Reklama

Przez wiele lat wydawało mi się, że dobrze wiem, czego chcę od życia. Chciałam być niezależna, ambitna, spełniona. Każdy dzień zaczynałam od maili, kończyłam planując kolejne projekty. Święta spędzałam z laptopem, urodziny z klientami, a wolne dni tylko wtedy, gdy byłam chora. Mówili, że jestem kobietą sukcesu – zorganizowaną, skuteczną, niezłomną. Nie zauważyłam tylko jednego: że w pogoni za karierą zostawiłam za sobą wszystko, co najważniejsze. Teraz mam pieniądze, pozycję i dom, w którym nikt na mnie nie czeka.

Za wszelką cenę

– Wiem, że nie będzie łatwo, ale dam radę – powiedziałam kiedyś do lustra, ściskając w dłoni nową teczkę z logo kancelarii. Miałam wtedy trzydzieści dwa lata i właśnie dostałam awans, o który walczyłam przez pół dekady. Szczyt marzeń – prestiżowa posada, ogromna odpowiedzialność, wysokie zarobki. Nikt nie mówił, że sukces pachnie samotnością, zimnym jedzeniem w pudełku i mailami od szefa o trzeciej w nocy.

Mój ówczesny partner, Piotr, jeszcze próbował walczyć o naszą codzienność.

– Kochanie, wrócisz dzisiaj wcześniej? Mamy rezerwację w tej włoskiej knajpie, pamiętasz? – pytał, a ja już wiedziałam, że nie dam rady.

– Nie wiem, może się uda, ale nie obiecuję – mówiłam, nie odrywając wzroku od ekranu.

Nie udało się. Ani wtedy, ani wiele razy później. Piotr coraz rzadziej wracał z pracy z zakupami. Coraz ciszej mówił, gdy opowiadał mi o swoim dniu. A ja? Ja miałam kolejne zlecenia, konferencje i klientów.

– Nie mogę być z kobietą, której telefon ważniejszy jest ode mnie – powiedział w końcu. Spakował się jednego popołudnia, kiedy siedziałam na zdalnym spotkaniu z klientem z Niemiec. Nawet nie zauważyłam, że wychodzi.

Długo sobie tłumaczyłam, że widocznie nie był wystarczająco silny, że może nie pasowaliśmy do siebie. Ale dziś wiem, że to ja byłam nieobecna. Nie fizycznie – psychicznie. I że już wtedy coś zaczęło we mnie pękać, tylko jeszcze nie chciałam tego słyszeć.

Miłość, która nie wytrzymała presji

Pół roku po rozstaniu z Piotrem wpadłam w coś, co niektórzy nazwaliby nowym związkiem, ale ja nazywałam to „kompatybilnym grafikiem”. Michał był menedżerem w dużej firmie IT. Rozumiał, że czasem muszę przesunąć kolację na jedenastą w nocy albo zasnąć z telefonem w ręku. Nie pytał, czemu nie odpisuję. Sam też nie zawsze miał czas. To było wygodne. Bezemocjonalne. I przez chwilę wydawało się, że wystarczy.

– Nie musisz się starać, naprawdę – powiedział mi kiedyś, gdy przepraszałam za odwołaną randkę. – My przecież oboje wiemy, jak to działa.

Wiedzieliśmy. Ale nawet wiedza nie ratuje przed ciszą. Ta cisza pojawiła się między nami szybciej, niż myślałam. Przestaliśmy się dotykać. Potem przestaliśmy się pytać, jak minął dzień. W końcu Michał po prostu przestał przychodzić.

A ja? Wmawiałam sobie, że to mi odpowiada. Miałam wtedy naprawdę duży projekt, ważnego klienta, z którym spotykałam się nawet w niedziele. Wyrabiałam normy kwartalne, zdobywałam nagrody. W głowie mi się nie mieściło, że ktoś mógłby to wszystko rzucić dla „miłości”.

Tylko wieczorami, kiedy wracałam do mieszkania i zdejmowałam szpilki, robiło się dziwnie pusto. Cisza nie była już komfortem. Była wyrzutem sumienia. Niby miałam wszystko: ładne mieszkanie, świetną pensję, niezależność. Ale nie miałam nikogo, komu mogłabym opowiedzieć o swoim dniu. Albo komu chciałoby się tego słuchać.

Przebudzenie bez ciepła

W moim kalendarzu zawsze było coś zaplanowane. Nawet śniadania w samotności miały przypisany czas: 7:05–7:15. Przez lata funkcjonowałam jak maszyna. Spałam mało, pracowałam dużo, a w przerwach udawałam, że wszystko gra. Czasem, kiedy wracałam po spotkaniach, siadałam na sofie i nie zdejmowałam płaszcza przez godzinę. Patrzyłam w ścianę. Nie byłam zmęczona. Byłam pusta.

Pewnego dnia obudziłam się i zorientowałam się, że jest sobota. Nie miałam żadnego spotkania, żadnej prezentacji, żadnych zadań. Żadnej osoby, do której mogłabym zadzwonić, żeby zapytać: „Co dziś robimy?”. Leżałam w łóżku do południa, patrzyłam na sufit i pierwszy raz od dawna poczułam, że nie jestem kimś – jestem nikim. Nie mam dzieci, nie mam partnera, nie mam rodziny, z którą utrzymuję kontakt. Mam tylko pracę. I siebie. Ale samej siebie już prawie nie poznaję.

Wstałam. Weszłam do kuchni. Lodówka – pusta. Naczynia – czyste, bo nieużywane. W łazience szampon dla „włosów zmęczonych i łamliwych” – jak moje serce. Przysiadłam na krześle i zaczęłam płakać. Po cichu. Bez łez, raczej z wyczerpania niż ze smutku. Przecież to ja wybierałam te decyzje. To ja stawiałam pracę nad wszystko inne. To ja wmawiałam sobie, że miłość i bliskość to luksus dla naiwnych.

Ale tamtego poranka coś we mnie pękło. To już nie była satysfakcja. To była samotność. A samotność, nawet gdy ma marmurowe blaty w kuchni, boli tak samo.

Obietnice, które nie znaczą już nic

Zaczęłam się łapać na tym, że coraz częściej przystaję w windzie i gapię się w swoje odbicie. Przesuwam wzrok po eleganckim płaszczu, markowej torebce, zadbanych włosach. Z zewnątrz wszystko się zgadza. Tylko w oczach coś nie gra. Są puste. Martwe. Takie jak oczy kobiety, którą kiedyś mijam w biurowcu – codziennie w tej samej godzinie, z takim samym wyrazem zmęczenia. Teraz wiem, że to ja.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam unikać ludzi. Może wtedy, gdy koleżanka zaprosiła mnie na ślub, a ja nie wiedziałam, z kim pójść. Może gdy mama zadzwoniła i powiedziała:

– Córeczko, może wpadłabyś do nas w niedzielę? Tak po prostu, bez powodu.

A ja odparłam:

– Mamo, nie dam rady. Mam spotkanie z klientem.

Tyle że nie miałam. Kłamałam. Wolałam zostać sama. Z winem. Z serialem. Z moim kalendarzem, który wtedy po raz pierwszy był pusty, ale jeszcze nie wiedziałam, jak bardzo mnie to przeraża. Zaczęłam chodzić do psychoterapeutki. Na pierwszej sesji zapytała:

– Czego pani brakuje najbardziej?

Odpowiedziałam po długim milczeniu:

Kogoś, kto mnie kocha nie za to, co potrafię, ale za to, kim jestem, nawet gdy nic nie robię.

To zdanie zostało ze mną długo. Bo nie miałam już nikogo, komu kiedykolwiek mogłam je wypowiedzieć. Obietnice, które składałam samej sobie – że najpierw kariera, potem rodzina, potem szczęście – zaczęły się rozpadać. Jak ja. Bo życie nie czeka.

Wszystko, tylko nie spokój

Wszystko było ciche, ale nie było spokojne. Cisza zaczęła mnie denerwować. Łapałam się na tym, że zostawiałam telewizor włączony na noc, byle nie słyszeć własnych myśli. Albo puszczałam podcasty o inwestowaniu, o rozwoju osobistym – cokolwiek, byle zagłuszyć ten głos w głowie: „Po co ci to wszystko?”

Rano jadłam w pośpiechu jogurt, choć nigdzie nie musiałam się spieszyć. Potem siadałam do laptopa, choć nikt już nie wymagał ode mnie nadgodzin. Właściwie, to nawet nie musiałam pracować – miałam oszczędności, nieruchomości, konto, które nie krzyczało o pomoc. A jednak, jak głupia, klikałam dalej, szukając zadań, projektów, czegokolwiek.

Raz próbowałam wyłączyć wszystko. Pojechałam nad morze. Sama. Spacerowałam po plaży, patrzyłam na fale i ludzi z dziećmi. I nie umiałam się odprężyć. Nagle jeden z chłopców, może siedmioletni, podbiegł do mnie, pomylił mnie z mamą. Zatrzymał się tuż przede mną, spojrzał na mnie i… odszedł.

Ten moment wbił się we mnie jak igła. Tak właśnie wyglądało moje życie – z pozoru prawidłowe, ale z bliska pełne pomyłek i niespełnionych ról. Chciałam być matką. Chciałam być żoną. Chciałam śmiać się przy obiedzie z kimś, komu zależy. Ale nie pozwoliłam sobie na to. Zawsze miałam coś ważniejszego. Teraz zostało mi wszystko – i nie mam z kim się tym dzielić.

Konto pełne zer, a serce puste

W moim banku na koncie widnieją liczby, których nigdy nie widziałam w dzieciństwie. Gdybym chciała, mogłabym jutro polecieć na Bali, kupić nowy samochód, zainwestować w kolejne nieruchomości. Ale co z tego? Kiedy otwieram oczy rano, nikt nie robi mi kawy. Nikt nie przytula mnie bez powodu. Nikt nie czeka, aż wrócę.

Ostatnio zadzwoniła koleżanka z dawnych lat. Zapytała, czy chciałabym się spotkać z ich paczką, bo organizują kolację u Magdy.

– Będą dzieciaki, będzie trochę gwaru, wiesz jak jest – śmiała się. – Ale jeśli masz ochotę, wpadaj. Fajnie by było cię zobaczyć.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Nagle poczułam, że boję się tego spotkania. Boję się, że zobaczę odbicia życia, którego nie zbudowałam. Że poczuję się obco, jak cień kobiety, która wszystko postawiła na jedną kartę i przegrała. A może powinnam pójść?

Może powinnam zacząć od początku – od uśmiechu, od rozmowy, od przyznania przed samą sobą, że sukces bez ludzi jest pusty. Że konto pełne zer nic nie znaczy, jeśli obok nie ma nikogo, kto spojrzy z troską, gdy znów zasnę na kanapie w ubraniu.

Nie wiem, czy dam radę wszystko naprawić. Ale wiem, że muszę spróbować. Bo jeśli zostało mi jeszcze trochę czasu, chcę go wypełnić czymś więcej niż wykresami i ciszą. Chcę na nowo poczuć, że żyję.

Elżbieta, 47 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama