„Żona nie gotowała mi obiadów, więc wróciłem do mamy. Nic w życiu nie zastąpi schabowego z ziemniakami i kapustą”
„Przez pierwsze dni wszystko miało smak dzieciństwa. Pachnące ręczniki, wyprasowane koszule, ciepłe mleko przed snem. Do pracy chodziłem w czystych skarpetkach i z kanapkami w torbie. W kuchni czekał trzydaniowy obiad”.

Gdy zamykałem za sobą drzwi mieszkania, które jeszcze do niedawna dzieliłem z Kasią, nie miałem nawet siły się odwrócić. Stałem pod blokiem z jedną torbą – w środku piżama, szczoteczka, dwie koszule i laptop. Żadnych sentymentów ani łez. Tylko zimny wiatr, który zwiał mi kaptur na oczy. Wróciłem do punktu wyjścia – do mamy.
– Wojtuś! – krzyknęła z kuchni, kiedy tylko przekroczyłem próg rodzinnego M-3. – Zupa już na stole! A drugie się podgrzewa!
Było mi wygodnie
Powiem szczerze: po trzech latach emocjonalnej posuchy i wieczornych kolacji z tostem i jogurtem, to był raj. Siedziałem przy stole jak mały chłopiec, wciągając rosół i słuchając, jak mama opowiada o pani Krysi z dołu, co złamała biodro w Biedronce.
– Teraz to przynajmniej ktoś o ciebie zadba – powiedziała z takim tonem, jakby cały świat właśnie się naprawił. – Nie jak ta twoja…
Udawałem, że nie słyszę. Przynajmniej było syto i ciepło.
Przez pierwsze dni wszystko miało smak dzieciństwa. Pachnące ręczniki, wyprasowane koszule, ciepłe mleko przed snem. Do pracy chodziłem w czystych skarpetkach i z kanapkami w torbie. W kuchni czekał trzydaniowy obiad, a w łazience pachniały tabletki do WC. Ale potem zaczęło się robić dziwnie.
– Wojtuś, co to za buty? – zapytała pewnego ranka, marszcząc nos. – Takie to tylko samotnik nosi.
Albo:
– Tę bluzę to już chyba wyrzucę. Jest taka smutna.
Moje rzeczy zaczęły znikać. Jakby ktoś robił w moim życiu generalne porządki. Próbowałem sobie tłumaczyć: „To tylko troska. Zatroskana matczyna dłoń”. Ale w środku czułem coraz mocniej, że to dłoń, która zaciska się na mojej szyi.
Przy obiedzie – schabowym z ziemniakami i kapustą – usłyszałem kolejny raz:
– Teraz to przynajmniej ktoś o ciebie zadba. „Nie jak ta twoja…” – dośpiewałem w myślach.
Wtrącała się
Czy miałem żal do Kasi? Może. Ale jeszcze większy miałem do siebie. Sam siebie chyba przestałem lubić. I właśnie dlatego wróciłem. Bo jak się jest głodnym i samotnym, to nawet kontrolująca matka wydaje się lepsza niż echo w pustym mieszkaniu.
– Prawda, Wojtuś? – spytała mama, patrząc na mnie znad kapusty.
– Mhm – mruknąłem, wkładając do ust kolejny kęs.
Pewnego dnia wróciłem z pracy, a moja niebieska bluza z kapturem – ulubiona, taka rozciągnięta i miękka – zniknęła z krzesła w przedpokoju. Spojrzałem do szafy, potem do kosza na pranie, potem do łazienki. Nic. Jakby się rozpłynęła.
– Mamo, gdzie jest moja bluza? – zapytałem między jednym a drugim kęsem gulaszu.
– Jaka bluza? – zdziwiła się.
– No ta z kapturem, niebieska. Leżała na krześle.
– Aaaa, ta stara? Przecież ona wyglądała, jakbyś w niej spał pod mostem. Wyrzuciłam.
Zamarłem z łyżką w powietrzu.
– Ale to była moja ulubiona…
– Wojtuś, ty jesteś przystojnym mężczyzną, nie możesz się tak obnosić. Kobiety patrzą.
Wyrzucała moje rzeczy
Z czasem rzeczy zaczęły znikać częściej. Stare t-shirty, książki z półki, płyty z muzyką, nawet moja ulubiona poduszka. Mama wszystko tłumaczyła jednym zdaniem: „Przecież to się już nie nadaje”. A ja, zamiast się postawić, łykałem złość jak syrop z cebuli – z obrzydzeniem, ale bez buntu.
Najgorsze przyszło w piątek. Wróciłem do domu wcześniej, bo nie mogłem patrzeć na twarze ludzi w biurze. Mama krzątała się po kuchni z tajemniczym uśmiechem i jakimś napięciem w oczach, jakby szykowała niespodziankę.
– Wojtuś, poznasz dzisiaj kogoś bardzo miłego. Pani Krysia z dołu przyprowadzi swoją wnuczkę. Studiuje zarządzanie, śliczna dziewczyna. Taka… konkretna.
Zamarłem.
– Co?
– No, spotkacie się. Pogadacie. Może się polubicie.
– Mamo, ja nikogo nie zapraszałem.
– Ale ja zaprosiłam. Wojtuś, ty nie możesz tak sam siedzieć. Ile ty masz lat? Czas, żebyś się z kimś związał. Nie możesz tylko myśleć o tamtej…
Miarka się przebrała
Zamknąłem oczy. Miałem ochotę wyjść i nie wracać. Wrócić do pustego mieszkania z Kasią. Nawet jeśli mieliśmy tam milczeć całymi dniami, przynajmniej nikt nie zaglądał mi do szuflad. Coraz częściej wracałem do tych wspomnień. Czy naprawdę byłem z Kasią aż tak nieszczęśliwy, jak sobie to wmówiłem?
W tamten wieczór nie poznałem wnuczki pani Krysi. Zamknąłem się w swoim dawnym pokoju. Siedziałem na łóżku i patrzyłem w sufit. Czułem się jak nastolatek, który znów musi pytać o pozwolenie na wyjście. Tylko że wtedy miałem marzenia. Teraz miałem tylko wyprasowane koszule i zupę codziennie o siedemnastej.
Mama nie odpuściła. Następnego tygodnia zorganizowała obiad „z przypadkiem”, czyli z panią Krysią i jej wnuczką Karoliną. Dziewczyna była miła, grzeczna, ładna – i zupełnie poza moim światem. Rozmawialiśmy o niczym. Karolina zerkała na zegarek, a ja na swoją porcję rosołu, jakby miał mnie przed czymś uratować.
Osaczyła mnie
Wieczorem próbowałem pogadać z mamą. Powiedziałem, że nie chcę być reżyserowany. Że wystarczy mi bycie dorosłym facetem z rozbitą przeszłością – nie potrzebuję jeszcze matczynego castingu na kolejną żonę. Mama spojrzała na mnie zranionym wzrokiem.
– Zobacz, co dla ciebie robię. A ty… nawet się nie uśmiechniesz.
W środku aż mnie ścisnęło. Ale słowa już padły. Czułem się jak w pułapce: chciałem wolności, ale też panicznie bałem się samotności. I, co gorsza, coraz częściej tęskniłem do zimnej Kasi. Bo przynajmniej jej obojętność była uczciwa.
Wysłałem do Kasi wiadomość. Krótką, nieśmiałą, jakby pisał ją ktoś inny: „Czy kiedyś myślałaś, żebyśmy spróbowali jeszcze raz?”. Dwa dni później dostałem odpowiedź. Jedno zdanie. „Z Tobą – już nigdy”. Patrzyłem na ekran telefonu, jakby to nie było do mnie. Ale było. Każde słowo trafiło tam, gdzie jeszcze coś we mnie żyło.
Nie miałem szans
Zrozumiałem wtedy, że wróciłem nie do domu, tylko do iluzji. W małżeństwie byłem głodny bliskości. U matki miałem wszystko, oprócz powietrza. W obu przypadkach – samotność. I wtedy po raz pierwszy pomyślałem: może to nie chodzi o Kasię. Może problem jestem ja.
Zacząłem się dusić. Dosłownie. Wstawałem rano z bólem w klatce, którego nie leczyła kawa ani spacer do pracy. Wieczorami specjalnie zostawałem dłużej w biurze albo chodziłem bez celu po mieście. Wszystko, byle nie słyszeć od progu: „Zupa stygnie”.
Zostawiałem brudne talerze, nie ścieliłem łóżka, nie odbierałem telefonu od mamy. Odpowiadała tym samym: ciche wyrzuty, trzaskanie garnkami, komentarze rzucane do nikogo w szczególności.
– W tym domu są zasady. Jak się nie podoba, możesz iść – powiedziała pewnego dnia, nie odwracając się od kuchenki.
– A może właśnie pójdę – odpowiedziałem cicho, bardziej do siebie niż do niej.
I wtedy poczułem, że naprawdę nie mam dokąd. Żona mnie nie chce, matka mnie dusi. Jestem zawieszony gdzieś między nimi – chłopiec, który nie dorósł, i mężczyzna, którego nikt nie widzi.
Wojciech, 35 lat

