałam to poronienie… Czułam się pusta. Ty byłeś wtedy jak duch. Milczący, zamknięty. Potrzebowałam bliskości…
Nie poczułem współczucia. Tylko chłód. Jakby ktoś pociął mnie od środka i zostawił do krwawienia.
– I teraz będziesz wychowywać z nim dziecko? – zapytałem.
– Nie… Ja chcę, żebyś to ty był ojcem. Wiem, co zrobiłam, ale… Kocham cię.
Nie odpowiedziałem. Wyszedłem z domu. Potrzebowałem powietrza. Potrzebowałem zrozumieć, co teraz zostało z mojego życia.
Cisza w sali porodowej
Nie wróciłem do domu tamtej nocy. Spałem w samochodzie. Zamarzałem, ale nie czułem zimna. W głowie kłębiły się obrazy – jej twarz, brzuch, zdjęcie USG. I Adam. Facet, którego znałem z imienia i z firmowego grilla. Taki sam jak ja. Tylko że... bardziej obecny wtedy, gdy ja byłem martwy w środku. Nie potrafiłem jej wybaczyć. Ale też nie potrafiłem jej zostawić.
Zostałem. Nie dla niej. Dla dziecka. Dla tej małej istoty, która nie miała nic wspólnego z naszym piekłem. Poród odbył się miesiąc wcześniej. Siedziałem na zimnym krzesełku pod salą, zaciskając dłonie. Kiedy w końcu wyszła położna, patrzyła na mnie z dziwnym uśmiechem.
– Córka. Zdrowa. I bardzo podobna do mamy – powiedziała.
Nie zapytałem, czy podobna do mnie. Już wiedziałem, że nie. Kiedy wszedłem na salę, ona leżała blada, zmęczona, trzymała dziecko. Patrzyła na mnie. Nie mówiła nic. Podałem jej wodę i stanąłem obok.
– Chcesz ją wziąć na ręce? – pyta cicho.
Wzruszyłem ramionami.
– Nie wiem, czy powinienem – mówię. – Ale chcę.
Trzymałem ją. Była drobna, ciepła, pachniała mlekiem i czymś niepojętym. Patrzyłem na nią i wiedziałem, że to nie moja córka. Ale też wiedziałem, że jeśli ją zostawię, to nigdy sobie tego nie wybaczę.
– Dobrze, że jesteś – szepnęła moja żona. – Przepraszam.
Nie odpowiedziałem. Patrzyłem na dziecko. A potem zamknąłem oczy. I próbowałem sobie wyobrazić, jak wygląda życie, którego się nie wybiera, ale z którym trzeba się pogodzić.
Ojciec z przypadku, mąż z wyboru
Minęło osiem miesięcy. Mała śmieje się, gaworzy, zaczyna raczkować. I mówi do mnie „tata”. To słowo boli i koi jednocześnie. Bo wiem, że nie jestem jej ojcem z krwi. Ale też wiem, że ona nie zna innego. To ja wstaję w nocy, kiedy płacze. To ja ją kąpię, tulę, uczę się jej oddechu na pamięć. Z żoną... z nią jest trudniej. Przeprosiła. Wielokrotnie. Próbowała zbudować wszystko od nowa. Czasem patrzy na mnie, jakby pytała, czy jeszcze ją kocham. A ja... nie wiem. Nie tak, jak kiedyś. Ale nie potrafię też odejść.
Adam zniknął z jej życia. Podobno nie chciał dziecka. Nie wiem, ile w tym prawdy, a ile wygody. Nie dopytuję. Nie chcę wiedzieć więcej niż muszę. Zdarzają się wieczory, gdy patrzę na nią, jak zasypia z małą na ramieniu. Wtedy czuję coś na kształt wdzięczności. Za to dziecko, które mnie ocaliło. Bo to nie miłość do niej mnie zatrzymała. To miłość do kogoś, kto niczym nie zawinił.
Ludzie myślą, że zdrada to jeden moment, jedno potknięcie. Ale prawda jest taka, że zdrada zostaje. Przesiąka cię jak wilgoć. I nawet jak pozamiatasz, zostaje ślad. Nie wiem, co będzie dalej. Czy kiedyś ją naprawdę wybaczę? Może nigdy. Ale wiem, że dziś, teraz, jestem ojcem. I może właśnie to miało się wydarzyć. Może to nie był przypadek, tylko okrutny sposób losu, by mnie zmusić, żebym dorósł. Zmierzył się ze sobą.
Jakub, 37 lat
Czytaj także:
- „Po zdradzie zaufałam mężowi drugi raz. A on zdradził mnie z kimś mi bliskim, gdy wiozłam im magnesy z Majorki”
- „Romans z żonatym facetem wydawał się bajką. Niestety tylko do czasu, gdy jego syn zapukał do moich drzwi”
- „Uciekłam z własnego ślubu, bo nie chciałam być marionetką. Tego samego dnia poznałam kogoś, kto rozgrzał moje serce”

