Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęło mi się to życie rozłazić w szwach. Może wtedy, gdy po raz pierwszy wróciłem z budowy o świcie, a Klara jeszcze siedziała w pracowni, zapatrzona w płótno, jakby w nim widziała sens wszystkiego, co robimy. Zawsze mówiła, że malarstwo to jej sposób na oddychanie. Ja natomiast oddychałem rachunkami, fakturami i terminami kredytów. Ktoś przecież musiał.

Miałem czterdzieści cztery lata, dwoje dzieci, trochę siwizny nad uchem i poczucie, że to ja byłem fundamentem naszego domu. Klara była jego światłem – choć coraz częściej tym oślepiającym. Wierzyłem w jej talent, naprawdę. Pomagałem, gdy trzeba było kupić farby z Niemiec, płótna, opłacić wernisaż. Uważałem, że tak wygląda miłość – że się daje, nie licząc.

Wtedy jeszcze byłem dumny, że moja żona ma pasję. Mówiłem kolegom z budowy: „Klara to artystka, wiecie? Miała wystawę w Gdańsku”. Patrzyli na mnie z takim półuśmiechem, jakby nie wiedzieli, czy współczuć, czy zazdrościć. A ja i tak bym jej nie zamienił na nikogo innego.

Wtedy mój świat runął

Wracałem tego dnia do domu z uczuciem, że wszystko, co przez lata budowałem, właśnie się rozsypuje. Kierownik w pracy rozłożył bezradnie ręce, gdy powiedział:

– Grzesiek, przykro mi. Firma się zwija. Wiesz, jak jest. Kryzys, brak kontraktów.

Słuchałem, jakby mówił o kimś innym. Jeszcze wczoraj planowaliśmy nową inwestycję, a dziś – zostałem z niczym. Siedziałem w samochodzie na parkingu, dłonie miałem brudne od pyłu, jak zawsze po robocie, ale tym razem czułem, że nie mam już czego z nich zmywać.

Kiedy wszedłem do domu, w powietrzu unosił się zapach farby olejnej. Klara siedziała przy sztaludze, cała w kolorach – na policzku miała smugę ultramaryny, włosy spięte niedbale w kok. W świetle zachodzącego słońca wyglądała pięknie, niemal nierealnie. I przez chwilę chciałem po prostu ją objąć, zapomnieć o wszystkim.

– Klara... – zacząłem cicho. – Straciłem pracę.

Nie odwróciła się. Pociągnęła pędzlem po płótnie, jakby nie dosłyszała.

– To tylko etap, Grzesiek. Przejściowy. Coś znajdziesz, przecież jesteś zaradny.

– Etap? – powtórzyłem, czując, jak coś się we mnie napina. – Nie rozumiesz? Zostało nam kilka tysięcy na koncie. Kredyt, szkoła dzieci, opłaty. Musimy coś zmienić.

– Na przykład? – westchnęła. – Zrezygnować z marzeń?

– Nie o marzenia chodzi, tylko o życie! Może... może ty byś na razie poszła do pracy? Choćby na pół etatu.

Odłożyła pędzel, powoli się odwróciła. Jej spojrzenie było lodowate.

– Nie po to tyle lat budowałam siebie jako artystkę, żeby teraz wracać do korporacji. To byłby koniec mnie, rozumiesz?

– A to – powiedziałem, wskazując ręką na jej płótno – to jest coś dla nas? Bo jakoś nie widzę, żeby te obrazy nas utrzymywały.

– Zawsze miałeś kompleks, że robię coś innego, że nie jestem taka jak twoje koleżanki z pracy, co liczą kafelki i cegły!

– Nie, Klara. Miałem nadzieję, że jesteś kimś, kto widzi więcej niż swoją pasję. Że widzisz nas, mnie.

Cisza między nami zgęstniała jak stary lakier.

Wyszedłem na taras, zapaliłem papierosa – pierwszego od lat. Z kuchni dobiegł mnie dźwięk przewracanego kubka, potem jej kroki.

– Grzesiek, nie chciałam... – powiedziała cicho. – Po prostu się boję.

– Ja też, Klara. Tyle że ja się boję za nas dwoje.

Stała chwilę, jakby chciała coś jeszcze dodać, ale tylko skinęła głową i wróciła do swojej pracowni. A ja zostałem z tym strachem sam.

Na stole leżał liścik

Nie zapomnę tego poranka. Wyszedłem z pokoju, żeby zrobić kawę, a w kuchni panowała cisza. Nie taka zwykła, codzienna cisza, tylko ta – ciężka, jakby ktoś odciął dźwięk z życia. Na stole leżał liścik, zagięty na pół. Na białej kartce tylko kilka słów:

„Albo mnie akceptujesz taką, albo nie. Nie będę się zamykać w sobie”

Zamarłem. Wokół wszystko wyglądało tak samo – kubek po wczorajszym kakao, dziecięce rysunki na lodówce, talerz z resztkami śniadania. Tylko jej nie było.

Wybiegłem do pracowni. Puste. Płótna oparte o ścianę, farby porozrzucane, jakby w pośpiechu pakowała tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Z szafy zniknęły jej ubrania, z wieszaka płaszcz.

– Klara? – zawołałem głucho, choć wiedziałem, że nie odpowie.

Dzieci obudziły się kilka minut później. Zaspane, z rozczochranymi włosami, wtoczyły się do kuchni.

– Tato, gdzie mama? – zapytała Julia, siedmiolatka, trąc oczy dłonią.

– Mama... – przełknąłem ślinę, czując, że głos mi się łamie. – Mama musiała wyjechać na trochę. Odpocznie, wróci.

– Ale na długo? – dopytywał Staś, starszy o dwa lata, już czujny, z nieufnością w oczach.

– Nie wiem, synku. Naprawdę nie wiem.

Zaparzyłem im herbatę, zrobiłem kanapki. Ręce mi drżały. Każdy poranek po tym był jak chodzenie po cienkim lodzie – uśmiech dla dzieci, obowiązki, a w środku pustka, której nie dało się zagłuszyć.

Po południu, gdy poszli do szkoły, przysiadłem przy stole z rachunkami. Pismo z banku, wezwanie do zapłaty, zaległa rata kredytu. Otwierałem kolejne koperty, jakby to były rany – jedna po drugiej. Na koncie prawie nic.

Zacząłem dzwonić po dawnych znajomych z branży, pytać o robotę. Każdy mówił to samo: „Dam znać, Grzesiek, ale teraz ciężko.”

Wieczorem siedziałem w salonie i wpatrywałem się w ścianę. Obok mnie leżała jej ulubiona apaszka, ta w turkusowe kwiaty. Pachniała jeszcze jej perfumami.

Kiedy dzieci zasnęły, otworzyłem szafkę z dokumentami. Chciałem sprawdzić stan konta, może coś przeoczyłem. I wtedy zobaczyłem – kilka listów z urzędu skarbowego, nieotwartych, adresowanych na nią. Drżącymi palcami rozerwałem kopertę. Należności. Zaległe składki, opłaty.

Zrozumiałem wtedy, że Klara nie tylko odeszła – ona uciekła. Zostawiła nas z długami, problemami i pustką.

Tamtej nocy nie spałem ani chwili. W głowie miałem tylko jej słowa: „Nie będę się zamykać w sobie”.

A ja? Ja tłumiłem wszystko. Strach, gniew, tęsknotę. Bo ktoś musiał rano wstać, zrobić dzieciom śniadanie, odprowadzić je do szkoły i dalej udawać, że wszystko jest w porządku.

Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę

Minęły trzy miesiące, odkąd Klara wyszła z naszego domu. Trzy miesiące milczenia, nieodebranych wiadomości i pytań dzieci, na które nie potrafiłem odpowiedzieć. Nauczyłem się funkcjonować jak automat: praca dorywcza na budowie, szkoła, obiady z mrożonek, wieczorne bajki czytane z wymuszonym spokojem. Ale w środku wszystko we mnie wrzało.

Pewnego dnia, gdy odbierałem Julkę ze szkoły, podeszła do mnie znajoma Klary – Magda, taka zawsze uśmiechnięta kobieta z sąsiedztwa. W ręku trzymała zaproszenie, małą kartkę z kolorowym nadrukiem.

– Grzesiek, widziałeś? – zapytała, wciskając mi je do dłoni. – Wernisaż Klary! Galeria „Przystań”, jutro o osiemnastej. „Nowa kolekcja inspirowana wolnością”.

Poczułem, jak coś mnie ściska w żołądku.

– Wystawa? – powtórzyłem, głupio, jakbym nie rozumiał znaczenia słowa.

– No tak, piękne prace. Mówią, że to jej najlepszy cykl. Widać, jak rozkwitła po rozstaniu – Magda uśmiechnęła się niezręcznie. – No... pewnie dla ciebie to trudne. Ale wiesz, życie...

Nie słuchałem już. Trzymałem w dłoni to zaproszenie, a kartka paliła mnie jak rozżarzony metal. „Rozkwitła po rozstaniu”. Po powrocie do domu położyłem je na stole i gapiłem się w te słowa, aż litery zaczęły się rozmywać.

Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, otworzyłem laptopa. Wpisałem jej nazwisko. Wyskoczyły zdjęcia z galerii – Klara, w długiej czarnej sukni, uśmiechnięta, otoczona ludźmi. Stała przed swoimi obrazami, tymi samymi, które pamiętałem z naszej pracowni. Tylko że teraz wisiały w złotych ramach, a pod nimi – plakietki z cenami.

Pięć tysięcy. Siedem. Dziewięć.

Przewijałem dalej. I wtedy zobaczyłem coś, co sprawiło, że w jednej chwili opadły mi ręce. Na zdjęciu, w tle, na stoliku z winem, leżała znajoma teczka – ta, w której trzymałem wydruki z naszego wspólnego konta bankowego.

Zrobiłem zrzut ekranu. Potem drugi, trzeci. Nie spałem całą noc. Otworzyłem szafkę z dokumentami, rachunki, potwierdzenia przelewów. Na jednym z nich – pięćdziesiąt tysięcy. Przelew z naszego wspólnego konta na firmę, której nazwa nic mi nie mówiła. Data – tydzień przed jej odejściem.

Serce mi dudniło. Drugi przelew, trzeci. Wszystko w sumie – ponad osiemdziesiąt tysięcy.

Wtedy wszystko stało się jasne. Nie chodziło o „wolność”, o „artystyczne poszukiwania”. Klara po prostu wykorzystała nasze oszczędności, żeby sfinansować swój nowy początek.

Zamknąłem laptopa, a dłonie miałem ubrudzone od kurzu i tuszu – wyglądały jak jej, kiedy malowała. Patrzyłem na nie i pomyślałem, że zostawiła na mnie swoje ślady, tylko nie farby, a zdrady.

Następnego dnia poszedłem do pracy, ale w środku czułem, że coś we mnie pękło nieodwracalnie. Postanowiłem, że ją znajdę. Nie po to, żeby prosić o powrót. Chciałem spojrzeć jej w oczy i zapytać, jak mogła tak zniszczyć naszą rodzinę i porzucić nawet dzieci.

Poszedłem na jej wernisaż

Do galerii „Przystań” poszedłem w piątek wieczorem. Włożyłem koszulę, choć ręce mi się trzęsły, a serce waliło jak młot. Czułem się jak intruz, jak ktoś, kto wchodzi na cudze święto – ale to było też moje życie, mój pieniądz, moje dzieci, nasz dom.

W środku pachniało winem i świeżo lakierowanym drewnem. Wszędzie ludzie w eleganckich płaszczach, kieliszki, śmiechy. A pośrodku – ona. Klara.

Uśmiechnięta, promienna. Wyglądała dokładnie tak, jak wtedy, gdy ją poznałem – tylko w oczach miała coś innego. Lekkość, której wcześniej nie znałem.

Stałem chwilę, patrząc, jak rozmawia z jakimś mężczyzną w ciemnym garniturze. Dotykał jej łokcia, nachylał się do ucha. Ona się śmiała.

Podszedłem powoli. Nie chciałem robić sceny. Chciałem tylko usłyszeć prawdę.

– Klara.

Odwróciła się. Przez sekundę zamarła, jakby zobaczyła ducha. Potem odchrząknęła i założyła włosy za ucho.

– Grzesiek... Co ty tu robisz?

– Przyszedłem zobaczyć, jak wygląda wolność – powiedziałem cicho. – Podobno zainspirowałaś się nią do nowej kolekcji.

To nie miejsce na rozmowę – syknęła, rozglądając się nerwowo. – Porozmawiajmy później.

– Później? – uśmiechnąłem się krzywo. – Nie ma później, Klara. Nie ma ani pieniędzy, ani domu, ani nas.

Twarz jej zesztywniała.

– Nie przesadzaj. To były wspólne środki. Zainwestowałam w coś, co ma przyszłość. Ty nigdy byś tego nie zrozumiał.

– Przyszłość? – zadrżał mi głos. – Dzieci nie mają za co jeść, ja haruję po nocach, a ty pijesz wino za nasze oszczędności! To ma być coś, co ma przyszłość?

– Nie krzycz – powiedziała chłodno. – To było moje ryzyko. Chciałam coś stworzyć, zostawić po sobie. Ty zawsze chciałeś tylko przetrwać.

– A ty – urwać się z życia. Bez słowa. Bez wytłumaczenia.

Wokół zapadła cisza. Kilka osób udawało, że ogląda obrazy, ale słuchało każdego słowa.

– Wiesz co, Klara? – powiedziałem spokojniej. – Ty nie stworzyłaś sztuki. Ty stworzyłaś karykaturę.

Odwróciłem się i wyszedłem. Czułem, że jeśli zostanę dłużej, zrobię coś, czego będę żałował.

Na zewnątrz padał deszcz. Przez szybę widziałem, jak staje przy jednym z obrazów – tym, który kiedyś malowała, gdy jeszcze byłem dla niej kimś. Zaciągnąłem się powietrzem i poszedłem przed siebie.

Nie pamiętam, jak wróciłem do domu. Wtedy pierwszy raz naprawdę zrozumiałem, że to koniec. Koniec złudzeń, że człowiek może uratować kogoś, kto już dawno postanowił żyć tylko dla siebie.

Nie wszystko trzeba zapełniać

Minęło pół roku od tamtego wieczoru w galerii. Nie wiem, czy Klara jeszcze maluje. Czasem ktoś wspomni, że widział jej nazwisko w jakimś artykule o młodych polskich artystkach. Nie sprawdzam. Nie chcę.

Dni stały się powtarzalne, ale dziwnie uspokajające. Praca na budowie, szkoła dzieci, wspólne obiady, potem bajka przed snem. Julka zaczęła rysować – nieświadomie powtarza ruchy matki, choć zamiast farb ma kredki z supermarketu. Kiedyś zapytała:

Tato, czy mama wróci?

Uśmiechnąłem się smutno.

– Może kiedyś. Ale wiesz co? My już potrafimy żyć bez niej.

Staś z kolei dorasta szybciej, niż powinien. Pomaga mi, choć nie musi. Czasem widzę, jak z dumą naśladuje każdy mój ruch – trzyma młotek, poprawia śrubę, sprawdza pion. Myślę, że rozumie więcej, niż mówi.

Czasem wieczorami siadam sam na tarasie i wspominam tamte lata. Jak siedziała w pracowni do późna, jak śmiała się, że mam farbę na włosach po tym, jak pomagałem jej gruntować płótno. Jak pachniała terpentyną i kawą. Ale te wspomnienia już nie bolą. Są jak stare zdjęcia – przetarte, pozbawione kolorów, potrzebne tylko po to, żeby pamiętać, kim kiedyś byłem.

Ostatnio spotkałem Adama, starego przyjaciela z budowy. Wypiliśmy po piwie na ławce, jak dawniej.

– Myślisz, że jeszcze ją kochasz? – zapytał po chwili.

Pokręciłem głową.

– Nie wiem. Chyba kocham wspomnienie, nie ją.

– To dobrze – odparł. – Bo wspomnienia nie odchodzą, a ludzie często tak.

Wróciłem wtedy do domu, a Julka już spała z otwartym szkicownikiem w dłoniach. Na kartce – niezdarne serce i napis: „Dla taty.” Usiadłem obok, przykryłem ją kocem.

Spojrzałem na ścianę, gdzie kiedyś wisiał jej obraz – Klary ulubione płótno, które zabrała, gdy odchodziła. Pusta przestrzeń została do dziś. I dobrze. Nie wszystko trzeba zapełniać. Wziąłem do ręki rysunek Julki i pomyślałem, że to właśnie on jest teraz moim arcydziełem. Najprawdziwszym.

Czuję się spokojny

Minęły dwa lata. Czas, który kiedyś liczyłem rachunkami i terminami spłat, dziś mierzę w prostszy sposób – uśmiechem dzieci, zapachem obiadu, ciszą po pracy. Nie dorobiłem się wiele. Stary samochód, wynajęte mieszkanie, kredyt, który jeszcze długo będę spłacał. Ale po raz pierwszy od dawna czuję się spokojny.

Klara odezwała się raz. Mail, bez powitania, bez podpisu. Kilka słów:

„Mam nadzieję, że dzieci są zdrowe. Dziękuję, że się nimi zająłeś.”

Nie odpisałem. Nie dlatego, że miałem w sobie złość. Po prostu już nie było we mnie nic, co chciałbym jej powiedzieć.

Zrozumiałem, że czasem człowiek nie potrzebuje przeprosin, tylko ciszy. Takiej, w której może odetchnąć i nie czekać, że ktoś znów otworzy drzwi, żeby zniknąć.

Dziś, kiedy Julka przynosi mi swoje rysunki, a Staś pokazuje, jak wbija gwóźdź w deskę, czuję coś, czego nie umiałem wcześniej nazwać. Spokój. Nie szczęście – bo ono jest jak błysk, przemija. Ale spokój zostaje.

W niedzielne popołudnie poszliśmy nad rzekę. Julka wpuściła do wody papierową łódkę, Staś śmiał się, że popłynie aż do morza. Patrzyłem, jak ten mały biały trójkąt znika z prądem, i pomyślałem, że może właśnie tak wygląda wolność – nie ta, o której mówiła Klara, ale prawdziwa.

Wolność, w której nikogo nie trzeba już ratować, niczego udowadniać. Tylko być. I żyć w odcieniach spokoju, nie zdrady.

Grzegorz, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama