Reklama

Jestem mężem, ojcem, człowiekiem od logistyki i od wynoszenia śmieci. Tak się mogę przedstawić w kilku prostych słowach. Nie narzekam – mam fajne życie. Ale przyznam, że czasami bywa… zaskakujące. Zwłaszcza odkąd moja żona – Aneta – wkręciła się w świat modowego Instagrama i life coachingu z cytatami o „byciu najlepszą wersją siebie”.

Bardzo się zmieniła

Jeszcze dwa lata temu była najbardziej praktyczną osobą, jaką znałem. Wygodne trampki i luźny dres, tradycyjny obiad z dwóch dań, zadbane dzieciaki z drugim śniadaniem w plecaku. Jednym słowem: ogarnięta kobieta twardo stąpająca po ziemi i doskonale odnajdująca się w roli odpowiedzialnej matki. Wszystko musiała mieć zaplanowane i dobrze zorganizowane. Może nawet nieco podśmiewałem się z tego jej logicznego podejścia do życia i braku spontaniczności.

W pewnym momencie okazało się jednak, że to jej tradycyjne podejście do życia było prawdziwym skarbem, bo pozwalało naszej rodzinie funkcjonować niczym dobrze naoliwiony mechanizm zegarka. Takiego, no wiecie, tradycyjnego, ze wskazówkami i tykającym cichutko minutnikiem odliczającym kolejne sekundy szczęśliwego życia naszej małej drużyny.

Nagle jednak coś się zmieniło. I nie, nie jestem typem faceta, co to jęczy, że „żona się stroi i wydaje kasę”. To nie o to chodzi. Chodzi o proporcje. Ja tam nie jestem z tych, którzy robią awanturę o każdy wydany grosz i mają pretensje o kolejną sukienkę czy buty. Ba, sam lubię, jak moja Aneta dobrze wygląda i nie jeden raz namawiałem ją na zakup droższych perfum czy modnego ciuszka, który wypatrzyłem podczas wspólnej wizyty w galerii handlowej. No ale, wszystko powinno być z umiarem.

A moja kochana żona zmieniła się o 180 stopni. Nagle zaczęła zwracać uwagę na metki i te tańsze przestały być dla niej wystarczające. Mimo że wcześniej twierdziła, że liczy się głównie fason i jakość materiału, a nie ogromne logo znanego producenta. Problemem nie były też coraz większe kwoty wydawane na siebie, ale jej podejście do naszych maluchów.

Na to nie miała pieniędzy

Kiedy Zuzka i Staś proszą o lody po szkole, coraz częściej słyszą:

Kochanie, dzisiaj już były drożdżówki w szkole, nie przesadzajmy ze słodyczami.

Albo:

– Dajcie spokój, w domu obiorę wam jabłka.

Jasne, owoce są zdrowe, a słodycze psują zęby i dostarczają pustych kalorii. Ale bez przesady. Czasami dzieciom można kupić lody i nie ma w tym nic złego. A Anecie wcale nie chodziło, a dodatkowe kalorie, ale zwyczajnie szkoda jej było wydawać kasę na zachcianki naszych dzieciaków.

A potem ta sama mama wrzuca na Insta zdjęcie nowych szpilek. Wysokich na kilkanaście centymetrów i w krwistoczerwonym kolorze, którego dotąd nigdy nie lubiła. No ale, od znanego projektanta i w modelu, który jest hitem sezonu. Do tego pod fotką dodaje wymowny podpis: „Obłędne szpilki, za śmieszne 949 zł na przecenie. Bo życie jest zbyt krótkie, żeby chodzić w nudnych butach”. No tak. Lody dla dzieciaków za dosłownie kilkanaście złotych – nie. Szpilki za prawie tysiaka – tak. Coś mi tutaj jednak nie grało. W końcu jestem odpowiedzialnym ojcem. Głową rodziny. I nie mogę pozwolić na tak jawną niesprawiedliwość, prawda?

Podobno to nie czas na wydatki

Wszystko zaczęło się bardzo niewinnie. Najpierw było, że przegląda modowe inspiracje, potem „zobacz, ile można zaoszczędzić na zakupach online z kodami rabatowymi”. Aż nagle w szafie pojawiła się osobna półka na „buty na specjalne okazje” i „obłędne torebki”. Przy czym nikt z nas nie wiedział, kiedy te okazje miałyby się wydarzyć.

Bo tak naprawdę oboje nie byliśmy zbyt rozrywkowi i do tego nie mieliśmy na co dzień z kim zostawić dzieciaków. Moi rodzice byli daleko, teściowie również. Wychodziliśmy więc głównie na wesela i czasami trafiła się jakaś impreza firmowa. Poza tym były domówki ze znajomymi i ich dzieciakami. No ale przecież na grilla w ogrodzie nie są potrzebne wysokie szpilki z najnowszej kolekcji włoskiego domu mody, prawda?

Staś, lat 7, którego ulubioną rozrywką jest porównywanie cen lodów, zauważył to pierwszy.

– Tato, mama znowu kupiła te buty, co są nie do biegania. Ale mówi, że na festiwal mam się w tym roku nie nastawiać, bo to drogo.

Zuzka, nasza starsza i bardzo rezolutna córcia tylko przewróciła oczami.

Mama powiedziała, że teraz mamy miesiąc oszczędności. Ale jak przyszła paczka, to powiedziała, że to inwestycja w jej wizerunek i na tym nie można oszczędzać – zauważyła rezolutnie. – Ponoć jak nas patrzą, tak nas piszą – dokończyła nieco zmieniając znane przysłowie.

– Jak nas widzą, tak nas piszą – poprawiłem automatycznie, uświadamiając sobie, że moja żona chyba ma poważny problem z zakupami i muszę zainterweniować, zanim to wszystko całkowicie wymknie się nam spod kontroli.

Nie ukrywam – zagotowało się we mnie. Ale nie krzyczałem. Nie jestem od tego. Jestem od rozwiązywania problemów, dlatego zacząłem myśleć, jak mógłbym to wszystko zatrzymać. I nagle mnie olśniło.

Rodzinna wycieczka-niespodzianka

Postanowiłem, że trzeba subtelnie pokazać Anecie, jak wygląda sytuacja z boku. Żadnych kazań. Żadnych wyrzutów. Żadnych pretensji i krzyków. Tylko delikatna nauczka. I tak powstał mój szatański plan wycieczki.

– Kochanie, jedziemy w sobotę do centrum. Zrobimy sobie taki rodzinny dzień – ogłosiłem z entuzjazmem.

– Świetnie – ucieszyła się moja żona, a ja dostrzegłem w jej oczach iskierki.

Jasne, pewnie już przebiera nogami na myśl o kolejnych butach czy torebce, które będzie sobie mogła kupić w jednym z modnych butików. Ale nie ze mną te numery. Już wiedziałem, że ta wyprawa wcale nie ułoży się po jej myśli. Tymczasem ona, niczego nieświadoma, dalej się cieszyła na myśl o naszym wypadzie.

– To może założę te nowe beżowe szpilki? Będą pasować do płaszcza – myślała głośno, a ja tylko uśmiechnąłem się pod nosem.

„Załóż, załóż. Będziesz wyglądać obłędnie. Ale nawet jeszcze nie wiesz, co cię czeka” – pomyślałem, muszę przyznać z ręką na sercu, nieco mściwie. W sobotę wsiedliśmy do tramwaju. Dzieciaki podekscytowane, ja z termosikiem kawy w ręce. A … Aneta w pełnym miejskim rynsztunku. Jakieś modne spodnie i bluzeczka, płaszczyk. Szpilki. Torebka. Makijaż „niby naturalny, ale robiony 40 minut”.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, powiedziałem:

– Najpierw do ZOO, potem spacer nad Wisłą, a na koniec – niespodzianka.

ZOO? W tych butach?! – jęknęła Aneta.

– No jak to, przecież sama mówiłaś, że są wygodne jak kapcie– mrugnąłem do dzieciaków, które od razu podłapały, że tata podśmiewa się z mamy.

– Ale ja myślałam, że pójdziemy do jakiejś kawiarni. A nie na spotkanie z małpami – wypaliła.

Zuzka parsknęła dziecięcym śmiechem. Staś już biegł w stronę wybiegu dla słoni. Aneta ruszyła za nami, powłócząc nogami.

Szpilki wróciły do pudełka

Po dwóch godzinach spaceru, kiedy dzieciaki zaczęły marudzić, że chcą lody, nie czekałem.

Oczywiście, że tata wam kupi. Macie, po dwie gałki. I bitą śmietanę! – powiedziałem, wyciągając z kieszeni pieniądze.

– Ale… przecież mieliśmy oszczędzać – mruknęła Aneta.

– Mamy lody, dzieci mają radość, a ty masz swoje szpilki. Wszyscy coś dostaliśmy. No, może z wyjątkiem mojego kręgosłupa – dodałem z uśmiechem.

Dzieci były uśmiechnięte, a Aneta patrzyła, jak buty zaczynały obcierać ją w miejscu, o którym nie wiedziała, że może istnieć pęcherz. W drodze powrotnej nie powiedziała nic. Dopiero wieczorem, kiedy dzieci poszły spać, usiadła obok mnie na kanapie, bez makijażu, w ciepłych skarpetkach i z herbatą malinową w ręce.

– Może rzeczywiście… trochę mnie poniosło z tymi zakupami. Te lody im się należały. I w ogóle. Dziękuję ci, że nie zrobiłeś z tego afery. Tylko dobitnie pokazałeś mi, że zaczynam naprawdę przesadzać.

– Nie ma sprawy – odparłem, udając obojętność. – W końcu nie chodzi o lody. Chodzi o emocje lodowe. O wspomnienia rodzinne. O to, co dzieci czują, kiedy dostają od rodziców gałkę w ulubionym smaku – powiedziałem nieco górnolotnie.

Żona spojrzała na mnie i zgodnie parsknęliśmy śmiechem.

Od tamtej soboty szpilki leżą sobie spokojnie w pudełku. Czasami Aneta je wyciąga, przymierza i... odkłada z powrotem. Do ZOO już nie chodzi w butach „na specjalną okazję”, tylko w starych, sprawdzonych trampkach. A lody? Są regularnie. Waniliowe, czekoladowe, nawet mango-marakuja i te dziwne o smaku smerfowym, których ja sam bym nawet nie ruszył. Nie jesteśmy idealni. Ale jesteśmy razem. Jesteśmy zgodną rodzinką. I chociaż czasem ktoś kupi coś za dużo, a ktoś inny przewróci oczami – najważniejsze, że potrafimy się z tego śmiać. I że wiemy, co jest naprawdę ważne.

Jarek, 43 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama