Reklama

Nie wiem, jakim cudem dałam się na to namówić. Ja – kobieta, która od zawsze powtarzała, że woli szum miasta od szumu drzew, a elegancki bar od dymiącego ogniska. Od dziecka miałam w sobie jakąś niechęć do tego, co inni nazywali „prostymi przyjemnościami”. Grzybobrania? Brudzenie rąk w mokrej ściółce. Ogniska? Dym w oczach i włosy pachnące jak kiełbasa. Wyprawy do lasu? Dla mnie to zawsze brzmiało jak synonim nudy i komarów.

A jednak tu jestem – stoję nad otwartą walizką, w której próbuję zmieścić cały mój „miejski arsenał”. Moje przyjaciółki wrzucają do plecaków wygodne bluzy, termosy i buty trekkingowe, a ja… ja pakuję płaszcz w kolorze karmelowym, dopasowane kozaki na niskim obcasie i szminkę w odcieniu, który idealnie komponuje się z kolorem płaszcza. Przecież nie będę się taplała w błocie jak jakaś turystka z poradnika survivalowego.

– Serio mam iść do lasu? Ja? Z kijkami? Jak jakaś emerytka? – jęknęłam, patrząc na Ankę, która siedziała na moim łóżku i obserwowała moje dramatyczne pakowanie.

– Oj, zobaczysz, nie będzie tak źle – roześmiała się. – Najwyżej trochę się pośmiejemy z twoich butów.

– Świetnie, czyli już planujesz, że będę atrakcją wyjazdu – prychnęłam, zamaszyście wrzucając do torby perfumy.

– A co, może nie? – Anka poruszyła brwiami wesoło. – Tylko błagam cię, nie zakładaj tego płaszcza, bo zgubisz się w lesie szybciej niż znajdziesz zasięg w telefonie.

Przewróciłam oczami. Dla niej to zabawa, dla mnie – misja przetrwania. Jeszcze nie wiedziałam, że ta „wyprawa w dzicz” okaże się większym wyzwaniem, niż przypuszczałam.

Już od początku to była gehenna

Kiedy wysiadłam z samochodu, pierwsze, co usłyszałam, to zbiorowy chichot. Zamarłam. Cała grupa stała już pod lasem, w sportowych butach, wygodnych kurtkach i plecakach, a ja – jak ostatnia gwiazda wybiegów – w moich karmelowych kozakach na obcasie i dopasowanym płaszczu. Czułam się jak aktorka, która pomyliła scenografię.

– No, no – odezwał się jakiś głos z tłumu. Dopiero po chwili dostrzegłam, że to Marek. – Na wybieg do Paryża to by się nadało, ale na las? No nie wiem.

Śmiech pozostałych tylko dolał oliwy do ognia. Uśmiechnęłam się krzywo i poprawiłam włosy.

– Może i nie wyglądam jak wy, ale przynajmniej mam styl – odparłam chłodno.

– Styl na zgubę – prychnął ktoś inny, ale już nie dosłyszałam kto, bo wszyscy ruszyli w stronę ścieżki.

Pierwsze pięć minut marszu wystarczyło, żebym poczuła, że to będzie gehenna. Obcas wbijał się w błoto, a każdy krok był jak walka o życie. Co chwilę się potykałam, a Anka, zamiast mi pomagać, tylko łapała się za brzuch ze śmiechu.

– Karola, ty chyba testujesz cierpliwość natury – rzuciła.

– Jeszcze słowo, a wracam do miasta! – warknęłam, z całej siły starając się nie przewrócić.

Marek podszedł bliżej, idąc z tyłu grupy.

– Nie obraź się, ale w tych butach masz większe szanse złapać skręcenie kostki niż grzyba.

Przewróciłam oczami, ale wewnątrz aż kipiałam ze złości. Upokorzenie paliło mnie jak ogień. Oni wszyscy śmiali się ze mnie, jakbym była jakimś dodatkiem do wycieczki – maskotką. A ja… ja nagle poczułam, że nie dam im tej satysfakcji. Jeszcze im pokażę.

I właśnie w tym momencie, gdy próbowałam udowodnić sobie, że potrafię iść jak normalny człowiek, obcas zaklinował się w korzeniu. Straciłam równowagę i runęłam prosto w kałużę. Rozległ się zbiorowy śmiech.

– Karolina, wszystko w porządku? – zapytał Marek, a ja byłam pewna, że ten błysk w jego oku wcale nie oznaczał troski.

Zacisnęłam zęby. Tak, będzie w porządku. Ale przysięgłam sobie w duchu – jeszcze im pokażę, że nie jestem taka krucha, na jaką wyglądam.

Zauważyłam coś nowego

Im głębiej wchodziliśmy w las, tym bardziej czułam, że coś zaczyna się ze mną dziać. Początkowo szłam obrażona – mokre buty, błoto na płaszczu i świadomość, że wszyscy widzieli, jak wylądowałam w kałuży. Ale po godzinie marszu moje nerwy jakby osłabły. Zamiast skupiać się na obcasach grzęznących w ziemi, zaczęłam zerkać wokół.

Światło słońca prześwitywało przez iglaste korony, rysując na ścieżce złote plamy. Pachniało igliwiem, wilgocią i czymś… czystym. Usłyszałam śpiew ptaków, a nawet ciche stukotanie dzięcioła, gdzieś wysoko. Zatrzymałam się.

– Nie wierzę, że to powiem, ale… to naprawdę ładne – wyrwało mi się na głos.

– Las nie potrzebuje twojej aprobaty – odezwał się Marek, który szedł tuż za mną. – Ale fajnie, że w końcu to zauważyłaś.

Spojrzałam na niego z ukosa. Tym razem nie było w jego tonie kpiny.

– Czyli nie tylko buty się liczą? – rzuciłam półżartem.

– Widzisz? – uśmiechnął się lekko. – Zaczynasz rozumieć.

Reszta grupy poszła przodem, a ja zwolniłam, żeby rozejrzeć się bardziej. Marek dorównał mi kroku i zaczął coś opowiadać. Pokazywał mi rośliny – tu jagody, tam mech, który podobno rośnie tylko po północnej stronie drzew. Mówił o sarnach, które podobno często przechodzą tą ścieżką.

– Naprawdę to wszystko wiesz? – zapytałam z niedowierzaniem.

– Jak się spędza w lesie połowę wolnego czasu, to nie da się nie wiedzieć – wzruszył ramionami. – A ty? Co tak naprawdę robisz, kiedy nie „walczysz o przetrwanie” na wyjazdach z Anką?

Pytanie zaskoczyło mnie. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ktoś był ciekaw mnie, a nie tylko mojego wyglądu.

Szliśmy dalej. A ja – choć błoto nadal chlupało mi pod podeszwami – nagle poczułam, że idę lżej. Jakby coś we mnie pękało, a na jego miejsce wkradało się… zachwycenie.

Dawno tego nie czułam

Kiedy dotarliśmy na polanę, grupa od razu zabrała się za rozpalanie ogniska. Ja usiadłam na kłodzie, próbując ukryć zmęczenie i fakt, że moje kozaki wyglądały, jakby właśnie przeszły wojnę błotną. Marek położył obok plecak, wyjął termos i podał mi kubek.

– Herbata? – zapytał spokojnie.

Nie pasowałam do tego obrazka – a jednak po raz pierwszy od rana poczułam, że chcę tu być.

Rozmowy wokół robiły się coraz żywsze. Anka opowiadała jakąś anegdotę, wszyscy się śmiali, i nagle złapałam się na tym, że śmieję się razem z nimi. Nie tym wymuszonym, miejskim chichotem, tylko naprawdę, szczerze.

– Patrzcie na Karolinę – rzuciła Anka z przekąsem. – Jeszcze chwila i pokocha las.

– Już się boję, że zacznie zbierać grzyby – dodał ktoś inny.

– Bardzo śmieszne – przewróciłam oczami, ale uśmiech nie schodził mi z twarzy.

Marek patrzył na mnie uważnie. Tym razem bez ironii. Zaskoczyło mnie to spojrzenie – jakby nagle zobaczył we mnie coś więcej niż tylko dziewczynę w niewłaściwych butach.

– Wiesz… – odezwał się cicho, kiedy reszta zajęła się pieczeniem kiełbasek – wcale nie musisz zawsze być taka perfekcyjna. Taka jesteś ciekawsza.

– Czyli cały czas marnowałam energię? – zapytałam półżartem, półpoważnie.

– Może nie marnowałaś… – odpowiedział po chwili. – Ale może ukrywałaś coś lepszego.

Zamilkłam. Ogień trzaskał, ktoś znów parsknął śmiechem, a ja nagle poczułam, że oddycham pełną piersią. Dawno tego nie czułam.

Czy to był początek zmiany? A może tylko chwilowy kaprys, ulotny jak ten zapach dymu? Nie wiedziałam. Ale w oczach Marka widziałam coś, co sprawiało, że bałam się to sprawdzić – i równocześnie bardzo chciałam.

Czy Marek naprawdę to zauważył?

Droga powrotna była lżejsza, choć moje buty nie wyglądały już jak kozaki – raczej jak eksponaty z muzeum brudu. I wiecie co? Już się z tego śmiałam. Każdy kolejny krok chlupał, a ja zamiast przeklinać, parskałam śmiechem. Grupa z początku robiła ze mnie żarty, ale w końcu śmiałam się razem z nimi.

– No i jak, żałujesz, że pojechałaś? – zagadnęła Anka, kiedy szłyśmy obok siebie.

– Może trochę… – odpowiedziałam z wahaniem. – Ale nie tak, jak myślałam. To był… dziwny, ale dobry dzień.

Anka uśmiechnęła się triumfalnie, jakby właśnie wygrała zakład.

Z tyłu słyszałam kroki Marka. Po chwili zrównał się ze mną.

– A ja myślę, że dopiero się zaczyna – rzucił półgłosem.

Spojrzałam na niego, ale nie dopowiedział nic więcej. Tylko ten jego uśmiech – zbyt spokojny, zbyt pewny, jakby naprawdę wiedział coś, czego ja jeszcze nie rozumiałam.

W głowie kotłowały mi się sprzeczne myśli. Czułam wstyd, że wcześniej byłam taka opryskliwa, tak zapatrzona w swoje miastowe „ja”. A jednocześnie radość, że odkryłam coś nowego. Jakby kawałek mnie, który spał od lat, nagle się obudził.

Ale czy Marek naprawdę to zauważył? Czy jego spojrzenie było podziwem – czy może tylko chwilową zabawą? Nie byłam pewna. I ta niepewność uwierała mnie jak kamyk w bucie, którego nie potrafiłam wyrzucić.

Las powoli zostawał za nami. Miasto było już blisko. Ale we mnie coś drżało – jakby wcale nie chciało wracać.

Bogate życie...

Kiedy wróciłam do mieszkania, pierwsze, co zrobiłam, to stanęłam przed lustrem. Zobaczyłam tę samą Karolinę – włosy lekko rozczochrane, płaszcz ubrudzony, kozaki wyglądające jak po wojnie. Ale pod warstwą błota wciąż byłam ja – ta elegancka, zadbana, poukładana. I nagle dotarło do mnie, że wygląd się nie zmienił. Zmieniło się coś innego.

Przez moment zamknęłam oczy. Wróciły obrazy: słońce przebijające przez igły, śmiech przy ognisku, ciepły kubek herbaty, błysk w oczach Marka. Coś się we mnie otworzyło – i nie wiedziałam, czy chcę to zamknąć.

Nie miałam pewności, czy jutro obudzę się tą samą Karoliną, co zawsze. Czy znów wciągnę szpilki i z ironią spojrzę na świat, czy może… wybiorę inną drogę. Ale wiedziałam jedno: coś pękło. Jak cienka skorupka, która trzymała mnie w miejscu.

I ta myśl, że Marek mógł to zauważyć, sprawiała, że serce biło mi mocniej. Czy on naprawdę podziwia mnie taką – mniej idealną, bardziej naturalną? A może to tylko gra, w której i ja dałam się uwieść?

Nie znałam odpowiedzi. Ale po raz pierwszy od dawna poczułam, że coś naprawdę mnie poruszyło. Że bogate życie może być czymś więcej niż myślałam.

Karolina, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama