Reklama

Nigdy nie byłem na takiej imprezie jak tamta. Do tej pory moje doświadczenia ograniczały się do skromnych uroczystości rodzinnych, studenckich spotkań w tanich barach albo wypadów z kumplami do parku. Nie miałem pojęcia, że ludzie mogą istnieć w świecie zupełnie odmiennym od mojego. W świecie, w którym bogactwo jest nie tyle środkiem, ale też powodem do celebrowania życia.

To było coś nieopisanego

Kiedy przekroczyłem próg ogromnej sali bankietowej, poczułem się tak, jakbym znalazł się we wnętrzu pałacu. Wysokie sufity, kryształowe żyrandole, ciężkie zasłony i ogromne obrazy na ścianach sprawiały wrażenie, że to nie tylko klub, ale oaza przepychu. Krok w krok za mną szedł kelner z tacą pełną bąbelkowego szampana, a muzyka płynęła przez salę, tętniąc w rytmie konwersacji i śmiechu. W powietrzu unosił się zapach drogich perfum i obietnicy bezgranicznych możliwości.

Mężczyzna, z którym chwilę rozmawiałem przed barem, emanował pewnością siebie, która człowieka z zewnątrz mogła przyprawić o zawrót głowy. Jego marynarka uszyta z najwyższej jakości materiału, zegarek, który kosztował zapewne więcej niż roczny budżet przeciętnego domu – wszystko wskazywało na to, że żyje w świecie, który ten luksus tworzy. Dla mnie to było jak obca planeta; jednak wbrew oczekiwaniom, wchłonąłem to szybciej, niż powinienem.

Dorastałem na betonowych podwórkach wielkomiejskiego osiedla, gdzie domy z wielkiej płyty miały swoje własne prawa i zwyczaje. Rodzice wracali do domu późno, gonili z pracy do pracy, a ja z kluczem wiszącym na szyi uczyłem się samodzielności, zanim większość ludzi zaczęła o niej mówić. Po szkole jeździłem starym rowerem, pamiętającym jeszcze lepsze czasy, a pierwsze dorosłe piwo piłem za śmietnikiem, udając, że to znak niezależności. Byłem zwyczajnym chłopakiem, otoczonym zwyczajnymi problemami.

Byłem prostym chłopakiem

Nie wyróżniało mnie nic — może oprócz tego, że nauka przychodziła mi łatwo. Nauczyciele widzieli we mnie coś więcej niż tylko przeciętniaka, więc pchali mnie na konkursy, olimpiady i występy w domu kultury. To dzięki tej obsesji na punkcie wiedzy wylądowałem w elitarnym liceum, miejscu, które było kuźnią ambicji i intelektualnej rywalizacji. Tam nie chodziło tylko o oceny — tam chodziło o przyszłość.

Liceum okazało się miejscem, gdzie mogłem się wykazać, a ja to wykorzystałem. Startowałem w konkursach matematycznych, biologicznych, filozoficznych. Każda nagroda, każdy dyplom sprawiał, że kolejni profesorowie zaczynali traktować mnie jak obiecujący talent. Przed maturą miałem w kieszeni indeksy na trzy dobre uczelnie i stało się jasne, że życie przede mną niesie coś więcej niż rutynę podwórkowych zabaw.

Kiedyś powiedziałem wychowawczyni, że marzy mi się własna firma — coś, co nie będzie kolejną bezpieczną ścieżką po uniwersytecie medycznym czy polibudzie. Chciałem tworzyć, ryzykować, budować coś swojego. Reakcje rodziny były mieszane. Rodzice patrzyli na mnie z pobłażaniem, a nauczycielka mówiła, że marzenia są piękne, ale świat jest brutalny, szczególnie tu, gdzie zasady gry zmieniają się jak w kalejdoskopie i nikt nie obiecuje sukcesu.

„Karol, skończ architekturę – słyszałem. – To prawdziwy zawód. Taki porządny. Ludzie będą cię szanować”. Słowa te były jak mantra: rodzina oczekiwała szacunku i sukcesu w tradycyjnym sensie. Moim jednak marzeniem nie był ołówek i kartka papieru — moim marzeniem był własny biznes, własne reguły gry, spełnienie, które nie było zapisane w żadnym indeksie.

Zrobiłem jak chciałem

Kiedy założyłem pierwszy biznes, rzeczywistość dała mi pierwszy zimny prysznic. Urzędy, przepisy, system, który wydawał się zaprojektowany, by odstraszać młodych przedsiębiorców, stały się moją codziennością. Dni mijały w pośpiechu, zapach kawy mieszał się z zapachem papierów i spotkań, a każda chwila wolna zaczynała oznaczać zadania, których lista wciąż rosła i rosła. I wtedy pojawiła się Basia.

Znałem ją od lat. Zawsze była obok — najpierw jako kumpelka, potem najlepsza przyjaciółka, a pod koniec szkoły średniej ktoś, kto rozumiał mnie lepiej niż ktokolwiek inny. Zostaliśmy parą. Przeszliśmy przez studia, pierwsze niepowodzenia, budowaliśmy plany na przyszłość. Była zwyczajna w tym najlepszym znaczeniu — ciepła, cierpliwa, mądra. Wierzyła we mnie, nawet wtedy kiedy ja sam miałem wątpliwości.

Jej wsparcie było jak fundament, coś, co trzymało mnie w pionie. Pracowała ciężko, jednocześnie kibicując każdemu mojemu krokowi w stronę realizacji marzeń. Tłumaczyła mi, że sukces to nie sprint, lecz mozolna orka na polu, które nigdy nie zostaje jednoznacznie nagrodzone. I rzeczywiście — gdyby nie ona, najpewniej porzuciłbym to wszystko na długo przed pierwszym sukcesem.

W końcu jednak nadeszła ona — ta upragniona przez wielu szansa. Inwestor zaufał mojej wizji i dał zielone światło projektowi, który w mojej głowie wydawał się wszystkim. Produkt, który wypuściłem, trafił idealnie w oczekiwania klientów. Popyt wzrósł szybciej, niż ktokolwiek mógł przewidzieć. A ja stałem się kimś więcej niż tylko nazwiskiem na klatce schodowej jakiegoś blokowiska.

Nowe reguły gry

Bycie kimś oznaczało uczestnictwo w świecie, który nie tolerował przeciętności. Bankiety, gale, sesje zdjęciowe, wydarzenia, na których ludzie oceniali mnie nie tylko za produkt, który stworzyłem, ale za to, z kim przychodzę i jak wyglądam. I tam pierwszy raz usłyszałem komentarz, który zasiał we mnie ziarno niepewności: Basia – moja partnerka, przyjaciółka, kobieta, która była przy mnie od zawsze — nie pasuje do tego świata.

Nie powiedziano mi tego bezpośrednio, ale sugestie padały jedno za drugim: że powinienem ubrać się lepiej, że zdjęcia bardziej by trafiały do ludzi, że powinienem pokazywać się z kimś bardziej… reprezentacyjnym. Początkowo poczułem oburzenie. Jak ktoś może mówić tak o osobie, którą kocham? Potem jednak zacząłem patrzeć na innych. Ich partnerki były perfekcyjne, znane, w jakiś sposób idealne, stworzone do tego świata. A Basia? Ona była sobą — spokojną kobietą, która lubiła spędzać czas w domu, w dresie i nowym kryminałem w ręku.

To był początek mojej przemiany — przemiany, której nie zauważałem, dopóki nie zacząłem porównywać jej z innymi. I nagle wszystko, co kiedyś było ważne, zaczęło wydawać się nieistotne. Z czasem moje myśli zaczęły skupiać się tylko na jednym: czy naprawdę zasługuje na takie życie? Czy aby być kulturalną ozdobą tego świata, musi przemienić się w kogoś innego? I pomimo miłości, którą wciąż do niej czułem, zaczęło we mnie kiełkować przekonanie, że… może z niej po prostu wyrosłem.

Zmieniłem ją na młodszą

Rozstanie z Basią było jednym z najboleśniejszych momentów w moim życiu. Nie chodziło tylko o miłość — chodziło o to, że utraciłem kogoś, kto znał mnie lepiej niż ktokolwiek inny będzie mógł. Kiedy zaproponowałem jej rekompensatę, pieniężne zabezpieczenie za lata wsparcia, ona po prostu odwróciła się i odeszła. I wtedy po raz pierwszy poczułem, że moja duma i ambicja mogły kosztować mnie coś znacznie wartościowszego niż sukces.

Potem zanurzyłem się w świat, który wcześniej mnie przyciągał: luksus, kobiety, imprezy, podróże. Nowe twarze. Nowe nazwiska. Nocne kluby i przyjęcia, które nigdy się nie kończyły, bo następowały po nich kolejne. Uczucie wolności było iluzoryczne — im więcej miałem, tym bardziej byłem samotny. Poznałem pewną modelkę, z którą mogłem pokazywać się na salonach, ale wszystko to było takie... puste.

Minęły lata. Firma prosperowała, kontrakty rosły. A jednak w ciszy mojego wielkiego domu, gdzie każdy pokój był idealnie urządzony, brakowało jednego. Zdania, którego zawsze pragnąłem: „Cześć, jak minął ci dzień?” wypowiedzianego przez kogoś, który kochał mnie bez względu na wszystko.

Pewnego dnia, z ciekawości, odszukałem Basię w mediach społecznościowych. Miała rodzinę, firmę prosperującą na jej własnych zasadach, zwyczajne szczęście. Były tam zdjęcia jej uśmiechniętych dzieci, które biegały bosymi stopami po trawie. Patrzyłem na to godzinami, zadając pytania, na które nigdy nie dostałem odpowiedzi. Czy bardziej satysfakcjonujące jest picie szampana na jachcie pełnomorskim czy tupot bosych stópek po podłodze domu, na który pracowało się latami? Czy „tato” wypowiedziane z miłością jest warte więcej niż dowolna suma zer na koncie?

Siedzę dziś w tym ogromnym domu i słyszę... echo. Odkryłem, że są rzeczy, których nie da się odkupić. Nie da się cofnąć czasu ani kupić tego, co utraciłem. Przy luksusie i splendorze zabrakło jednej, najważniejszej rzeczy: ukochanej, która mówiłaby do mnie „kocham cię” nawet wtedy, gdy nie mam przy sobie grosza.

Karol, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama