„Żona buszuje na wyprzedażach i wydaje ostatnie pieniądze. Nie wie, że jesteśmy bankrutami i niedługo stracimy wszystko”
„Komornik spisywał rzeczy. Żadnych wartościowych sprzętów, żadnych luksusów. Zostały tylko meble z Ikei i wspomnienia z czasów, gdy wszystko było łatwe. Monika siedziała na kanapie, głaszcząc stary koc, jakby to był najcenniejszy przedmiot w tym domu”.

- Redakcja
Monika stała przy lustrze, mierząc kolejną sukienkę z metką „-70%”. Ja w tym czasie ściskałem w kieszeni list od komornika, który właśnie wyjąłem ze skrzynki. Nie wiedziała, że nasz dom jest już praktycznie sprzedany, a konto świeci pustkami. Dla niej ważne było, że karta działa, gdy przy kasie macha nią bez zastanowienia. Patrzyłem na nią i czułem, że grunt usuwa mi się spod nóg. Za chwilę wszystko runie.
Ile ciuchów potrzebuje?
– Mariusz, ty nawet nie patrzysz! – Monika obróciła się wokół własnej osi, prezentując się w granatowej sukience. – Powiedz, że ładna!
Patrzyłem. Ale widziałem tylko cyfry: minus sto pięćdziesiąt tysięcy na firmowym koncie, ratę kredytu do spłaty za dwa dni, a potem... już tylko komornik.
– Super, Monika, naprawdę... – mruknąłem, chowając koperty głębiej do kieszeni. Nie miałem siły na dyskusję.
– No to jutro ruszamy na podbój wyprzedaży! – zaświergotała. – Wiesz, ile zaoszczędzimy?
Zaoszczędzimy. Dobre sobie. Ona nie miała pojęcia, że od miesięcy nie było wpływów z firmy. Że wszystko, co miała na sobie, zostało kupione za pieniądze, których już dawno nie mieliśmy. Wierzyłem naiwnie, że to chwilowy kryzys. Że odbijemy się od dna. Ale dno wciągało nas coraz bardziej.
– Monika... może jednak wstrzymamy się z tymi zakupami? – spróbowałem.
Zmrużyła oczy. Znałem to spojrzenie. „O co ci znowu chodzi, Mariusz?”
– Przecież od miesięcy nigdzie nie wychodziliśmy. Należy mi się trochę przyjemności, prawda?
I wtedy zrozumiałem. Ona nie chce wiedzieć. Nie chce słuchać. W jej świecie problemy nie istnieją, dopóki nie odcina się prądu i woda leci z kranu. A ja byłem tchórzem, bo zamiast powiedzieć prawdę, tylko kiwnąłem głową.
– Jasne, kochanie. Jutro lecimy.
A w myślach modliłem się, żeby do jutra nie zadzwonił komornik.
Myśli, że mam portfel bez dna
Galeria handlowa w sobotę rano przypominała pole bitwy. Monika była w swoim żywiole – biegała od sklepu do sklepu, a ja dreptałem za nią jak cień, ściskając telefon w kieszeni. Czekałem na jeden dźwięk. Dźwięk, który zakończy nasze „normalne życie”.
– Zobacz, kochanie, przecenili te buty z ośmiuset na trzysta! To przecież okazja! – śmiała się, machając kartą lojalnościową przed nosem ekspedientki.
Patrzyłem na ten plastikowy kawałek i czułem, jak żołądek zawiązuje mi się w supeł. Jeszcze działa. Na jak długo? Monika wyszła ze sklepu, triumfując jakby właśnie wygrała los na loterii.
– No widzisz? Wyszliśmy z butami za grosze! Gdzie teraz? – zapytała radośnie.
A ja chciałem krzyknąć: „Monika, nie mamy tych groszy!”. Ale zamiast tego powiedziałem coś, co tylko pogorszyło sprawę.
– Może usiądziemy na kawę?
Nie mogłem jej przecież zabrać do domu. Nie po takim poranku. Usiedliśmy w kawiarni z widokiem na galerię pełną ludzi, którzy – w przeciwieństwie do mnie – pewnie naprawdę mieli pieniądze. Monika przeglądała torby z zakupami, jakby nic innego nie istniało. Wtedy telefon zawibrował.
Dzień dobry, panie Mariuszu. Komornik sądowy. Proszę o pilny kontakt.
Poczułem, że robi mi się ciemno przed oczami. A Monika spojrzała na mnie i powiedziała beztrosko:
– Widzisz? Mówiłam, że zakupy poprawiają humor!
To wszystko zaraz runie
Wieczorem Monika rozłożyła nowe rzeczy na łóżku. Każdą sukienkę, każdy but oglądała z czułością.
– Mariusz, przyznaj, że ten płaszcz to był strzał w dziesiątkę, no przyznaj! – podeszła do mnie, owinięta beżowym trenczem, który kosztował mnie – realnie – kolejne sto punktów do upadłości.
– Monika... musimy porozmawiać – powiedziałem w końcu. Wiedziałem, że nie dam rady dłużej grać w tę grę.
– Ojej, brzmisz groźnie. Co się stało? – zaśmiała się, zrzucając płaszcz na łóżko.
Usiadłem. Powiedzieć jej to było trudniej niż przed sądem. Przecież to ja jej obiecałem, że już nigdy nie będzie musiała się niczym martwić.
– Firma… Nie idzie. Od miesięcy. Nie mamy już oszczędności. Nie spłacamy kredytów. Dzisiaj dostałem SMS-a od komornika. Monika, my jesteśmy bankrutami.
Jej twarz straciła kolor. Otworzyła usta, ale żadne słowo nie padło. Przez chwilę myślałem, że może zemdleje.
– Żartujesz sobie? – wydukała w końcu. – Przecież… przecież karta działała!
Patrzyłem na nią z goryczą.
– Bo pilnowałem, żeby działała. Ale teraz… teraz już nie mam czego pilnować.
Monika uklękła przy mnie i położyła głowę na moich kolanach. Milczeliśmy. A ja nie miałem pojęcia, jak jej powiedzieć, że to dopiero początek koszmaru. Następnego dnia obudziłem się, słysząc stukanie łyżeczki o filiżankę. Monika stała w kuchni, robiąc kawę. Bez makijażu, z podkrążonymi oczami, ale uśmiechnęła się na mój widok. Ten uśmiech nie był już jednak beztroski.
– Usiądź, Mariusz. Musimy coś wymyślić – powiedziała spokojnie, choć widziałem, że wewnątrz cała się trzęsie.
– Monika, nie ma czego wymyślać. Długi są za duże. Komornik już wszczął egzekucję, dom pójdzie pod młotek. Nic z tym nie zrobimy – powiedziałem brutalnie, bez owijania.
Patrzyła na mnie, jakby nie rozumiała języka, którym mówię. A może po prostu nie była gotowa przyjąć, że jej świat luksusów właśnie się skończył.
– A jeśli... jeśli sprzedamy biżuterię? Samochód? – próbowała desperacko.
– Monika, sprzedaliśmy już wszystko, co było coś warte. Został nam tylko dom. I on też już nie jest nasz.
Westchnęła, spuszczając głowę.
– Przepraszam, Mariusz. Przepraszam, że niczego nie widziałam.
To „przepraszam” zabolało mnie bardziej niż cokolwiek innego. Bo to ja powinienem przepraszać ją. To ja zawaliłem. Pozwoliłem jej żyć w iluzji, udając, że wszystko jest pod kontrolą.
– Mamy tylko siebie. Damy radę – powiedziała cicho, ściskając moją dłoń.
Wtedy do drzwi zadzwonił dzwonek. Wiedziałem, kto to. Komornik nie czeka długo.
Zostaliśmy z niczym
Drzwi otworzyłem powoli, jak skazaniec idący na egzekucję. Po drugiej stronie stał komornik z dwoma asystentami. Ubrany schludnie, z chłodnym uśmiechem, jakby przyszedł wręczyć zaproszenie na wesele, a nie wyrzucić nas z domu.
– Pan Mariusz K.? – spytał rzeczowo. – Egzekucja z nieruchomości. Proszę przygotować dokumenty i dostęp do pomieszczeń.
Monika pojawiła się za mną w drzwiach. Była biała jak ściana, ale trzymała się prosto. Bez krzyku, bez histerii.
– Proszę wejść. Nie mamy nic do ukrycia – powiedziała, a ja prawie się złamałem, słysząc ten spokojny, pusty ton.
Komornik spisywał rzeczy. Żadnych wartościowych sprzętów, żadnych luksusów. Zostały tylko meble z Ikei i wspomnienia z czasów, gdy wszystko było łatwe. Monika siedziała na kanapie, głaszcząc stary koc, jakby to był najcenniejszy przedmiot w tym domu.
– Panie Mariuszu, do końca tygodnia musi pan opuścić nieruchomość. Zostanie wystawiona na licytację – poinformował komornik bez cienia emocji.
Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, siedzieliśmy w ciszy. Nie było już krzyków, płaczu. Tylko puste spojrzenia.
– Zawiodłem cię – szepnąłem.
Monika podeszła i przytuliła mnie mocno.
– Zawiedliśmy się razem. Ale teraz musimy razem zacząć od nowa.
Nie wiedziałem jeszcze jak, ale w tamtej chwili poczułem, że może rzeczywiście... jakoś przetrwamy.
Mamy tylko i aż siebie
Wyprowadziliśmy się w piątek rano. Bez dramatów. Dwie walizki, kilka kartonów, stara filiżanka po babci i album ze zdjęciami – tyle zostało z naszego „dobrego życia”. Reszta została za drzwiami, które teraz należały już do kogoś innego. Zamieszkaliśmy u mojej siostry w dwupokojowym mieszkaniu. Ciasno, duszno, ale przynajmniej nie na ulicy. Monika ani razu się nie poskarżyła. Z dnia na dzień przestała interesować się wyprzedażami. Zaczęła piec ciasta dla znajomych, potem dla kawiarni. Ja chwytałem się każdej roboty, jaka się nadarzyła.
Nie rozmawialiśmy już o willach i basenach. Rozmawialiśmy o tym, ile jeszcze zostało do spłaty, o piekarniku, który zaczął szwankować, i o marzeniu, żeby kiedyś mieć swoje małe mieszkanie.
Minęły dwa lata. Dwa długie lata wyrzeczeń, pracy od rana do nocy i ciszy, której wcześniej nie znaliśmy. Ale wiecie co? Ta cisza była lepsza od krzyków, które nieuchronnie wisiałyby w powietrzu, gdybyśmy się wzajemnie obwiniali. Dziś wynajmujemy małe, ale własne mieszkanie. Spłaciliśmy większość długów. Monika otworzyła małą cukiernię. Ja znowu prowadzę firmę, tym razem jednoosobową, bez wielkich ambicji, ale za to uczciwie i bez cudzych pieniędzy.
Nie jesteśmy bogaci. Ale jesteśmy prawdziwi. I chyba dopiero teraz nauczyliśmy się żyć.
Mariusz, 37 lat
Czytaj także:
- „Na urlopie w górach zapewniłam sobie niebanalne rozrywki. Przystojny góral najlepiej smakował pod gwieździstym niebem”
- „Wnuki mnie nie szanują, bo nie znam się na elektronice. Jestem jak niepotrzebny mebel, który tylko zbiera kurz”
- „Ucieszyłam się, gdy moja siostra przyjechała z dziećmi na wakacje. Ale gość, jak ryba, po 3 dniach zaczyna śmierdzieć”

