Reklama

Kiedyś pracowałem w urzędzie, potem jako kierownik magazynu. Życie jak życie – uczciwe, przewidywalne, w zasadzie bez niespodzianek. Halina, moja żona od ponad czterdziestu lat, twierdzi, że jestem „okropnym zrzędą”, ale „jej zrzędą”. Lubi porządek, ciepłe herbatki i seriale. Ja wolę ciszę, wiadomości i święty spokój. Ostatnio coraz częściej miałem wrażenie, że nikt mnie nie słucha. Nawet własna żona. Kiedyś to jeszcze było – człowiek coś powiedział, to się liczyło. A teraz? Tylko wzdychanie i: „Oj, Roman, przestań narzekać”.

– Zapisałam cię do sanatorium, Roman. Do Muszyny. Jedziesz w przyszłym tygodniu – powiedziała pewnego ranka Halina, stawiając przede mną herbatę i patrząc tak, jakby właśnie rozwiązała jakiś wielki problem.

– Co ja tam będę robił? Leczył się z bycia starym? – prychnąłem, nawet nie zerkając znad krzyżówki.

– Może to cię trochę odmieni. Ludzie ci dobrze zrobią. Pogadasz, potańczysz… oderwiesz się.

– Oderwę się najwyżej od rozumu, jak mnie do jakichś ćwiczeń gimnastycznych z kijkami zmuszą – burknąłem. – Przecież ja ledwo wiążę buty bez jęków, a ty mnie chcesz na potańcówki wysyłać?

– Ty sam siebie już nie lubisz, Roman. A ja się zmęczyłam patrzeniem, jak siedzisz i czekasz na koniec.

Nie byłem przekonany

Coś mnie tknęło. Jakbym za długo siedział w tej codzienności, za długo słuchał tylko własnych narzekań. A może faktycznie potrzebuję się wyrwać? Choćby po to, żeby mieć na co ponarzekać bardziej?

Wysiadłem z autobusu w Muszynie, kręcąc głową. Na twarzy kierowcy malowała się ulga, jakby przez całą drogę modlił się, żeby nikt nie dostał zawału w fotelu. Powietrze było czyste, pachniało jakąś sosną czy innym górskim zielskiem, ale mnie to raczej irytowało, niż zachwycało. Wciągnąłem brzuch, chwyciłem walizkę i ruszyłem w stronę budynku sanatorium. W środku już na wejściu powitał mnie zapach kapusty i starego mydła.

W rejestracji pani z uśmiechem zapytała, czy pierwszy raz. Odpowiedziałem, że mam nadzieję, że ostatni. Wręczyła mi plan zabiegów, kartkę z godzinami posiłków i skierowała na trzecie piętro. Winda nie działała, więc wlazłem po schodach, sapiąc jak parowóz.

W pokoju już ktoś był. Typ pogodny, za bardzo jak na mój gust. Od razu uścisnął mi rękę, jakbyśmy mieli razem spędzić nie dwa tygodnie, tylko całe życie. Pokazał, które łóżko jego, i ostrzegł, że czasem chrapie, ale tylko jak naprawdę dobrze mu się śni.

– Tu to dopiero zaczyna się życie – powiedział z uśmiechem. – Żony daleko, panie jak pszczoły wokół ula.

Parsknąłem.

– Ja tu jestem, żeby zdrowie poprawić, nie żeby się uganiać – mruknąłem, rozpakowując rzeczy.

– Oj, zobaczysz, zobaczysz – odpowiedział, jakby już wiedział coś, czego ja jeszcze nie wiedziałem.

Już przy kolacji zauważyłem coś dziwnego. Siedziałem przy stole, siorbiąc zupę o niezidentyfikowanej konsystencji, gdy jakaś kobieta spojrzała na mnie z ukosa, uśmiechnęła się i mrugnęła. Odwróciłem wzrok. Potem podeszła druga – zapytała, czy nie zechciałbym dołączyć do nich na herbatę po kolacji. Podziękowałem, tłumacząc się bólem kolana.

Wieczorem Władek wyciągnął mnie do świetlicy. Poszliśmy. W rogu grała kapela – akordeon, gitara i starszy pan z grzechotką. Tłumek ruszał się w rytm oberka.

Zaczynałem się wkręcać

Przysiadłem z boku, zły na siebie, że w ogóle tam wlazłem. I wtedy usiadła obok mnie Krystyna. Miała jasne włosy spięte spinką, bluzkę z cekinami i szeroki uśmiech, który zdradzał, że niejedno już w życiu widziała.

– Widzę, że jesteś tu nowy.

– Zgadza się. Chyba się wyróżniam – odpowiedziałem.

– Na pewno. I to w bardzo miły sposób. Masz poczucie humoru?

– Mam, ale ostatnio raczej w teorii niż w praktyce.

Zaśmiała się, a potem – zanim zdążyłem wymyślić wymówkę – złapała mnie za rękę i pociągnęła na parkiet. Poruszałem się jak drewniany koń, ale nie przeszkadzało jej to ani trochę. Po tańcu zaprosiła mnie na ciasto.

– Sama piekłam – powiedziała z dumą, stawiając przede mną kawałek jabłecznika. – Tylko dla wybranych.

Zjadłem. I pierwszy raz od dawna nie narzekałem na smak.

Odkrywałem siebie

Z każdym dniem było mi coraz trudniej udawać zrzędę. Naprawdę próbowałem – narzekałem na budyń, który codziennie smakował tak samo, na gimnastykę poranną i na pogodę, bo albo słońce za mocne, albo wiatr w uszy. Ale gdzieś w tym wszystkim zacząłem się rozluźniać.

Chodziłem na potańcówki, choć dalej twierdziłem, że tylko z nudów. Z Krystyną spacerowaliśmy po parku, śmiała się z moich sucharów i czasem dotykała mnie niby przypadkiem. Z początku nie wiedziałem, co z tym robić. Potem po prostu przestałem się opierać.

Jednego wieczoru siedzieliśmy nad Popradem. Cisza, gwiazdy, pachniało jesienią. Krystyna nachyliła się i pocałowała mnie lekko w policzek. Nawet nie drgnąłem. Czułem, że coś się dzieje – nie z nią, tylko ze mną.

– Twoja żona wie, jakiego ma skarba? – zapytała cicho.

– Moja żona wie, że czasem jestem nie do zniesienia – odpowiedziałem.

– Ale wciąż jesteś mężczyzną.

Nie powiedziałem nic. Ale pomyślałem: nie zdradzam Haliny. Po prostu przypomniałem sobie, że jestem facetem.

Coś się zmieniło

Władek któregoś dnia popatrzył na mnie z boku i tylko się uśmiechnął.

– Mówiłem, że tu życie się zaczyna, a nie kończy – mruknął, popijając kompot.

A ja nie zaprzeczyłem.

Halina czekała na mnie na dworcu, ubrana w swój granatowy płaszcz, ten sam co zawsze. Uśmiechnęła się, a ja poczułem coś, co zaskoczyło mnie bardziej niż cały pobyt w Muszynie – tęsknotę. Nie tylko za domem, tylko za nią. W milczeniu wróciliśmy do mieszkania. Zegar w kuchni tykał, jakby się nic nie zmieniło. A jednak wszystko było inne. Patrzyłem na Halinę jakby pierwszy raz – dostrzegłem siwe pasmo we włosach, zmęczone oczy, delikatność, której wcześniej nie zauważałem.

– Usiądź – powiedziałem, wyciągając talerze. – Dzisiaj ja gotuję.

Spojrzała na mnie podejrzliwie.

– Roman, co ty kombinujesz?

– Może za mało cię doceniałem – powiedziałem, stawiając przed nią parujące ziemniaki i rybę. – Może czas to nadrobić.

Zjadła w ciszy, ale jej spojrzenie było miękkie. Nie pytała o sanatorium, o Krystynę, o wieczorne tańce. I dobrze. To nie było ważne. Najważniejsze było to, że siedziała naprzeciwko mnie, że nie musiałem już nigdzie uciekać, żeby poczuć się mężczyzną. Nie potrzebuję żadnych Krystyn. Mam Halinę, tylko zapomniałem, jaka ona była.

Roman, 69 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama