Reklama

Z Karoliną byliśmy razem siedem lat, z czego pięć jako małżeństwo. Kiedyś myślałem, że to ta jedyna. Że zestarzejemy się razem, z psem, kredytem i tą naszą idiotyczną listą marzeń, którą spisaliśmy kiedyś na serwetce w knajpie. Pamiętam, że numerem jeden była podróż do Japonii, a numerem dwa – nie zdradzać się nawzajem. Na początku wszystko wyglądało bajkowo: ona, piękna, ambitna, zakochana; ja, właściciel dobrze rokującej firmy, z pomysłem na siebie i życiem jak z reklamy. Byłem wtedy kimś wartym miłości – tak mi się przynajmniej wydawało.

Dziś śpię na wersalce u brata, z głową pełną długów i bezsilnością, która nie daje zasnąć. Budzę się nocami zlany potem, bo śni mi się, że znowu ją widzę. Tylko że tym razem nie odchodzi, tylko patrzy z pogardą.

– A może w czerwcu? – zapytała kiedyś przy śniadaniu, smarując grzankę dżemem. – Może Santorini?

– Jasne – uśmiechnąłem się. – Zasłużyliśmy.

Wtedy jeszcze wierzyłem, że życie mi się należy. I że jeśli się starasz, to los cię nie kopnie. Naiwny frajer.

Miałem problemy finansowe

Zaczęło się niewinnie. Jeden niezapłacony termin faktury, potem drugi. Myślałem, że jak zwykle – klienci się spóźniają, zaraz zapłacą. Ale nie zapłacili. A potem straciłem kontrakt, który praktycznie utrzymywał całą firmę. Facet, z którym współpracowałem od lat, po prostu przestał odbierać telefon. Zostawił mnie z ludźmi na etatach i leasingiem na sprzęt, którego nie miałem za co spłacać. Początkowo udawałem, że wszystko gra. Chodziłem do biura, jakby nic się nie działo, siedziałem przed monitorem i gapiłem się w Excela, w którym coraz więcej komórek świeciło się na czerwono.

Karolinie nie mówiłem. Po co ją martwić? Wierzyłem, że zaraz się odbiję. Że coś wymyślę. Ale kiedy zaczęły przychodzić pierwsze ponaglenia z banku, wiedziałem, że nie dam rady dłużej grać roli męża sukcesu.

– Karola... muszę ci coś powiedzieć – zacząłem, siedząc z nią w kuchni. Serio, poczułem się jak dzieciak, który ma wyznać, że oblał klasówkę.

– Coś się stało?

– Straciliśmy największego klienta. Na razie próbuję coś ogarnąć, ale...

– I co teraz? Masz jakiś plan, czy po prostu będziemy biedni?

Zamurowało mnie. Chciałem wierzyć, że to tylko szok. Że się przestraszyła. Ale coś we mnie pękło. Spojrzała na mnie wtedy tak, jakbym był czymś, co jej się zepsuło. Jeszcze ją usprawiedliwiałem. Tłumaczyłem w głowie: Karolina po prostu się boi. To minie. Nie minęło.

Żona mnie nie wspierała

Karolina się nie uspokoiła – wręcz przeciwnie. Jakby ta wiadomość uruchomiła w niej coś, co wcześniej tylko drzemało. Nagle zaczęła wracać później z pracy. Tłumaczyła, że spotkania, że korki, że koleżanki. Ale gdy pytałem, jak minął dzień, zbywała mnie zdawkowym „w porządku”. Wieczorami siedziała z nosem w telefonie. Kiedyś patrzyła na mnie jak w obrazek, teraz bardziej interesowało ją, co słychać u influencerki, która „osiągnęła sukces”.

Ja walczyłem – zlecenia z ogłoszeń, drobne naprawy, sprzedawałem, co się dało. W firmie zostałem praktycznie sam. Biuro opustoszało, maszyny sprzedałem za pół ceny. Wracałem do domu i udawałem, że wszystko w porządku. Ale nie umiałem już kłamać tak dobrze.

Któregoś wieczoru położyłem na stole ostatnie wyciągi z konta. Pokazałem jej wszystko. Chciałem, żeby wiedziała, że nie mam już nic do ukrycia.

– Robię, co mogę – powiedziałem.

– Nie wystarczy próbować. Trzeba coś osiągać – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku znad ekranu. – Nie chcę żyć jak matka, licząc każdy grosz.

Zrobiło mi się zimno. Jakby nie było mnie już w tym mieszkaniu. Jakby byłem tylko meblem, który przestał pasować do nowego wystroju. Od tej pory było już tylko gorzej. Seks zniknął. Rozmowy zamieniły się w wymiany informacji. Czułem, że tracę ją każdego dnia po kawałku, a ona – że tylko czeka, aż się stoczę.

Zostawiła mnie

Było cicho. Zbyt cicho, jak na sobotni poranek. Leżałem w łóżku, słuchając jakby świata, który przestał mnie dotyczyć. I wtedy usłyszałem szelest. Drzwi szafy. Zgrzyt zamka w walizce.

Wyszedłem do salonu. Karolina stała przy drzwiach z torbą. Miała na sobie płaszcz, którego nigdy nie lubiłem. Ten, który zakładała, gdy chciała być kimś innym.

– Gdzie idziesz? – zapytałem, chociaż odpowiedź wisiała w powietrzu.

Wyprowadzam się.

Bez złości. Bez łez. Jakby miała listę rzeczy do zrobienia i właśnie odhaczała punkt: *zostawić męża*.

– Przysięgaliśmy sobie coś... – powiedziałem cicho, szukając w niej czegokolwiek znajomego.

– Ty przysięgałeś, że zbudujesz coś wielkiego. A teraz tylko się żalisz.

I wtedy padły te słowa. Te, które wbiły się w mój kręgosłup i tam zostały, jak zimna stal:

Nie chcę żyć z przegrywem.

Patrzyłem, jak zamyka drzwi. W mieszkaniu został zapach jej perfum i kubek po kawie na stole. Usiadłem na podłodze i nie czułem już nic. Ani gniewu. Ani żalu. Tylko pustkę. Jakby ktoś wyjął mi serce i zapomniał oddać. Chciałem się złapać czegoś racjonalnego: że to jej wybór, że nie każdy wytrzymuje próbę. Ale prawda była taka, że mnie zostawiła nie dlatego, że się bała. Tylko dlatego, że nie byłem już wart miłości.

Byłem naiwny

Po jej wyjściu minął tydzień, może dwa. Albo miesiąc. Straciłem rachubę. Dni zlewały się w jedno, noc zaczynała się nad ranem. Nie mogłem spać. Leżałem i patrzyłem w sufit, jakby miał mi coś wyjaśnić. Najpierw próbowałem coś robić – dzwoniłem, wysyłałem CV, planowałem. Ale później przestałem. Nie miałem siły na nic. W firmie zostało puste biurko. W domu – echo jej głosu, które czasem słyszałem, kiedy wracałem.

Jedyny kontakt od niej? SMS: „Proszę podpisz papiery. Będzie szybciej.” Nawet nie zapytała, czy żyję.

Któregoś wieczoru pojechałem do matki. Siedzieliśmy przy herbacie, jak za dawnych lat, ale czułem się jak dziecko, które wszystko spieprzyło.

– Karolina zawsze chciała więcej – powiedziała. – Nie była gotowa na biedę.

– A ja myślałem, że miłość wszystko zniesie – odpowiedziałem, choć sam w to już nie wierzyłem.

Wróciłem do mieszkania. Spojrzałem na nasze wspólne zdjęcie, którego nie miałem siły wyrzucić. I pierwszy raz pomyślałem, że może by było lepiej, gdyby mnie już nie było. Ale rano znów wstałem. Bo chociaż nie wiedziałem po co – nie umiałem się jeszcze poddać.

Zostałem sam

Minęło kilka miesięcy. Nauczyłem się żyć sam, a raczej – egzystować. Rano kawa z fusami, potem przegląd ofert pracy, których i tak nikt nie czytał. Wieczorem piwo i cisza. Tak wyglądał mój świat. Aż pewnego dnia, po kolejnym nieudanym spotkaniu z rekruterem, wziąłem telefon do ręki. Numer wciąż miałem zapisany jako „Żonka”. Ironia losu. Długo się wahałem. W końcu nacisnąłem „zadzwoń”. Odebrała po trzecim sygnale.

– Halo?

– To ja… Adam.

Chwila ciszy. Potem westchnienie.

– Po co dzwonisz?

– Chcę zrozumieć. Dlaczego tak po prostu odeszłaś?

– Bo nie kochałam cię już od dawna – powiedziała spokojnie. – Ale nie miałam odwagi odejść, póki wszystko się układało.

– Naprawdę nic już nie znaczyłem?

– Znaczyłeś. Ale tylko wtedy, gdy byłeś silny.

Poczułem, jak coś we mnie pęka drugi raz. Nie krzyczałem, nie błagałem. Po prostu milczałem.

Mam nadzieję, że sobie poradzisz – dodała po chwili. – Naprawdę ci tego życzę.

– Już sobie radzę – skłamałem.

Rozłączyła się. W pokoju znów została cisza. Ale tym razem nie bolała tak bardzo. Może dlatego, że w końcu zrozumiałem – ona odeszła dawno przedtem, zanim zamknęła za sobą drzwi.

Adam, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama