„Żona narzekała na moją pensję, więc postanowiłem dorobić na boku. Przez jej biadolenie wpakowałem się w niezłe bagno”
„Nie miałem pojęcia jak rozmawiać z kierowcami. Poza tym w czasie służby nie byłem przecież w radiowozie sam. Do tego tanga też potrzeba dwojga, a właściwie dwóch. Szczęśliwie trafiłem wtedy pod skrzydła nowego partnera, Włodka. Starego wygi. Przyjeżdżał do pracy niezłym samochodem. >>Z pensji na pewno go nie kupił

Adwokat mówi, że jak wszystko pójdzie dobrze, to dostanę wyrok w zawiasach. Nawet nie wiem, czy cieszyć się, czy płakać. Za kratkami miałbym przynajmniej święty spokój. A w domu? Żona znowu ciosa mi kołki na głowie. I biadoli, że nie mamy z czego żyć… Chwilami mam ochotę jej przyłożyć. Przecież to właśnie z powodu tego jej biadolenia wpędziłem się w poważne tarapaty…
Wszystko zaczęło się pięć lat temu, gdy moja żona, Magda, zaszła w ciążę. Poszliśmy razem na pierwsze USG i okazało się, że będziemy mieli… bliźniaki. Dość długo staraliśmy się o dziecko i prawie traciliśmy nadzieję. A tu taka niespodzianka! Skakaliśmy ze szczęścia! Niestety, nasza wielka radość trwała krótko. Po kilku dniach, gdy wróciłem z pracy, Magda przywitała mnie z bardzo niewesołą miną.
– Wszystko dziś dokładnie policzyłam. Ta twoja nędzna pensyjka ledwie na pieluchy wystarczy. A gdzie reszta? – zapytała z pretensją w głosie.
– Przecież wiem! Nie musisz mi tego mówić! – odparłem zrezygnowany.
Od pięciu lat pracowałem w policji a dokładnie mówiąc, w drogówce. Wyciągałem miesięcznie około trzech tysięcy złotych. Ze wszystkimi dodatkami. Żona dostawała w sklepie dodatkowe dwa i pół tysiąca, więc do tej pory jakoś sobie radziliśmy. Może nie było bogato, ale biedy nie klepaliśmy. Ale już za kilka miesięcy wszystko miało się zmienić. Dwoje dzieci to przecież olbrzymie wydatki. Na dodatek Magda uprzedziła, że po urlopie macierzyńskim pójdzie na wychowawczy. Bo wynajęcie opiekunki do dwójki dzieci będzie kosztować więcej niż zarobi.
Nowy partner dobrze wiedział, co robić
– Wymyśl coś! – krzyknęła.
– Generałem z dnia na dzień nie zostanę. A do ochrony na drugi etat nie pójdę. Raz, że nie wolno, dwa, muszę kiedyś spać! – zdenerwowałem się.
– Twoi kuple jakoś sobie radzą. Ty nie możesz? – nadąsała się.
Wiedziałem, o czym myśli. O łapówkach. Niektórzy koledzy w ten sposób dorabiali sobie do pensji. I specjalnie tego nie ukrywali. Twierdzili, że skoro tak nędznie płacą, to trzeba sobie radzić. Ja do tej pory nie brałem. Nie to, że byłem taki uczciwy. Po prostu się bałem. Prowokacji, tego, że doniesie na mnie partner lub jakiś kierowca w zamian za darowanie kary. Gazety wciąż donosiły o takich przypadkach. I wtedy, żegnaj policjo…
– Popytam o nadgodziny – odparłem. Wtedy miałem jeszcze nadzieję, że uda mi się dorobić uczciwie.
Bliźniaki przyszły na świat w terminie. W domu zrobiło się od razu ciaśniej, krzykliwie i biednie. Mimo że brałem wszystkie możliwe służby, brakowało nam pieniędzy. Żona oczywiście bez przerwy mi to wypominała.
– Co z ciebie za ojciec? Własnych dzieci utrzymać nie potrafisz. Gdyby nie pomoc moich rodziców, do garnka nie byłoby co włożyć – dogryzała mi.
Po kilku tygodniach miałem tego serdecznie dość. Stwierdziłem że nie mam wyjścia, muszę zacząć brać. Inaczej Magda zatruje mi życie. Łatwo postanowić, trudniej zrobić. Nie miałem pojęcia jak rozmawiać z kierowcami. Poza tym w czasie służby nie byłem przecież w radiowozie sam. Do tego tanga też potrzeba dwojga, a właściwie to dwóch. Szczęśliwie trafiłem wtedy pod skrzydła nowego partnera, Włodka. Starego wygi. Przyjeżdżał do pracy całkiem niezłym samochodem. „Z pensji na pewno go nie kupił” – pomyślałem i przy najbliższej okazji postanowiłem go wybadać.
To było na naszym trzecim albo czwartym wspólnym patrolu. Krążyliśmy w okolicach miasta. Rozmowa zeszła akurat na dom, rodzinę.
– Żona łeb mi suszy, że za mało kasy do domu przynoszę. Chyba jakichś sponsorów muszę poszukać – rzuciłem w pewnym momencie.
Kolega przyglądał mi się przez chwilę uważnie. A potem uśmiechnął się.
– Nie trzeba ich szukać. Sami w łapy się pchają. O choćby ten, widzisz? Już dwa razy podwójną ciągłą przekroczył. Zatrzymujemy! I dawaj go tu. A potem słuchaj i ucz się – zarządził.
Słuchałem, a jakże! Co prawda nie siedziałem z nimi w radiowozie, ale przez otwartą szybę dotarły do mnie fragmenty rozmowy. Wyglądała tak:
– No i co ja mam teraz z panem zrobić? Hm, jak pan uważa? – pytał mój partner z protekcjonalną miną.
– Szeryfie kochany, darować, darować! – odpowiedział kierowca.
– No jak to, darować, przecież to wykroczenie jest. Co mam zrobić, no, proszę mówić – niecierpliwił się.
Wyjął jakiś notatnik i zaczął coś pisać. Kierowca wyraźnie się spłoszył.
– Dam na obiad! – rzucił.
– Na obiad? – skrzywił się Włodek.
– Na bardzo dobry obiad – uzupełnił kierowca sięgając do portfela… Gdy już odjechał, partner wręczył mi 50 zł.
– To twoja działka. I pamiętaj, trzymamy się razem. Bo jak coś wyjdzie na wierzch, to po nas – stwierdził.
– Spokojna twoja głowa – odparłem.
Niebieski banknot przyjemnie grzał mi kieszeń. Do końca zmiany miałem już takich pięć i byłem zadowolony.
Może żona za bardzo szastała kasą?
Trzymaliśmy się razem. Bardzo mocno. Z czasem nawet się zaprzyjaźniliśmy. Włodek okazał się znakomitym kompanem i nauczycielem.
– Nie bądź nachalny, nie namawiaj. Jak kierowca jest chętny, to sam zrozumie aluzję i da. Jak nie, to wypisuj mandat. Przed przełożonym też trzeba się przecież wykazać – tłumaczył mi.
Chętnych szczęśliwie nie brakowało. Zwłaszcza wśród tych, dla których utrata prawa jazdy oznaczałaby utratę pracy. Przedstawiciele handlowi, kierowcy busów, tirów, taksówkarze… Ale także mieszkańcy podmiejskich osiedli, którzy muszą dojeżdżać samochodem. Płacili aż miło. Nawet nie trzeba się było specjalnie wysilać z gadką. Wiedzieli, jak się zachować. Dyskretnie zostawiali banknoty z tyłu wozu na dywaniku lub wkładali w dowód rejestracyjny. I jeszcze okazywali wdzięczność, że byliśmy łaskawi.
– Tym, co wymyślili punkty karne i ograniczenia prędkości powinniśmy odpalać działkę – śmialiśmy się, przeliczając po służbie dzienny utarg.
Zarabialiśmy nieźle. Czasem nawet bardzo dobrze. To wtedy, gdy udało nam się złapać pijanego kierowcę. Taki był gotowy ostatnie spodnie sprzedać, byleby tylko uniknąć kary.
– Panowie, miejcie serce, rodzina mi z głodu umrze. Załatwmy to po ludzku – błagał nas prawie na kolanach.
Podwoziliśmy takiego w okolice bankomatu i czekaliśmy. Stawki w zależności od marki samochodu zaczynały się od tysiąca pięciuset złotych w górę. Braliśmy kasę i kazaliśmy delikwentowi wzywać taksówkę. Nie było mowy, żeby usiadł za kółko. To byłoby już przegięcie… Nawet sprawdzaliśmy, czy nie wraca za chwilę po samochód. Nie mogliśmy dopuścić do tego, by spowodował wypadek!
Nie wiem, co nas zgubiło. Przecież byliśmy bardzo ostrożni. Wyrabialiśmy dzienny limit mandatów, nie domagaliśmy się bezczelnie łapówek. Nie chwaliliśmy się też na lewo i prawo naszymi dodatkowymi dochodami. Pytałem po cichu chłopaków, co gadają na komendzie. Mówili, że mieliśmy po prostu pecha. Wewnętrzni postanowili przeprowadzić rutynową kontrolę, no i padło akurat na mnie i na Włodka…
Jakoś w to nie wierzę. Może Magda chlapnęła coś przyjaciółce, ona jeszcze komuś i się rozniosło. Albo ktoś doniósł z zazdrości… Nieraz mówiłem żonie, że musimy być dyskretni, że nie powinna szastać pieniędzmi. Bo bogactwo biedniejszych w oczy kole. Ale nie… Musiała ubierać dzieciaki w firmowe ciuchy, biegać co tydzień do fryzjera, wykupywać pół spożywczaka. No i chwalić się na lewo i prawo nowymi meblami. Głupi by się zorientował, że coś jest nie tak…
Trzeba przyznać, załatwili nas jak dzieci. Tamtego dnia ustawiliśmy się z suszarką przy naszej ulubionej drodze. Jest prosta i wąska, ale rankiem i popołudniami bardzo ruchliwa, bo kierowcy korzystają z niej, by ominąć korki. Obowiązuje na niej ograniczenie do 40 km na godzinę. Wiadomo, że tak wolno nikt dzisiaj nie jeździ. Zwłaszcza jak spieszy się do pracy.
Żniwa mieliśmy więc naprawdę obfite. Już chcieliśmy odjechać i przenieść się w inne miejsce, bo po godzinie kierowcy zaczęli się ostrzegać, gdy w oddali pojawiła się piękna czarna beemka. Pruła, ile fabryka dała. Wyskoczyłem i zacząłem machać lizakiem. Zatrzymała się z piskiem opon. Za kierownicą siedziała blondynka.
– Ojej, o co chodzi? Czyżbym jechała za szybko? – zapytała słodko, gdy wziąłem od niej dokumenty…
– Zdecydowanie za szybko – odparłem i zaprosiłem panią do radiowozu. – Taka piękna kobieta, a taka nierozważna. Wie pani, czym to grozi… – zaczął Włodek. A potem prowadził rozmowę tak, by zachęcić kobietę do złożenia odpowiedniej propozycji.
Przyznam, ze załatwili nas jak dzieci
Okazała się bardzo pojętna.
– Może moglibyśmy tę sprawę załatwić jakoś inaczej? – uśmiechnęła się.
– Tak pięknej kobiecie nie możemy odmówić – odparł Włodek.
Kilka minut później pani żegnała się z nami miło, a my chowaliśmy do kieszeni po 200 zł. Bo więcej nie miała.
– To był dobry dzień – cieszyliśmy się, gdy nasza służba dobiegła końca.
Na komendzie czekała na nas przykra niespodzianka. Wewnętrzni. Rozdzielili nas i zabrali na przesłuchanie.
– Najpierw obejrzymy sobie film – powiedział ten, który wziął mnie w obroty i pstryknął pilotem.
Na ekranie zobaczyłem nasze spotkanie z blondynką. Nawet nie próbowałem się tłumaczyć, zaprzeczać…
Od tamtego dnia minęły dwa miesiące. Już nie pracuję w policji. Włodek oczywiście też nie. Wywalili nas na zbity pysk. Śledztwo w naszej sprawie wciąż trwa. Podobno szukają takich, którzy przyznaliby się, że dali nam łapówkę. Z przecieków wiem, że przynajmniej na razie nie najlepiej im idzie. My obaj idziemy w zaparte. Twierdzimy, że to był jednorazowy wybryk. Teoretycznie nie jest więc aż tak źle. Adwokat twierdzi, że wywiniemy się „zawiasami”. Tylko żona chodzi po mieszkaniu zła jak osa, że nie będziemy mieli za co żyć…
Czytaj także:
„Całe życie byłem uczciwy i rzetelny. Obrzydliwa plotka zakończyła moją karierę i zniszczyła życie mojej rodziny”
„Mój najlepszy przyjaciel mnie okłamał. Ufałem mu jak nikomu, a on okazał się cwaniakiem, kombinatorem i zwykłym oszustem”
„Zostałem kanarem. W tej pracy trudno być uczciwym. Tymczasem moja narzeczona była lepsza niż wykrywacz kłamstw...”

