„Żona wydawała nasze pieniądze bez opamiętania. Gdy zakręciłem źródełko z kasą, zrozumiała, że życie to nie tylko zakupy”
„Dla niej oznaczało to prawo do kolejnych zachcianek. Jeszcze jeden flakonik, jeszcze jeden krem, jeszcze jedna sukienka. Rzeczy przychodziły, znikały w garderobie i jakby ich nigdy nie było”.

- Redakcja
Nasze mieszkanie w apartamentowcu było jasne, przestronne, urządzone ze smakiem. Moja żona Joanna z pietyzmem dobierała dodatki – marmurowy blat w kuchni, złote detale w łazience, designerskie fotele, których ceny wolałem nie znać. Wszystko było modne, wszystko… zimne. Czasem miałem wrażenie, że siedzę w katalogu wnętrz, a nie w domu.
Nie znała umiaru
Świetnie się w tym odnajdywała. Każdy detal idealnie pasował do jej Instagrama. Zdjęcia porannej kawy z pianką na tarasie, wspólne selfie przy śniadaniu, opisy pełne miłości: „nasze szczęście”, „moja druga połówka”, „niech życie zawsze tak smakuje”. Miała tysiące obserwatorów i setki serduszek pod każdym postem.
A ja czułem się jak statysta. Uśmiechałem się do zdjęć, choć chwilę wcześniej pokłóciliśmy się o rachunek za prąd. Trzymałem ją za rękę w kadrze, ale w środku byłem coraz bardziej zagubiony, bo coś mi nie pasowało: paczki, które kurier znosił niemal codziennie, zapach nowych perfum, który czułem, zanim jeszcze przekroczyłem próg, karta kredytowa, którą Joanna używała, jakby nie miała limitu.
– Ile tym razem kosztowała ta torebka? – zapytałem kiedyś, widząc nowe pudełko na szafce.
– Oj, nie przesadzaj – rzuciła lekko, nawet na mnie nie patrząc. – Przecież to na kredyt.
– Kredyt, czyli za darmo?
Nie potrafiłem tego nazwać, ale coraz częściej czułem, że żyjemy „na pokaz”. Dla ludzi, dla lajków, dla iluzji. Joanna uśmiechała się do świata, ale mnie omijała wzrokiem, jakby nie chciała, żebym zajrzał głębiej. Jakby się bała, że coś zobaczę.
Miałem tego dosyć
Zaczęło się od jednej wiadomości z banku – powiadomienie o przekroczeniu limitu kredytowego. Zignorowałem ją. W końcu wszystko było pod kontrolą. Przecież rozmawialiśmy o finansach. Mieliśmy jasny podział – ja ogarniałem stałe opłaty, ona miała swobodę w drobnych zakupach. A przynajmniej tak miało być. ALe kiedy przyszła druga wiadomość, odruchowo zapytałem:
– Znowu przyszło z banku. Co to za powiadomienie?
– To tylko kredyt odnawialny. Każdy to ma – rzuciła, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa.
– Każdy, kto nie liczy pieniędzy?
Westchnęła i zamknęła klapę laptopa, jakby chciała mi pokazać, że właśnie teraz, tylko dla mnie, robi przerwę w czymś ważnym.
– Każdy, kto chce normalnie żyć – odpowiedziała tonem, który miał zamknąć temat.
Normalnie żyć. To zdanie wracało do mnie jeszcze długo po tej rozmowie. Co to w ogóle znaczyło dla Joanny? Bo dla mnie normalne życie nie oznaczało kolejnych kart w portfelu ani paczek z markami, których nie umiałem nawet wymówić. Dla niej najwyraźniej oznaczało to prawo do kolejnych zachcianek. Jeszcze jeden flakonik, jeszcze jeden krem, jeszcze jedna sukienka. Rzeczy przychodziły, znikały w garderobie i jakby ich nigdy nie było. Tylko saldo konta się nie regenerowało tak szybko jak jej potrzeba posiadania.
Próbowałem rozmawiać
Siadaliśmy do kolacji, ja próbowałem zaczynać temat delikatnie. Pytałem, czy na pewno wszystko ogarnia, czy kontroluje wydatki. Odpowiadała wymijająco albo śmiała się i mówiła, że przesadzam. Czasem całowała mnie w policzek i rzucała coś w stylu: „Gdybyś tak nie dramatyzował, byłbyś idealny”.
Mieszkała ze mną, ale coraz częściej czułem, że prowadzi inne życie. Jakby nasze małżeństwo było dla niej czymś wygodnym, tłem do tego, co działo się na ekranie telefonu. Była obok mnie, ale jakby miała w głowie inny świat, do którego nie miałem wstępu.
Nie szukałem prawdy. Ona sama się znalazła. Wróciwszy z pracy, zajrzałem do kuchni, żeby odłożyć torbę. Na stole leżał wyciąg z konta. Chyba wyszła do łazienki i zapomniała go schować. Kwota rzuciła mi się w oczy od razu. Nawet nie musiałem szukać drobnym drukiem. Było tam ponad trzydzieści tysięcy długu. Karta, limit, odnawialny kredyt, kolejna karta. Wszystko z jednej strony – bank. Z drugiej – Joanna.
Nie mogłem uwierzyć
Zanim sięgnąłem po kartkę, wiedziałem, że nie powinienem jej czytać. Ale ręka sama to zrobiła.
– To ma być tylko kredyt? – rzuciłem, gdy wróciła do kuchni.
Zamarła. Usta jej zadrżały.
– Ty chyba zwariowałaś.
– Nie rozumiesz… – powiedziała cicho. – Ja chciałam… żeby ludzie widzieli, że nam się układa.
– Za pożyczone pieniądze?
– To się spłaci… razem.
Patrzyłem na nią długo. Widziałem łzy, które próbowała powstrzymać, i strach, który w niej rósł. A mimo to czułem głównie zawód. Była moją żoną, a ja nie miałem pojęcia, kim się staje, kiedy nikt nie patrzy.
Nie rozmawialiśmy przez kilka dni. Mijaliśmy się w milczeniu, wymienialiśmy suche komunikaty, jakbyśmy żyli w osobnych światach, w których obowiązywały inne języki. Myślałem wtedy dużo o tym, jak to się stało, że nie zauważyłem, jak Joanna wymyka się z naszego wspólnego życia. Jak zamiast dzielić się odpowiedzialnością, budowała swoją własną rzeczywistość. Na kredyt.
Postawiłem granice
W końcu podjąłem decyzję: złożyłem wniosek o rozdzielność majątkową. Bez kłótni, bez awantur, bez sądu. Tylko podpisy, formularz i jedno popołudnie w urzędzie. Wieczorem powiedziałem jej o tym przy kolacji.
– Złożyłem wniosek o rozdzielność.
Zamarła z widelcem w dłoni.
– Chcesz mnie ukarać?
– Nie. Chcę się ochronić.
– Myślałam, że jesteśmy drużyną.
– Byliśmy. Dopóki nie zaczęłaś grać sama.
Nie odpowiedziała. Odłożyła widelec, a potem podniosła wzrok. Ostatecznie tylko skinęła głową. Milczeliśmy do końca posiłku. A jednak to był moment, w którym poczułem, że coś się między nami przestawiło. Nie było krzyków, nie było łez, tylko chłód, który nie bierze się z zimy za oknem, tylko z braku ciepła między dwojgiem ludzi. Od tamtej rozmowy nic się już nie zmieniło – i właśnie to było najgorsze.
Dostała nauczkę
Joanna wracała późno. Nie mówiła gdzie była, a ja nie pytałem. Zjadaliśmy kolacje w ciszy. Nawet nie udawaliśmy bliskości. Dwoje ludzi przy stole, dwa talerze, dwie historie, które już się nie spotykają. Pewnego wieczoru odezwała się, niemal nie patrząc mi w oczy.
– Spłaciłam jedną ratę. Widzisz? Staram się.
– Nie o raty chodzi.
– Więc o co?
– O prawdę. A tej nigdy nie kupisz.
Mieszkamy wciąż razem. Jeden adres, jedno mieszkanie, wspólny stół. Ale nie ma już rozmów. Joanna zniknęła za milczeniem, ja – za obojętnością. Czasem mijamy się przy pralce, czasem przy łazience, jak obcy.
Któregoś dnia nieoczekiwanie odezwała się do mnie:
– Myślisz, że to się jeszcze da naprawić? – zapytała.
Milczałem chwilę. Próbowałem znaleźć słowo, które nie będzie ani okrutne, ani puste.
– Nie wiem. Ale wiem, że spłacamy coś więcej niż pieniądze.
Kiwnęła tylko głową. Miłość na kredyt zawsze ma odsetki. A my przestaliśmy je liczyć dawno temu.
Igor, 43 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Żona zaglądała mi do portfela i rozliczała z każdego wydatku. Nagle zrozumiałem, że nie chodzi jej o oszczędności”
- „Kupiłam teściowej na 60. urodziny eleganckie francuskie perfumy. Jej reakcja zaskoczyła nawet mojego męża”
- „Córka nie wie, że sprzedaję podgrzybki, by opłacić jej studia. Z emerytury nie wystarczy mi nawet na najtańszy akademik”

