„Żona wydaje wszystkie pieniądze na nowe rośliny. Nasz dom wygląda jak dżungla, a lodówka świeci pustkami”
„Niby się nie kłóciliśmy, ale żyliśmy obok siebie. Ona – między fikusami, ja – między pretensjami. I wtedy zrobiłem coś, czego do dziś trochę żałuję. W sobotę rano, kiedy była u fryzjera, wyniosłem część roślin do piwnicy”.

- Listy do redakcji
Anię poznałem dziesięć lat temu w pracy. Była księgową. Konkretną, uporządkowaną, trochę nawet zasadniczą. Zawsze w szpilkach, dobrze skrojonej marynarce, z upiętymi włosami i notesem w ręce. Ujął mnie jej śmiech – taki lekki, perlisty. Od razu wiedziałem, że chcę z nią być.
Ta kobieta zwyczajnie mnie oczarowała swoim eleganckim wyglądem i wesołym usposobieniem, którym potrafiła zjednać sobie niemal każdego. Bo Anna doskonale dogadywała się z ludźmi. Ci ją lubili i do niej lgnęli. Nawet mimo jej wyglądu poważnej kobiety sukcesu, że tak się wyrażę.
Przez pierwsze lata naszego związku ani razu nie wspomniała o żadnym hobby. Była bardzo uporządkowana i sądziłem, że jej głównym zamiłowaniem są liczby. Widziałem, że z pasją przegląda rozliczenia, śledzi zmiany w przepisach podatkowych i jest w stanie wychwycić nawet najmniejszy błąd, który wkradł się do tabelki w Excelu. O naiwności! Nie mam pojęcia, dlaczego wymyśliłem, że księgowość jest nie tylko jej pracą, ale i pasją? Może, dlatego że sam naprawdę lubię to, co robię i też nie mam szczególnych upodobań do kolekcjonowania, sportu, malowania i innych rzeczy?
Moja matka lubiła rośliny. Jeszcze z dzieciństwa pamiętam, że zawsze mieliśmy najładniejszy balkon w bloku. Już wczesną wiosną pojawiały się na nim donice i skrzynki, a ojciec przygotowywał w garażu specjalną konstrukcję do zawieszenia kwitnących pelargonii.
Pewnego dnia opowiedziałem o tym zamiłowaniu Ance.
– Rośliny? – pytała z obrzydzeniem. – Przecież to kłopot, ziemia się sypie wkoło i trzeba tylko sprzątać. A one wiecznie schną albo gniją.
No cóż, nie każdy musi kochać zieleń. Mnie tam nie przeszkadzał aloes na parapecie, ale nie przywiązywałem do niego większej wagi. Po prostu dostałem 3 doniczki od matki, która twierdziła, że moje okna są strasznie puste.
– Dom całkiem bez zieleni to nie dom. U ciebie jest niczym w szpitalu – stwierdziła, tachając kilka sadzonek, które w końcu zagościły w kuchni i salonie.
Sam nie miałem do nich szczególnej ręki, jak to się często mówi. Po prostu je regularnie podlewałem, a one radziły sobie, jak umiały.
Żona polubiła rośliny
Jakież więc było moje zaskoczenie, gdy Ania, pewnego dnia, przyniosła do domu monsterę.
– W pracy wszyscy teraz je mają. To podobno odpręża, a sam wiesz, że ostatnio cały czas chodzę jakaś taka podenerwowana. Bożenka mi ją poleciła. Twierdzi, że na pewno mnie zrelaksuje. Tylko nie śmiej się, gdy uschnie – rzuciła, ustawiając roślinę tuż przy oknie balkonowym.
Nie śmiałem się. Ucieszyłem się, że próbuje czegoś nowego. Zresztą monstery miały wtedy swój moment w internecie – sam to widziałem. Były popularne i ludzie się nimi zachwycali. A ja? Owszem, wyglądały całkiem ciekawie, ale dla mnie to żadna sensacja.
– Pewnie, niech sobie stoi. Nawet ładnie wygląda – rzuciłem po prostu i wróciłem do swoich własnych spraw.
Gdybym wtedy wiedział, co właśnie zostało zapoczątkowane w naszym domu, pewnie lepiej bym się przygotował się na to, co miało nadejść. Ale nie wiedziałem, że właśnie nasze życie wchodzi w etap szaleństwa i minimalistycznie urządzone mieszkanie za jakiś czas zamieni się w prawdziwą dżunglę.
Tego się nie spodziewałem
Najpierw doszły jeszcze trzy doniczki. Anna przytargała je w drodze z pracy. Ponoć znowu poleciła je jej Bożena. Znalazły swoje miejsce na oknie w naszej sypialni. Na razie nie było jednak problemu. Później pojawiło się dziesięć kolejnych.
A potem… Potem doniczki i skrzynki przestały mieścić się na parapetach. Musiałem kupić i zamontować specjalne półki, bo przecież rośliny nie mogą stać na podłodze. Tak przynajmniej twierdziła moja żona.
Za jakiś czas z okien zniknęły grube zasłony, które pozwalały nam odgrodzić się wieczorem od wścibskich spojrzeń przechodniów i światła rzucanego przez uliczne latarnie. Teraz przeszkadzały roślinom w dostępie do światła. A po miesiącu mieliśmy już na stałe włączony nawilżacz powietrza „dla higrofilnych gatunków”.
– Kochanie, czy ty zauważyłaś, że ja nie mam gdzie postawić kubka z herbatą w salonie? – zapytałem pewnego wieczoru, próbując znaleźć miejsce na stoliku niemal w całości zastawionym doniczkami.
– To postaw na podłodze. Rośliny potrzebują światła, ty nie – rzuciła z uśmiechem, nie odrywając wzroku od jakiegoś artykułu, który czytała na blogu ogrodniczym.
Początkowo cieszyłem się, ze Anna ma swoją pasję. W końcu nic człowieka nie uskrzydla tak, jak hobby. Ale szybko stała się z tymi roślinami bardziej zżyta niż ze mną. Wiem, że to zabawne. Nie mogę przecież być zazdrosny o monstery, fikusy, paprocie, storczyki i inne zielone cudeńka, prawda? A jednak to właśnie one w całości zawładnęły jej życiem.
Każdą wolną chwilę spędzała, przeglądając jakieś portale i blogi ogrodnicze, czytając o różnych gatunkach, ich wymogach, sposobach pielęgnacji. Zapisała się na fora i grupy na Facebooku, gdzie niemal bez przerwy dyskutowała z innymi zapaleńcami. Do tego wciąż coś przesadzała i znosiła do domu nowe okazy. Kolejne jej zakupy kosztowały krocie. Sadzonki, ziemia, doniczki, odżywki, nawozy, drabinki dla pnączy. Nasze mieszkanie zmieniło się nie do poznania. A ja… Ja coraz częściej miałem wrażenie, że nie ma już w nim dla mnie miejsca.
Rośliny ważniejsze niż obiad
Zacząłem się niepokoić, gdy w lodówce zamiast jedzenia pojawiły się odżywki dla kwiatów. Dziwne, kolorowe buteleczki z napisami w stylu: „humus z dżdżownic” albo „mikoryza korzeniowa – must have dla twojej rośliny”. Lodówka – nie przesadzam – była bardziej zielona niż nasz balkon. Ja tak naprawdę nie miałem, gdzie schować nie tylko swojego ulubionego piwa, ale nawet sera czy parówek, które kupiłem po drodze z pracy.
– Anka, nie mamy nic do jedzenia – powiedziałem pewnego piątkowego wieczoru, gdy akurat wróciłem do domu wyjątkowo głodny.
W brzuchu mi burczało i aż skręcałem się na myśl o pysznym domowym obiedzie.
– Może zrobimy zakupy? Albo zamówimy coś na wynos? Pizza może być? Czy wolisz coś włoskiego? Albo chińszczyznę? – dopytywałem, bo dawniej wspólnie wybieraliśmy takie zamówienia.
– Zamów, jeśli chcesz. Ja dzisiaj podlewam i nie mam czasu na głupoty. Mam nową odżywkę i muszę dokładnie patrzeć na proporcje, bo są inne niż zwykle – odpowiedziała z irytacją.
Zrobiłem ogromne oczy ze zdziwienia. Żona nie tylko nie ma ochoty już gotować obiadów. Ona nawet nie chce razem ze mną wybrać ulubionej pizzy. Było mi bardzo przykro. Zawsze piątki były naszym wspólnym wieczorem. Film, wino, coś pysznego do jedzonka, przytulanie się na kanapie, dyskutowanie o decyzjach bohaterów opowieści toczącej się na ekranie telewizora. Teraz zostały mi liście monstery i nawozy. Wszędzie. Niemal w każdym kącie naszego domu.
Zaczęło się między nami psuć
Niby się nie kłóciliśmy, ale żyliśmy obok siebie. Ona – między fikusami, ja – między pretensjami. I wtedy zrobiłem coś, czego do dziś trochę żałuję. W sobotę rano, kiedy była u fryzjera, wyniosłem część roślin do piwnicy. Nie wszystkie. Tylko te największe, które zagradzały przejścia i blokowały światło dzienne. Chciałem jej pokazać, że naprawdę przesadza i tak się nie da normalnie żyć. Że ja też jestem tu jeszcze obecny i mam takie same prawa jak te jej rośliny. Żałosne, nie sądzicie?
– Co ty zrobiłeś?! – wrzasnęła, wracając do domu. – Gdzie jest moja alokazja?! – krzyk Anki najpewniej słyszeli nie tylko sąsiedzi z naszego piętra, ale wszyscy ludzie w bloku.
– A gdzie jestem ja, Anka?! – krzyknąłem, pierwszy raz od lat. – Ja też tu mieszkam. Chcę widzieć telewizor, okno i ciebie, a nie tylko fikusy i filodendrony!
Następnego dnia było cicho. Wypiła kawę. Bez słowa i bez telefonu w ręce.
– Wiesz, Piotrek... – zaczęła. – Może rzeczywiście przesadziłam. Ale ty też. To moja pasja. A ty mi ją po prostu wyrzuciłeś.
Westchnąłem.
– Nie chciałem jej wyrzucić. Chciałem tylko przypomnieć, że ja też tutaj jestem.
Spojrzała na mnie długo. Potem podała mi rękę.
– To może znajdźmy kompromis? – w końcu niemal wyszeptała. – Rośliny zostają w salonie, ale w kuchni i sypialni są zakazane. I jemy wspólną kolację w piątki tak, jak dawniej?
Skinąłem głową.
– A ja ci oddam piwnicę. Zrobisz sobie tam swoją męską jaskinię. Bez liści. Dokładnie taką, jaką chcesz.
Uśmiechnąłem się.
– Może tylko jeden kaktus?
– Jeden – powiedziała, też się uśmiechając.
Od tamtej pory jest lepiej. Rośliny wciąż są wszędzie, ale z rozsądkiem. Anka przestała mówić do nich częściej niż do mnie. W piątki znów jemy razem kolacje – ostatnio nawet przy stole, który przestał być jedynie półką na doniczki. Czasami myślę, że jej pasja uratowała nas przed nudą. Tylko moja żona musiała sobie przypomnieć, że nasze małżeństwo też jest ważne.
Piotr, 39 lat
Czytaj także:
- „Zięć obraził mnie przy stole, a córka udawała, że tego nie słyszała. Nie pozwolę sobą pomiatać”
- „Życie nowych sąsiadów pachniało drogimi perfumami, a moje schabowym. Zazdrościłam im, aż poznałam ich tajemnicę”
- „Mąż ma kasę, ale jest sknerą. Niby elegancik w drogim wdzianku, a pod spodem połatane majtki nosi”

