Reklama

Nie jestem kobietą, która wierzy w przeznaczenie. Zresztą – nigdy nie byłam. Jeśli coś się działo, to dlatego, że wzięłam się do roboty. Jeśli coś nie wyszło – pewnie dlatego, że komuś innemu bardziej zależało. Zawsze miałam w sobie ten rodzaj trzeźwości, który innym psuje zabawę, ale mi pozwalał spokojnie spać. Życie nauczyło mnie nie oczekiwać cudów. I tak jakoś to szło: rachunki się zgadzały, praca była, dzieci odchowane, samotność – przewidywalna.

Aż tu nagle... los zrobił coś kompletnie absurdalnego. Bez pytania. Bez ostrzeżenia. Zostawił mi kupon – taki, który zmienia życie. Nie wiedziałam, skąd się wziął. Nie pamiętałam, bym go kupowała. Nie był mój. I mimo to... to ja wygrałam. Nie wykrzyczałam tego światu. Nie biegałam w euforii po osiedlu. Schowałam kupon głęboko, razem z pytaniem: „Czyje to, u diabła, jest?”. A potem zaczęłam szukać.

Pani chyba coś zgubiła

Wszystko zaczęło się od torby. Starej, skórzanej torby, którą zabieram na targ, bo mieści dużo i nie szkoda, jak się ufafluni. Wrzucałam do niej warzywa, jak co sobotę – ziemniaki, cebulę, pietruszkę, jabłka. I już przy kasie, grzebiąc w bocznej kieszonce w poszukiwaniu portfela, poczułam coś nietypowego pod palcami – świstek papieru.

– Kupon? – mruknęłam sama do siebie.

Wyglądał jak te z telewizji. Zazwyczaj leżały porozrzucane w kolekturach – ktoś kupił, skreślił liczby i zapomniał. Tylko ten... miał datę z wczoraj. I pieczątkę. I był zwycięski.

Nie, wtedy jeszcze nie wiedziałam. Wrzuciłam go do portfela z myślą, że oddam w kolekturze – może ktoś go zgubił?

– Przepraszam, to może pani? – zagadnęłam kasjerkę w warzywniaku.

– Ja? Skąd. Ja nie gram, pani kochana – zaśmiała się, podając mi siatkę z jabłkami. – Mój Wiesiek kiedyś grał, ale teraz tylko w zdrapki. Zresztą u nas kuponów nie sprzedają.

Wyszłam, a wiatr szarpał mi torbę, jakby chciał powiedzieć: „To nie twoje, kobieto”. Kupon grzał się w portfelu jak obcy przedmiot. Jeszcze tego samego dnia poszłam do kolektury, by go oddać.

– Dzień dobry. Znalazłam taki kupon… ktoś go mógł zgubić – powiedziałam, podając go przez okienko.

Facet w środku wyjął okulary, spojrzał i uniósł brwi.

– O, proszę pani… Pani wie, że tu trafione wszystkie sześć?

A może ukryta kamera?

– Trafione? – powtórzyłam jak idiotka. – Ale ja… ja nie kupiłam tego kuponu.

– To co pani z nim robi? – zapytał z nieukrywanym podejrzeniem mężczyzna zza szyby. Włożył kupon do plastikowej kieszonki, jakby bał się go dotknąć.

– Znalazłam w torbie. Może ktoś mi wrzucił, pomylił… nie wiem.

– Pani zawsze chodzi z torbą pełną cudzych milionów? – prychnął.

– Słucham? – uniosłam brwi.

– Przepraszam. Po prostu… Nie zdarza się, żeby ktoś ot tak przynosił wygrywające kupony. Myślałem, że to jakiś żart. Albo program… wie pani, ukryta kamera.

– Chcę tylko oddać. Albo nie. Chcę się dowiedzieć, czy ktoś go zgubił. Macie takie zgłoszenia?

Facet pokręcił głową.

– Nic mi nie wiadomo. Ale to świeży kupon, z wczoraj. Jeśli ktoś się zorientował, że zgubił, to pewnie przyjdzie. Może warto poczekać dzień, dwa?

– I co mam z nim zrobić? Trzymać w torebce? Albo oddać na policję?

– Może... może niech pani zachowa. Przynajmniej do poniedziałku. Jeśli nikt się nie zgłosi, wtedy... wtedy zobaczymy. I niech pani z nikim o tym nie rozmawia. Jak wyciek, że jest kupon z „szóstką” bez właściciela, to się zrobi tłum w kolekturze.

– Nie planowałam mówić – mruknęłam. – Zresztą, kto by mi uwierzył?

Wychodząc, czułam się jak przestępczyni. Jakbym coś ukradła. Albo… jakbym dostała coś, co wcale nie było dla mnie.

Może ktoś płacze

Nie mogłam spać. Kupon leżał w zamkniętej szufladzie kuchennej, zawinięty w dwie koperty, z dala od ciekawskich oczu. Co godzinę wstawałam, jakby mógł zniknąć. Albo wybuchnąć.

– Wiesz, że z wygraną w loterii możesz sobie kupić dwa mieszkania w stolicy i jeszcze ci zostanie na porsche? – usłyszałam głos sąsiadki przez balkon. – Kupiłam dwa i tylko trójka! Znowu.

Zajrzałam przez firankę. Basia z trzeciego piętra. Ona to zawsze wszystko wie.

– A gdzie kupiłaś? – zapytałam.

– Na rogu, w tej nowej kolekturze. Ale co? Będziesz grać? Musisz mieć fart.

Fart. Albo... cudzy kupon.

Po południu wydrukowałam trzy ogłoszenia: „Znaleziono kupon, prawdopodobnie z losowania z piątku. Kontakt pod numerem…” i podałam telefon.

Przykleiłam jedno w warzywniaku, jedno na tablicy koło poczty i jedno na słupie przy kolekturze. I czekałam. Nic.

Wieczorem zadzwonił tylko ktoś z pytaniem:

– A dużo tam trafione?

– Wszystko. – odparłam.

– To nie mój – rozłączył się.

Ludzie chyba myśleli, że to żart. Usiadłam przy stole, gapiąc się w parującą herbatę. Może ktoś, kto go zgubił, właśnie siedzi w jakimś bloku i płacze. Może szuka. Może liczy, że los się zlituje. A może… ten ktoś wcale nie wie, że wygrał?

Co ja teraz z nim zrobię?

Minął tydzień. Nikt się nie zgłosił. Nikt nie zadzwonił, nie zapytał, nie zrobił awantury w kolekturze. Kupon wciąż był w mojej kuchennej szufladzie, między łyżką do zupy a zapasowymi bateriami do pilota.

W poniedziałek, dla świętego spokoju, poszłam jeszcze raz do kolektury.

– Nikt? – zapytałam, zanim zdążył mnie przywitać.

– Zero – odpowiedział kolektor. – Mówiłem, że pani to chyba złapała jakąś okazję życia.

– A jeśli to pułapka? – syknęłam. – Może ktoś mnie obserwuje? Może chce zobaczyć, czy oddam?

– Droga pani… – zaczął. – To nie szpiegowski serial. To po prostu dar od losu. Może ten ktoś wyrzucił kupon przez pomyłkę? Albo… nie wiem… zmarł? Albo chciał, żeby pani go miała. Nikt się nie zgłosił. To może znak?

– Znak? – parsknęłam.

No… że to miało być pani.

Spojrzałam na niego z irytacją.

– To bardzo wygodna filozofia, kiedy człowiek nie wie, co robić z cudzą własnością.

– A może to już nie cudza, tylko pani?

Wróciłam do domu zaskoczona. Bo po raz pierwszy... ta myśl nie brzmiała jak zbrodnia. Wieczorem otworzyłam szufladę. Kupon leżał spokojnie, jakby mówił: „No i co teraz, Iwonko?”

„Przecież możesz wszystko”

– Mamo, a czemu ty nigdy nic sobie nie kupisz? – zapytała Ala, oglądając mój stary płaszcz z przedpotopowym guzikiem.

– Bo nie potrzebuję – odparłam, jak zawsze.

– No ale... chodzisz w tym płaszczu od dziesięciu lat. Stać cię na nowy.

– Stać, ale co z tego?

Zamknęłam szafę. Kupon był już dawno zrealizowany. Na moje konto przelano ponad trzy miliony złotych. Leżały tam. Nietknięte. Codziennie zaglądałam, jakby mogły zniknąć. Nie powiedziałam nikomu. Ani dzieciom. Ani siostrze. Ani nawet sąsiadce, co wie wszystko wcześniej niż policja. W sklepie przymierzyłam buty, takie porządne, skórzane. Miały rabat.

– Dobrze w nich pani wygląda – rzuciła ekspedientka.

– Może i dobrze, ale ja nie wiem, czy mam do nich charakter – mruknęłam i odłożyłam na półkę.

Wróciłam z chlebem i jabłkami. Jak zawsze. Jak co tydzień. Tylko że teraz… z tyłu głowy miałam ten szept: „Przecież możesz wszystko”.

Ale ja nie chciałam wszystkiego. Nawet nie wiedziałam, czego bym chciała.

W nocy usiadłam przy stole, w szlafroku, z kubkiem letniej herbaty. Wpatrzona w cień na ścianie.

– To znaczy, że miał być mój – powiedziałam głośno. Pierwszy raz tak. Bez pytania. Bez znaku zapytania.

Nie miałam pojęcia, co z tym zrobię. Ale wiedziałam jedno: nie wydam. Jeszcze nie teraz. Może nigdy. Niektóre rzeczy lepiej mieć. Niż z nich korzystać.

Pieniądze nie są najważniejsze

Pieniądze wciąż były na koncie. Minął rok. Żyłam tak samo, jak wcześniej – z tym samym kubkiem do kawy, tym samym rytmem dnia, tym samym cichym wieczorem. Czasem patrzyłam na wyciąg bankowy i czułam się, jakbym podglądała cudze życie.

– Mamo, naprawdę nie chcesz jechać z nami nad morze? – zapytała Ala pewnego dnia.

– A co ja tam będę robić?

– Chodzić po plaży. Odpoczywać.

– Ja tu odpoczywam. Jak nie słyszę nikogo przez pół dnia, to mi się ciśnienie samo reguluje.

Śmiała się. Myślała, że to żart. A ja mówiłam zupełnie serio.

Czasem siadałam na ławce w parku, z kawą w papierowym kubku i patrzyłam na ludzi. Dzieci, psy, zakochanych. Myślałam wtedy, jak bardzo ich życie się kręci – wokół rzeczy, których nie da się kupić. I jak bardzo nikt z nich nie wiedział, że kobieta w szarym płaszczu i z tańszą wersją latte ma na koncie trzy miliony. I to było... dobre.

– Pani Iwonko, a pani to by co zrobiła, jakby pani wygrała? – zapytała kiedyś kasjerka z warzywniaka.

Spojrzałam na nią. Młoda, zmęczona, w fartuchu w marchewki.

– Pewnie bym nikomu nie powiedziała – odparłam z uśmiechem. – I żyła jak wcześniej.

Zamrugała, jakby nie zrozumiała. A ja już wiedziałam. Że to moje. Że nie muszę się z tym spieszyć. Że niektóre wygrane są po to, żeby zrozumieć, co naprawdę się liczy. I to wcale nie były pieniądze.

Iwona, 54 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama