„Żona wróciła z grzybobrania z pustym koszykiem. W jej oczach zobaczyłem, że w lesie nie schylała się po podgrzybki”
„Poczułem, jak w gardle rośnie mi coś twardego. Wcale nie chciałem płakać. Chciałem ją zapytać, dlaczego nie powiedziała wcześniej. Ale wiedziałem dlaczego. Bo każdy z nas pisał swoją wersję tej historii”.

- Redakcja
Zawsze lubiłem wrzesień. W mojej pamięci zapisał się jako czas mgieł, chłodnych poranków i gorącej herbaty wypijanej na tarasie, kiedy żona znikała na grzybach. To był nasz rytuał – ona z koszykiem do lasu, ja z gazetą i ciszą. W tym roku było inaczej. Gdy wróciła, koszyk była pusty, choć w lesie, jak twierdziła, roiło się od grzybów. Ale nie to mnie zaniepokoiło. Znam ją jak własną kieszeń. A w jej oczach zobaczyłem coś, co nie miało nic wspólnego z podgrzybkami. Tego dnia coś się skończyło.
Cisza po powrocie
Usłyszałem skrzypnięcie furtki i zamykające się za nią drzwiczki od tarasu. Było coś dziwnego w tym, jak stawiała kroki. Zwykle po grzybobraniu wchodziła do domu z rozmachem – rzucała kurtkę na krzesło, śmiała się, że znowu nazbierała więcej niż może przerobić, i od razu kazała mi patrzeć, czy któryś z okazów nie wygląda jak z bajki. Tym razem... cisza.
Spojrzałem przez okno. Szła powoli, z tym samym wiklinowym koszykiem, który teraz był pusty. Ani jednego borowika, żadnego maślaka, nawet kapelusza starej kani. Nic. Ale to nie koszyk mnie zaniepokoił. To jej twarz. Widziałem ten wyraz kiedyś. Wtedy, gdy wróciła z pogrzebu swojej matki. I jeszcze raz – gdy powiedziała mi, że już mnie nie kocha.
– I jak zbiory? – zapytałem, udając lekkość w głosie.
– Jakoś... pusto. Dużo ludzi w lesie. Wszystko przebrane – odpowiedziała, nie patrząc na mnie.
Podała mi termos, ale jej ręka była chłodna. Odsunęła się od razu, jakby parzył ją dotyk.
– Ktoś był z tobą? – palnąłem bez namysłu.
Wtedy spojrzała na mnie po raz pierwszy. Długo, bez cienia uśmiechu. Z takim spokojem, który jest bardziej niepokojący niż płacz.
– Byłam sama – powiedziała.
A ja jej nie uwierzyłem. Może i nie zbierała grzybów. Ale na pewno po coś się tam schylała.
Telefon zostawiony na stole
Zostawiła go na komodzie w przedpokoju. Rzadko jej się to zdarzało – telefon zawsze miała przy sobie, jakby się bała, że ktoś zadzwoni, a ona przegapi coś ważnego. Tym razem nawet go nie dotknęła. Leżał ekranem do dołu, a ja patrzyłem na niego jak na tykającą bombę. Może nie powinienem, ale przecież każdy, kto mówi, że nigdy nie zaglądał w cudzy telefon, kłamie. Zwłaszcza gdy coś przestaje się zgadzać.
Zanim dotknąłem ekranu, minęło kilka godzin. Kręciłem się po domu jak duch, udając, że mnie nie obchodzi. Że to tylko jedno z tych dziwnych dni, kiedy kobieta po prostu nie ma humoru. Ale przecież znałem ją. A jej milczenie było gęste jak śmietana. Kiedy poszła pod prysznic, nie wytrzymałem.
Ekran był zablokowany, jak zawsze. Ale cofnąłem się do kuchni i wyjąłem kartkę z szuflady – widziałem kiedyś, jak zapisała sobie kod. Miała słabą pamięć, trzymała wszystko na karteluszkach. Cztery cyfry, szybko wpisane. Zadziałało. Na początku nic – kilka zdjęć z lasu, jakiś przepis, pogoda. Ale potem... wiadomość. Od „S.”. Krótka. „Było miło. Do następnego”.
Zdążyłem tylko przeczytać, zanim usłyszałem skrzypnięcie drzwi łazienki. Odłożyłem telefon tak, jak leżał. A potem zająłem miejsce przy stole i udawałem, że czytam gazetę. Weszła do kuchni w szlafroku. Jej wzrok przeszedł po stole, po mnie, po telefonie. Nic nie powiedziała. Ale wiedziała.
Znajomy samochód pod lasem
Dwa dni później nie wytrzymałem. Powiedziałem, że jadę do pracy, choć to była sobota. W rzeczywistości skręciłem w kierunku lasu. Ona znowu planowała iść na grzyby. Chciałem... nie wiem, co. Może złapać ją na gorącym uczynku? Może się upewnić, że to tylko moje paranoje? Albo przeciwnie – że wszystko, co czułem, miało sens. Wjechałem na ten sam leśny parking, gdzie zwykle zostawiała auto. Po porannej mgle nie było już śladu. Powietrze było chłodne, pachniało grzybnią i mokrą ziemią. Silnik zdążył już ostygnąć, gdy ją zobaczyłem.
Stała przy bagażniku. Tym razem miała inny koszyk – mniejszy. Pewnie tylko na pokaz. Rozmawiała z kimś. Mężczyzna był wysoki, w granatowej kurtce. Twarzy nie widziałem, ale wystarczyło mi spojrzeć na samochód. Czerwony Opel Astra, z przetartym nadkolem po lewej stronie. Ten sam, który widywałem czasem pod urzędem gminy. Miał naklejkę „Radio 90 FM” na szybie. Tylko jeden człowiek w naszej okolicy jeździł takim autem.
– Sebastian... – wyszeptałem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.
Znałem go. Pracował z moją żoną przy jakimś lokalnym projekcie. Kilka razy był u nas w domu. Grzeczny, trochę zbyt uśmiechnięty. Wtedy nie zwracałem na to uwagi. Pochylił się ku niej i coś powiedział. Zaśmiała się. Głową zrobiła gest, jakby chciała go szturchnąć. Ruchy znajome. Zbyt znajome. Zgasiłem silnik. I siedziałem tak, patrząc, jak wkładają niby-grzyby do koszyka.
Coś więcej niż podgrzybki
Wróciła po trzech godzinach. Otworzyła drzwi z uśmiechem, jakby nic się nie wydarzyło. W koszyku miała kilka grzybów – dwa podgrzybki, trochę kurek, jeden stary koźlarz. Jakby specjalnie ułożyła to tak, żeby wyglądało wiarygodnie. Postawiła go na blacie i spojrzała na mnie z tą swoją codzienną miną.
– Niewiele dzisiaj, ale przynajmniej świeże powietrze – powiedziała, sięgając po czajnik.
Patrzyłem, jak nalewa wodę, jak przekłada włosy za ucho, jak podśpiewuje coś pod nosem. Zastanawiałem się, czy gra, czy po prostu nie ma wyrzutów sumienia. A może uznała, że nie warto się już kryć?
– Byłaś sama? – zapytałem, udając obojętność.
– Tak. A co?
– Nic. Pytam. Bo Sebastian podobno też lubi chodzić do tego lasu.
Zamarła tylko na ułamek sekundy, ale wystarczyło. Wzrok jej zbiegł na czajnik. Potem wzruszyła ramionami.
– Może i lubi. Ale ja go nie widziałam.
– Dziwne, bo jego auto dziś tam stało. Czerwony Opel z naklejką. Kojarzysz?
Podniosła głowę. Nasze spojrzenia się spotkały i nie drgnęły przez kilka długich sekund. W jej oczach nie było paniki. Nie było też wstydu. Była tylko cicha rezygnacja.
– A co byś zrobił, gdybym go widziała?
– Zależy. Widziałaś go?
Milczenie. Cisza, która odpowiedziała za nią. To nie były tylko podgrzybki, które trzymała w tym cholernym koszyku.
Dwie wersje jednej historii
Usiedliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. Na środku leżał koszyk z grzybami – już teraz wiedziałem, że tylko po to, by wyglądało, jakby wróciła z wyprawy, a nie ze spotkania. Nie byliśmy głodni. Nie z tego powodu siedzieliśmy w ciszy.
– Długo to trwa? – zapytałem, nie podnosząc wzroku.
– Nie wiem – odpowiedziała spokojnie. – Może kilka miesięcy. Może krócej. Czasem trudno powiedzieć, kiedy coś się zaczyna.
Patrzyłem na jej dłonie. Trzymała je splecione na kolanach, jakby miały się zaraz rozsypać.
– I co teraz? – dopytałem.
– Nie wiem – powtórzyła. – Może powinnam cię zostawić. Może powinnam była wcześniej.
– A Sebastian? On ma jakiś plan?
Pokręciła głową.
– Nie. On po prostu jest. Nie pyta, nie wymaga. Milczy. Tylko przy nim... nie czuję się nikim.
Zacisnąłem usta. Tak łatwo? Po tylu latach?
– A ja? Co ja znaczę?
Wtedy spojrzała na mnie tak, jakby mnie pierwszy raz widziała. Albo jakby właśnie się ze mną żegnała.
– Jesteś domem. Bezpiecznym. Stabilnym. Ale... tu już nie ma uczuć.
Poczułem, jak w gardle rośnie mi coś twardego. Wcale nie chciałem płakać. Chciałem ją zapytać, dlaczego nie powiedziała wcześniej. Ale wiedziałem dlaczego. Bo każdy z nas pisał swoją wersję tej historii. Jej była o niedosycie. Moja – o lojalności. I żadna nie miała zakończenia.
Koszyka nie zabrała
Nie zostawiła listu. Nie spakowała walizek. Po prostu któregoś dnia wyszła rano do pracy i już nie wróciła. Napisała jedynie SMS-a: „Nie szukaj mnie. Zrobiłam to, co powinnam była zrobić dawno”. Stół w kuchni stał pusty. Na blacie leżał jeszcze ten przeklęty wiklinowy koszyk. Przekrzywiony, lekko pęknięty przy uchwycie. Pachniał lasem i czymś kwaśnym. Może winem. Może żalem.
Nie dzwoniłem. Nie pisałem. Tylko raz odebrałem telefon od wspólnej znajomej.
– Słyszałam, że się wyprowadziła. Wszystko w porządku?
– Tak – skłamałem. – Wiesz, klasyczna historia.
W rzeczywistości nic nie było klasyczne. Codziennie odkrywałem, że brakuje mi czegoś nowego. Jej kubka przy zlewie. Głosu podśpiewującego w łazience. Świadomości, że jest w drugim pokoju i zaraz wejdzie z herbatą. Ale brakowało mi też... tej niepewności. Tej gry. Tej pustki między nami, która przez tyle miesięcy rosła i którą karmiliśmy się wspólnie, nie rozmawiając, nie pytając, nie patrząc sobie w oczy.
Zaczęło do mnie docierać, że może wcale nie zdrada była tu najgorsza. Może najgorsze było to, że nie zauważyłem, kiedy przestała mnie potrzebować. Kilka tygodni później wybrałem się do tego samego lasu. Zaparkowałem w tym samym miejscu. Przeszedłem ścieżką, którą kiedyś chodziła. Schyliłem się po pierwszego podgrzybka. Mały, śliski, trochę robaczywy. Wrzuciłem go do koszyka.
Robert, 47 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moja żona w ciąży zmieniła się nie do poznania. Nie moja wina, że musiałem znaleźć sobie kogoś na boku na pocieszenie”
- „Spadek po matce tylko przysporzył mi kłopotów. Rodzina zaczęła traktować mnie jak bankomat, ale nie to było najgorsze”
- „Po śmierci żony myślałem, że już nigdy nie zaznam bliskości. Nie mogę znieść, że syn poucza mnie jak nastolatka”

