Reklama

Jeszcze dzień wcześniej wszystko kręciło się jak zawsze – pięć spotkań na kamerce, 147 maili i kolacja zjedzona nad laptopem. Magda już nawet nie komentowała, że znikam z życia domowego. Nie było już kłótni – tylko martwa cisza.

Wchodząc do mieszkania późnym wieczorem, myślałem tylko o tym, czy zdążę odpowiedzieć na zaległe wiadomości przed snem. Zamiast tego znalazłem przy drzwiach spakowaną torbę i Magdę stojącą z założonymi rękami. Nie musiała nic mówić. Wiedziałem, że to ultimatum.

– Jedziesz do wujka Franka na wieś. Bez laptopa. Bez telefonu – rzuciła.

„Super. Kolonia karna za bycie cieniem we własnym domu” – pomyślałem.

Wyjazd na wieś był jak zesłanie

Droga dłużyła się niemiłosiernie. Mapa GPS na kokpicie pokazywała jeszcze dwadzieścia siedem minut, a ja miałem ochotę zawrócić. Mgła kleiła się do szyby, a asfalt prowadził w głąb nicości. Wieś, do której wysłała mnie Magda, była tak zapomniana, że nie miała nawet porządnego zasięgu. Tyle dobrego, że w samochodzie miałem jeszcze resztkę baterii i pobrane mapy offline – mogłem przez chwilę udawać, że jestem nadal „online”.

Gdy w końcu zatrzymałem się pod chatą, pierwsze, co mnie uderzyło, to zapach wilgoci i drewna. Stara chata wyglądała jak scenografia do horroru. Gdyby teraz zza drzwi wyskoczyła zjawa w fartuchu, nawet bym nie pisnął. Wnętrze? Jeszcze gorzej. Przesiąknięte starym kurzem, z pękniętą szybą w kuchni i kaflowym piecem, który patrzył na mnie jak sędzia. Zimno. Cicho.

Nagle zza płotu ktoś się wynurzył. Starszy facet w wełnianej czapce i kurtce, która widziała lepsze czasy.

– Panie, po co pan tu przyjechał, skoro pan tylko patrzy w to szkło? – zapytał z uśmiechem, kiwając głową w stronę mojego telefonu.

Żona mnie zesłała. Kara – odpowiedziałem, chowając bezradnie komórkę do kieszeni.

Facet wyciągnął rękę.

– Tomek jestem. Tu nic panu nie zniknie. Chyba że spokój ducha – zażartował i ruszył w swoją stronę.

Zostałem sam. Po raz pierwszy od miesięcy nikt niczego ode mnie nie chciał. A ja nie wiedziałem, co z tym zrobić.

Detoks miał gorzki smak

Pierwsza noc była jak więzienie w hotelu dla duchów. Leżałem pod kocem, słuchając, jak dach skrzypi, a coś – zapewne kuna albo inny wiejski stwór – hasa po strychu. Odruchowo sięgałem po telefon, ale jedyne co miałem, to widok ekranu. „Brak sygnału”. Bez e-maili, bez aplikacji, bez powiadomień. Jakby ktoś odciął mi dostęp do tlenu.

Rano nie było lepiej. Kawa z fusami smakowała jak kara boska. Woda ze studni była lodowata, a ja uświadomiłem sobie, że zapomniałem piżamy. Musiałem spać w dresie, który jeszcze pachniał domem. Gdy wyszedłem przed chatkę, zderzyłem się z ciszą tak absolutną, że aż bolało.

Tomek pojawił się znienacka, jakby wyrósł z ziemi. Przyniósł jajka w koszyku i kawałek świeżego chleba.

– Jak się panu spało? – zapytał, stając obok mnie jakby nigdy nic.

– Jak w trumnie. Zimno, ciemno, wilgoć i coś mi łaziło po suficie.

– A, to może być Gracja. Nasza okoliczna kuna. Przyzwyczai się pan.

Zamilkliśmy. On patrzył na pole, ja – na telefon, który dalej nie miał zasięgu.

– Pewnie pan haruje jak wół. A co pan z tego ma?

Spojrzałem na niego z niechęcią.

– Stabilność. Pensję. Umowę o pracę.

– Ale ma pan do kogo wracać?

Nie odpowiedziałem. Nie miałem siły. Wróciłem do środka i dopiero tam zrozumiałem: właśnie zaczynał się mój cyfrowy odwyk. Najgorsze było to, że nie miałem czym się zająć. Pustka. Nie było nawet Internetu, żeby się od niej uciec.

Przyszła chwilowa panika

Kolejnego dnia obudziłem się o 7:05 z przeświadczeniem, że coś przegapiłem. Zerwałem się z łóżka i odruchowo sięgnąłem po telefon. Czerwone powiadomienie: „Nieodebrane połączenie – Sandra, 06:00”. Miałem być na porannym callu z zespołem w Niemczech. Sandra nienawidzi spóźnień, a nieobecności – nawet te uzasadnione – traktuje jak zdradę.

Usiadłem w fotelu z pustym kubkiem po wczorajszej herbacie i czekałem na falę paniki. Nie przyszła. Przyszedł spokój. Cichy, niepokojący. Jakby coś się we mnie wypaliło.

Wieczorem Tomek zawołał mnie do siebie.

– Mam trochę drzewa do porąbania. Na ognisko. Po co siedzieć samemu w tym twoim cmentarzu.

Zgodziłem się bez entuzjazmu. Poszliśmy w stronę sadu, gdzie na środku ogrodu już tliło się ognisko. Usiadłem na pieńku i przez chwilę wpatrywałem się w płomienie.

– Czasem trzeba coś spalić, żeby zrobić miejsce na nowe – powiedział Tomek, wrzucając kolejne polano.

– Ale jak już się wszystko wypaliło?

– Wtedy zostaje popiół. A z popiołu też można coś ulepić.

Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć. Wtedy zadzwonił telefon. Jeden sygnał. Dwa. W końcu odebrałem.

– Bartek? Co się z tobą dzieje? – głos Magdy był cichy, ale napięty.

– Nie wiem – odpowiedziałem.

Zamilkła. Ja też.

– Ale chyba pierwszy raz to dobre „nie wiem” – dodałem po chwili.

Przez kilka sekund w słuchawce słychać było tylko jej oddech.

Uważaj na siebie – powiedziała w końcu i rozłączyła się.

Patrzyłem w ogień i czułem coś, czego nie potrafiłem nazwać. Może żal. Może ulgę. Może jedno i drugie naraz.

Zacząłem sobie odpuszczać

Następnego dnia, gdy tylko słońce wspięło się ponad linię drzew, usłyszałem znajomy dźwięk – powiadomienie SMS. Telefon łaskawie złapał skrawek sygnału. Otworzyłem wiadomość.

„Nie obchodzi mnie twój urlop. Potrzebuję cię w poniedziałek. Sandra”.

Nie było „proszę”, nie było „czy możesz”. Był rozkaz. Naczelny dowódca wzywał żołnierza z frontu.

Siedziałem na progu chaty z kubkiem czarnej kawy w dłoni i patrzyłem na tę wiadomość jak na wezwanie do powrotu na ring, w którym już nie miałem siły walczyć.

Po południu napisałem do Magdy. Krótko: „Zastanawiam się, czy nie zostać tu jeszcze kilka dni”. Odpisała szybko: „Rób, jak chcesz”.

Trzy słowa, które ukłuły mnie mocniej niż niejeden wykład Sandry. Były chłodne. Jakby jej już naprawdę nie zależało. Jakby to wszystko – moje zniknięcie, moje „nie wiem”, moje oddalenie – było tylko formalnością.

Wyszedłem na spacer. Idąc ścieżką między łąkami, miałem w głowie tylko jedno pytanie: do czego właściwie miałbym wracać? Do biura bez ścian, do spotkań bez znaczenia, do relacji z ludźmi, których interesuje tylko to, czy projekt jest na czas?

Czy to jest życie, do którego mam wracać? – powiedziałem głośno. – Gdzie nie jestem ani mężem, ani człowiekiem, tylko maszynką do robienia tabelek?

Zatrzymałem się. Oparłem się o stary pień drzewa. Chciało mi się krzyczeć, ale zamiast tego… po prostu usiadłem. I po raz pierwszy od dawna, nie robiłem nic. Nie z poczucia straty czasu, tylko dlatego, że nie wiedziałem, co dalej. I to było w porządku.

Cisza mi odpowiadała

Zostałem. Nie odpowiedziałem Sandrze, nie spakowałem torby, nie wróciłem. Po prostu... zacząłem tu być. Codzienność przybrała nową formę: poranne ogarnianie drewna, kawa z fusami przy kuchennym oknie, później pomoc Tomkowi przy warzywniku, wieczorem ognisko albo wędrówka ścieżką wśród pól.

Nie było planu, ale była rytmiczna prostota. Jakby ktoś wyjął mnie z betonowej formy i pozwolił odetchnąć.

Tomek spojrzał na mnie pewnego dnia znad łopaty.

Co dalej, Bartek?

Zawahałem się, ale odpowiedź była zaskakująco gotowa.

– Nie wiem. Ale pierwszy raz nie boję się tej niewiedzy.

Wieczorem, przy blasku świecy, usiadłem przy kuchennym stole i napisałem list. Nie przepraszający, raczej... wyjaśniający. Nie dla Magdy, ale dla mnie samego. Próbowałem uchwycić w słowach, co się zmieniło. Nie wiedziałem, czy go wyślę.

„Musiałem się zgubić, żeby zrozumieć, że już nie chcę się odnaleźć tam, gdzie byłem” – napisałem i poczułem, jak długopis przestaje drżeć w dłoni.

Otworzyłem szufladę wujka Franka i znalazłem stary zeszyt. Zacząłem pisać dziennik. Nie po to, żeby coś zapamiętać, ale żeby zobaczyć siebie – na papierze, bez filtrów, bez tabelek.

Po raz pierwszy od miesięcy nie myślałem o pracy cały dzień. Nikt mnie nie oceniał. Nikt nie mierzył mojej efektywności. Liczyło się to, że byłem. Tu i teraz.

Cisza w końcu przestała przerażać. Stała się miejscem, w którym mogłem siebie usłyszeć. A może dopiero zacząć mówić.

Nauczyłem się czegoś ważnego

Siedziałem na ganku. Tym samym, który na początku przypominał mi klatkę w skansenie. Teraz był moim miejscem. Słońce chyliło się ku zachodowi, malując pola złotem, a powietrze pachniało dymem i latem. Na kolanach miałem telefon – wyłączony. Bateria padła trzy dni temu i nawet nie próbowałem go ładować. Leżał jak relikwia starego życia. Cichy, niepotrzebny.

Tomek siedział obok, trzymał w dłoni kubek z herbatą z malin. Nie rozmawialiśmy. I to było w porządku.

W środku chaty zeszyt Franka leżał obok mojego. Zamiast planów kwartalnych, pisałem o śniadaniach z chlebem, o dźwięku liści pod stopami, o tym, jak trudno było nauczyć się nico nie robić bez poczucia winy. O tym, jak w ciszy wraca głos. Mój własny.

Magda się nie odezwała. I dobrze. Może też potrzebowała tej ciszy. Może za bardzo jej przeszkadzałem swoim ciągłym niebyciem. Może kiedyś porozmawiamy naprawdę. Bez pośpiechu. Bez pretensji. Może nie.

Czy wrócę? Nie wiem. Nie zrobiłem rewolucji, nie spaliłem biurowca ani nie rzuciłem wszystkiego, żeby hodować kozy. Ale coś we mnie się zmieniło. Albo może wreszcie się złożyło. Czasem trzeba się wyłączyć, żeby siebie usłyszeć. Czasem trzeba zniknąć, żeby się pojawić.

Spojrzałem na telefon raz jeszcze. Nie włączyłem go. Odłożyłem na parapet. I zostałem jeszcze chwilę, patrząc w pustkę, która wcale nie była pusta.

Bartosz, 38 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama