Reklama

Jestem emerytem od kilku lat. Z żoną Zofią przeżyliśmy razem ponad czterdzieści. Zawsze mówiłem o nas, że jesteśmy jak dobrze naoliwiona maszyna – każde z nas miało swoje zadanie, wiedzieliśmy, co i kiedy robić. Bez zbytniego gadania, bez czułostek. Rano kawa, potem krzyżówka – ona poziomo, ja pionowo. Zakupy w osiedlowym. Obiady na zmianę, chociaż częściej ona gotowała. Wieczorem seriale albo wiadomości. Takie zwykłe życie.

Od kiedy oboje przeszliśmy na emeryturę, myślałem, że tego rytmu już nic nie zakłóci. Aż któregoś dnia Zofia oznajmiła, że idzie do kościoła. Na różaniec. Spojrzałem na nią znad krzyżówki i uśmiechnąłem się krzywo.

– Znowu? – zapytałem kilka dni później, widząc jak zakłada płaszcz.

– Tak, na różaniec – odpowiedziała spokojnie, jakby chodziło o wyjście po chleb.

– Zaraz zaczniesz mówić, że woda święcona lepsza od herbaty – rzuciłem, z nutą kpiny.

Nie odpowiedziała. Tylko poprawiła chustkę pod szyją i wyszła, zostawiając za sobą zapach ciężkich perfum.

Nie rozumiałem tego. Przecież Zofia nigdy nie była jakoś przesadnie religijna. Owszem, co niedziela do kościoła, jak wszyscy. Ale żeby tak nagle? Jakby ktoś ją podmienił. Mówiła mniej. Coraz częściej zamykała się w sobie. Nie umiałem jej zatrzymać. I może pierwszy raz w życiu poczułem coś, czego wcześniej nie dopuszczałem do głosu – strach. Że ona idzie gdzieś, gdzie mnie już nie ma.

Oddala się ode mnie

– Z kim ty tam tak długo siedzisz? – zapytałem pewnego wieczoru, gdy po raz kolejny wróciła z kościoła po dwudziestej.

Stała w przedpokoju, zdejmując płaszcz. Poprawiała rękawy, jakby musiała się chwilę czymś zająć, zanim mi odpowie.

– Z Bogiem się rozmawia ciszej, ale więcej mnie słucha – powiedziała, wciąż patrząc gdzieś w bok, nie na mnie.

Zaniemówiłem. Usiadłem przy stole, ręce położyłem płasko na ceracie i patrzyłem, jak chodzi po mieszkaniu, odkładając rzeczy na miejsce. Niby to samo, co zawsze. Ale między nami było już inaczej.

Wcześniej potrafiła mówić bez końca – o wnukach, o sąsiadce, o nowym przepisie na ogórki. A teraz milczała. Siedzieliśmy wieczorami przy herbacie, każde pogrążone w swoich myślach. Próbowałem czasem zagaić – o pogodzie, o rachunkach, o czymkolwiek. Ale rozmowa gasła, zanim się zaczęła. Jakby nie miała już siły się tlić.

Czasem słyszałem, jak w kuchni odmawia modlitwę. Szeptem, ledwo słyszalnie. Kiedyś zapytałem, czemu nie idzie spać. Odpowiedziała tylko: „Jeszcze nie teraz”. Wiedziałem, że oddala się ode mnie, chociaż przecież była tuż obok. Ta sama kobieta, co przez tyle lat. A jednak inna. Spokojna, wyciszona, ale jakby nie dla mnie.

Zacząłem się zastanawiać, czy to ja się zmieniłem, czy może zawsze byłem taki – chłodny, zamknięty, skupiony tylko na swoich sprawach. Może przez lata przegapiłem coś ważnego. Może zbyt często milczałem, kiedy powinienem mówić. Teraz jednak było już za późno. Patrzyłem, jak staje się kimś, kogo nie potrafiłem zatrzymać.

„Nigdy mnie nie słyszałeś”

Nie wytrzymałem. Usiadła przy stole z książeczką do nabożeństwa, a ja, stojąc przy kuchennym blacie, zapytałem:

– Co się z nami dzieje?

Zofia nie podniosła wzroku. Przekartkowała dwie strony i powiedziała:

– Nic się nie dzieje. Wszystko jest tak, jak było.

– Nie – odpowiedziałem zbyt głośno. – Wcale nie jest. Zamiast ze mną, siedzisz w tych ławkach kościelnych.

Wtedy spojrzała. Cicho, spokojnie, ale z jakimś ciężarem w oczach.

– Może tam przynajmniej ktoś mnie słyszy.

– A ja? Ja nie słyszałem?

– Nie słyszałeś. Nigdy – powiedziała bez drżenia w głosie.

Zrobiło się cicho. Usiedliśmy naprzeciwko siebie, jak obcy ludzie. Próbowałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem od czego zacząć. Że nie umiem rozmawiać? Że przez lata skupiałem się na pracy, rachunkach, obowiązkach, a nie na niej? Że teraz czuję się pusty, bo wreszcie mam czas i... nikogo, z kim mógłbym ten czas dzielić?

Zamiast mówić, zapytałem:

Dlaczego dopiero teraz to mówisz?

– Bo dopiero teraz przestałam się bać, że cię to zaboli – odpowiedziała.

Nie sądziłem, że można się czuć tak winnym i jednocześnie tak bezradnym. Miałem przecież dobre intencje. Całe życie starałem się zapewnić nam stabilność, spokój. A teraz słyszałem, że nie widziałem jej wcale. Że stała obok mnie, a ja nie miałem pojęcia, co przeżywa.

Tego wieczoru nie powiedzieliśmy już nic więcej. Poszła wcześniej spać. Ja zostałem w kuchni, patrząc w ciemność za oknem. W głowie miałem jej słowa: „Nigdy mnie nie słyszałeś”.

To jest jak zdrada

Szedłem do sypialni, gdy usłyszałem głos Zofii. Rozmawiała przez telefon, cicho, ale nie zamknęła drzwi. Stanąłem w przedpokoju. Nogi miałem ciężkie jak beton.

– Nie, on nie wie – powiedziała. – Żyjemy obok siebie jak dwa meble. Tylko Bóg jeszcze mnie słucha.

Słuchałem dalej, nawet nie próbując się cofnąć.

– Nie, nie chodzi o zdradę... Przestałam z nim być, kiedy przestałam czuć, że jestem dla niego ważna. Teraz już... teraz to tylko cisza. Wiem, że to się nie zmieni. Wolę być sama w ławce w kościele, niż w kuchni z kimś, kto mnie nie widzi.

Zakręciło mi się w głowie. Oparłem się o ścianę. Coś we mnie zamarło. Znałem ją od tylu lat. Myślałem, że wiem o niej wszystko – jak lubi herbatę, jak składa ręczniki, jak wiesza pranie. A nie wiedziałem, że przez te wszystkie lata czuła się sama. Nie zdradzona przez ciało, tylko przez brak spojrzenia, przez brak uwagi. I nie powiedziała tego do mnie. Powiedziała to komuś innemu. Za drzwiami. Beze mnie.

Stałem tak jeszcze chwilę, zanim się wycofałem. Wróciłem do kuchni, usiadłem i wpatrywałem się w zimną filiżankę po kawie. Jej słowa krążyły w mojej głowie, odbijały się echem, a ja nie wiedziałem, co z nimi zrobić.

Teraz żałuje, ale jest za późno

W końcu zapytałem ją wprost. Czekałem, aż wróci z wieczornej mszy. Usiadła w przedpokoju, zdjęła płaszcz. Wtedy stanąłem przy drzwiach, nie dając jej przejść.

– Powiedz mi... ty już mnie nie kochasz?

Spojrzała na mnie bez zaskoczenia. Jakby czekała, aż w końcu padnie to pytanie.

Ja nie chcę już tego ratować – odpowiedziała spokojnie. – Jestem zmęczona. Od lat ciągnęłam coś, co dawno umarło.

Poczułem, jak ogarnia mnie ciepło, ale nie od gniewu. Od wstydu. W gardle zebrała się suchość. Mimo to usiadłem i nie uciekłem wzrokiem.

– Zosiu… ja cię kocham. Może za późno na to słowo, ale... ono nie zniknęło. Tylko nie umiałem go mówić.

Milczała długo. W końcu wyszeptała:

– Ja czuję się wolna tylko w samotności. W ciszy. I to nie chodzi o Boga. Chodzi o mnie. Ja w tej ciszy... oddycham.

Wstała i wyszła do sypialni. Zostałem sam, z pustym kubkiem i pytaniami, których nie miałem już do kogo zadać.

Wyszedłem z domu. Bez kurtki, bez celu. Zimne powietrze przecięło mi twarz. Poszedłem do parku. Usiadłem na ławce, gdzie kiedyś razem karmiliśmy gołębie. Pamiętałem, jak śmiała się, gdy jeden z nich usiadł jej na kolanie.

Teraz była cisza. Taka, o której mówiła. Tylko że dla mnie była ciężka, martwa. Myślałem o naszym życiu – wspólnym, a jednak samotnym. O tym, ile razy mogłem powiedzieć „dziękuję”, „potrzebuję cię”, „jak się czujesz”. Ale wybierałem milczenie. Bo tak było wygodniej. Bezpieczniej.

Potrzebowała czegoś więcej

Następnego dnia pojechałem do córki. Zadzwoniłem wcześniej, powiedziałem tylko, że chciałbym porozmawiać. W głosie miała lekkie zaniepokojenie, ale nie dopytywała. Usiedliśmy przy jej stole w kuchni. Dała mi herbatę, usiadła naprzeciwko. Przez chwilę milczałem, nie wiedząc, od czego zacząć. W końcu powiedziałem:

– Co się z nami stało? Z mamą?

Córka patrzyła na mnie spokojnie, uważnie. Wzięła łyk herbaty, jakby dawała mi jeszcze chwilę.

– Tata, mama zawsze była cicha – powiedziała w końcu. – Ale jakbyś chciał słuchać, to byś słyszał. Tylko ty zawsze byłeś zamknięty w swoim świecie. Myślę, że nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele rzeczy mama mówiła ci po cichu. Tylko że ty miałeś głośniejsze sprawy w głowie.

Zrobiło mi się gorąco. Wypiłem łyk herbaty, ale nic nie odpowiedziałem. Bo nie miałem z czym dyskutować.

– Ale ja... ja myślałem, że jesteśmy razem, że jej nie brakuje niczego...

– Bo dawałeś dach nad głową i chleb. I byłeś, fizycznie. Tylko że ona potrzebowała czegoś więcej. Potrzebowała, żebyś widział, kiedy płacze. Żebyś zapytał, jak się czuje, nie tylko kiedy bolała ją głowa. Potrzebowała być widziana, a nie tylko obecna.

Zrobiła przerwę i dodała ciszej:

– Ja myślę, że mama cię kochała. Ale nie chciała już czekać, aż ty to zauważysz.

Wieczorem wróciłem do domu. Zofii nie było. Wiedziałem, że jest w kościele. Zrobiłem dwie herbaty, jak dawniej. Jedną wypiłem sam. Druga stała na stole i powoli stygła.

Jak dwie rzeki

Od tamtej rozmowy minęło kilka tygodni. Zofia nadal wychodzi codziennie do kościoła – rano albo wieczorem, czasem i dwa razy dziennie. Nie pytam już, gdzie idzie. Mówię tylko: „Herbata czeka”. Czasem wypija. Czasem nie. Zmieniliśmy się. A może po prostu przestaliśmy udawać, że jesteśmy tacy jak dawniej. Teraz żyjemy obok siebie – jak dwie rzeki, które płyną równolegle, ale nie mieszają się.

Ja czytam. Słucham radia. Czasem wpatruję się w drzwi, słysząc, że wraca. Ale nie wychodzę jej naprzeciw. Nie dlatego, że nie chcę. Po prostu już nie wiem, czy mam prawo. Zresztą... ona nie oczekuje, żeby ktoś ją witał. Zdarza się, że usiądziemy przy stole naprzeciwko siebie. Ona z książeczką do nabożeństwa, ja z gazetą. Cisza między nami już nie jest napięta.

Czasem myślę, że może za bardzo liczyłem, że miłość to coś, co samo trwa, jak dobrze działający zegar. Że wystarczy raz go nakręcić. A to przecież nieprawda. Zegary też trzeba regulować. Czyścić. Słuchać, kiedy zaczynają tykać nierówno. Nie mam już złudzeń, że będzie jak dawniej. Ale czasem, kiedy słyszę jej kroki na schodach, myślę: dobrze, że wróciła. Chociaż tyle.

Henryk, 72 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama