„Zimna karta płatnicza jest dla mnie więcej warta niż gorąca miłość. Wolałam płakać, ale przynajmniej w limuzynie”
„– A czemu to nie ma działać? Dopóki działa karta, działa miłość – odparłam z rozbrajającą szczerością. Ale czasem, kiedy budziłam się w jego apartamencie, sama, z dłońmi na zimnej stronie pościeli, myślałam, że może jednak… coś przegapiam?”.

- Redakcja
Nie wiem, czy to kwestia charakteru, wychowania, czy może jakiejś życiowej traumy, ale przez lata wierzyłam w jedną rzecz: że pieniądze dają szczęście. Może nie same w sobie, ale to, co można za nie kupić – wygodę, niezależność, luksus, pewność, że nikt cię nie zostawi, bo po co odchodzić od kogoś, kto płaci rachunki i jeszcze funduje weekendy w Mediolanie?
Na studiach mówiłam koleżankom:
– Facet może być średni, ale jego karta musi być platinum.
Śmiały się, a potem wypłakiwały się w rękaw po kolejnych zdradach swoich romantycznych poetów bez grosza przy duszy. Ja nie płakałam. Ja miałam Michała – w garniturze od Armaniego, z zegarkiem, który kosztował więcej niż moje rodzinne auto, i z tą jedną rzeczą, która kręciła mnie bardziej niż cokolwiek innego – z limitem bez końca.
Byłam jego dziewczyną, ozdobą, towarzyszką do kolacji i balów, ale też tą, która znała PIN do jego karty. Nie kochałam go, a przynajmniej tak sobie mówiłam. Kochałam to, co mi dawał. Wierzyłam, że prawdziwa miłość to coś dla głupich i biednych. Dopóki nie pojawił się on. Nie Michał. Ktoś inny.
Ktoś, przez kogo dziś siedzę na kanapie, w tanim dresie i gapię się na stan mojego konta z lękiem, którego nie znałam nigdy wcześniej. Odkąd zrozumiałam, że zimna karta płatnicza może dać wszystko – oprócz ciepła, które daje spojrzenie zakochanego idioty – już nic nie jest takie samo.
Robiłam dobrą minę do złej gry
– Kochanie, nie sądzisz, że te buty są… powiedzmy… trochę przesadzone? – Michał spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, kiedy wrzucałam do koszyka kolejną parę markowych szpilek.
– Dla mnie? Nigdy – uśmiechnęłam się, całując go w policzek. – Przecież sama mówiłeś, że powinnam wyglądać jak twoja wizytówka.
Nie protestował. Nigdy nie protestował, kiedy byłam urocza. Portfel miał gruby, a ego jeszcze większe. Wystarczyło, że się do niego uśmiechałam, nosiłam się jak milion dolarów i nie zadawałam pytań, gdzie znika na noce, których nie spędzał ze mną.
Wiedziałam, że mnie nie kochał. Ale ja też nie kochałam jego. Nasza relacja była uczciwa – wymiana usług. On – luksus, ja – wygląd, towarzystwo, pozory.
– Znowu zapomniałaś o kolacji z jego matką – przypomniała mi Iwona, przyjaciółka od zawsze. – Myślisz, że takie coś można ciągnąć w nieskończoność?
– A czemu nie? Dopóki działa karta, działa miłość – odparłam z rozbrajającą szczerością.
Ale czasem, kiedy budziłam się w jego apartamencie, sama, z dłońmi na zimnej stronie pościeli, myślałam, że może jednak… coś przegapiam?
Pewnego dnia wpadłam na niego. Nie na Michała. Na chłopaka w swetrze, z książką pod pachą i uśmiechem, który nie kosztował kilku tysięcy miesięcznie. Wpadliśmy na siebie dosłownie – przed księgarnią. Upuścił książkę, ja telefon.
– Przepraszam! – powiedział. – Chyba powinnaś dostać mandat za tak piękne zderzenie.
Głupie. Czułe. Prawdziwe. Zaśmiałam się, choć nie powinnam. Michał by się uśmiechnął z politowaniem. Ale ja... chciałam jeszcze chwilę postać. I właśnie wtedy zaczęłam się wahać.
Popełniłam pierwszy błąd
Zderzenie z nieznajomym powinno było być tylko przypadkiem. Czymś, co się zapomina po kilku krokach. Ale ja nie poszłam dalej. A on – jakby znał ten scenariusz lepiej ode mnie – zapytał:
– A może kawa? Tylko jedna. W podziękowaniu za to, że nie wezwałaś policji.
Powinnam była odmówić. Powiedzieć, że się śpieszę, że mam faceta, psa, alergię na kofeinę – cokolwiek. Ale skinęłam głową. Kawiarnia była tuż obok. Przysiedliśmy przy oknie.
– Jestem Kuba – przedstawił się. – A ty?
Zawahałam się.
– Ola – skłamałam. To było idiotyczne, ale przecież nie zamierzałam kontynuować tej znajomości. Było w nim coś… niepasującego. Do mojego świata. Do moich reguł. Do Michała.
Miał palce poplamione atramentem, pachniał kawą i kurzem, i mówił, że pracuje w bibliotece, „bo książki mniej zawodzą niż ludzie”. Idiota. Uroczy idiota.
– A ty? Co robisz?
– Pracuję z… luksusem – odpowiedziałam, śmiejąc się sama z siebie. W sumie to była prawda.
– Aha, czyli jesteś księżniczką.
Zaśmiałam się. Pierwszy raz od dawna nie musiałam kontrolować każdego słowa.
Nie wzięliśmy od siebie numerów. Nie ustaliliśmy nic. Ale kiedy wieczorem wróciłam do Michała, jego loft wydawał mi się chłodniejszy niż zwykle. Najnowszy model torebki leżał na stole z bilecikiem: „Dla mojej królowej”. Królowej? Ja nie byłam niczyją królową. Byłam dekoracją.
Zamiast się cieszyć, spojrzałam na torebkę i poczułam... wstyd. Że tamta kawa była prawdziwsza niż wszystkie moje kolacje z widokiem na panoramę miasta. Zaczynałam popełniać błąd za błędem. I coraz mniej miałam ochotę je naprawiać.
Nie umiałam już udawać
Zaczął się sezon na przyjęcia. Garnitury, czerwone dywany, bankiety z cateringiem, który smakuje jak papier. Michał zabierał mnie wszędzie – jak zawsze. Uśmiechałam się, ściskałam dłonie ludzi, których nie znałam, mówiłam to, co wypadało. Byłam idealna. Ale coraz częściej myślami byłam gdzieś indziej. Przy stoliku z oknem. Przy Kubie.
Spotkaliśmy się przypadkiem. Znowu. Albo tak sobie wmówiłam, bo przecież przemykałam w okolicy biblioteki bez powodu już trzeci raz w tym tygodniu.
– Ola? – zapytał, gdy wyszedł z papierową torbą z bagietką i gazetą. – Czy raczej... czy mogę liczyć, że tym razem dostanę twoje prawdziwe imię?
Zarumieniłam się. Jak idiotka.
– Weronika – przyznałam cicho.
– Wiedziałem, że wyglądasz bardziej na Weronikę niż na Olę – roześmiał się. – I tak ci wybaczam. Ale tylko jeśli pójdziemy teraz na herbatę.
Usiedliśmy w małej herbaciarni, gdzie pachniało imbirem. Opowiadał mi o rzeczach, które nie kosztują ani grosza – wschodach słońca, zapachu starych książek, muzyce z winyli. Mówił, że lubi kobiety, które się śmieją, a nie tylko ładnie wyglądają. Wtedy po raz pierwszy nie bałam się sięgnąć po ciasteczko z talerzyka.
Po powrocie do Michała włożyłam nowe kolczyki, spojrzałam w lustro i... zobaczyłam siebie jako dziewczynę, która już nie potrafi tylko wyglądać.
– Gdzie byłaś? – zapytał Michał, nie odrywając wzroku od laptopa.
– Z koleżanką na herbacie – skłamałam.
– Mam coś dla ciebie – wyciągnął kopertę. Bilety. Malediwy. Klasa biznes.
– Musimy o czymś porozmawiać – powiedziałam, zanim zdążyłam się rozczulić.
Spojrzał na mnie. Po raz pierwszy od dawna. I wtedy coś się zmieniło. W nim? We mnie? Może w nas obojgu. Wiedziałam, że to dopiero początek.
Doszłam do limitu
– Michał... ja nie wiem, czy ja tego chcę – zaczęłam, głosem cichszym niż planowałam.
– Czego? Malediwów? – zaśmiał się, odchylając się w fotelu. – Przestań, Weronika, każda kobieta chce Malediwów.
– Nie chodzi o Malediwy. Tylko o to wszystko. O nas.
Wpatrywał się we mnie przez chwilę z chłodną ciekawością. Jakby oceniał potencjalną inwestycję, która właśnie traci rentowność.
– Masz kogoś? – zapytał rzeczowo, jakby rozliczał mnie z faktury.
Zamilkłam. „Nie” byłoby kłamstwem, a„tak” – przesadą. Przecież nie miałam nic. Żadnej relacji. Żadnych deklaracji. Tylko kilka herbat i rozmów, których nie potrafiłam wyrzucić z głowy.
– Nie mam.
– To o co chodzi?
Spojrzałam na niego. Na ten perfekcyjny, kontrolowany wyraz twarzy. Na drogi zegarek, drogie mieszkanie, drogą pustkę.
– Nie chcę być tylko przedmiotem – powiedziałam cicho. – Chcę, żeby ktoś wiedział, jak mam na imię. I nie tylko z danych do przelewu.
Chciałam, żeby zareagował. Krzyknął. Złapał mnie za rękę. Powiedział: „Zostań, spróbujmy inaczej”. Cokolwiek.
Zamiast tego wyjął portfel i położył na stole czarną kartę. Tę najważniejszą. Bez limitu.
– W takim razie... – powiedział – może chociaż rozstańmy się z klasą. Ta karta będzie działać jeszcze przez dwa miesiące. Potem – niech każdy idzie swoją drogą.
Uśmiechnął się. Ale w tym uśmiechu nie było ani odrobiny żalu. Ani grama ciepła. Zabrałam kartę. Nie z wdzięczności. Z lęku. Jak wygląda świat, gdy karta przestaje działać, a zostaje tylko miłość?
Myślałam, że miłość wystarczy
Dwa miesiące minęły szybciej, niż się spodziewałam. Karta przestała działać dokładnie 1 października. Przy kasie w osiedlowym sklepie. Chciałam kupić mleko, chleb i ser. Tylko tyle.
– Odmowa transakcji – powiedziała znudzona kasjerka. Spojrzała na mnie z politowaniem, jakby wiedziała więcej, niż powinna.
Wyszłam, nie kupując nic. Ręce mi się trzęsły. Nie dlatego, że zabrakło mi jedzenia. Tylko dlatego, że pierwszy raz od lat czułam się naprawdę naga. Bez luksusu. Bez parasola, który zawsze otwierał się nad moją głową, zanim zaczęło padać.
Mieszkałam już wtedy w kawalerce wynajętej na miesiąc z góry. Wszystkie moje „skarby” – torebki, buty, sukienki – wyglądały w tym wnętrzu jak eksponaty z muzeum innego życia. Wzięłam jeden z kartonów, wrzuciłam do niego najdroższe rzeczy, wystawiłam ogłoszenie. Poszły szybko. Chyba zbyt szybko.
Kuba pojawił się wtedy sam, bez zaproszenia. Przyniósł termos z herbatą i kanapki w papierze.
– Myślałem, że możesz mieć ochotę na coś prawdziwego – powiedział, patrząc na mnie tak, jak nie patrzył nikt od dawna.
Podałam mu herbatę. Z termosu, nie z porcelany. I opowiedziałam wszystko. O Michale, o karcie, o swojej ucieczce od samej siebie. Milczał. Ale to milczenie nie bolało.
– Wiesz, Weronika... – powiedział w końcu. – Miłość nie musi być gorąca jak espresso. Wystarczy, żeby była codzienna. Jak herbata. Jak kanapka z serem.
Wtedy się rozpłakałam. Ale pierwszy raz od lat – nie z wstydu. Zrozumiałam, że może to, co zimne, nie zawsze jest najtrwalsze. Że karta płatnicza się kończy. Ale miłość? Czasem dopiero się zaczyna.
Już nie mierzę życia kartą płatniczą
Czasem się jeszcze budzę z tym dawnym niepokojem – że czegoś nie mam. Że coś przegapiłam. Że powinnam była walczyć o więcej. O wyższy standard, większe mieszkanie, lepsze ubrania. Że zrezygnowałam z życia, które było wygodne, nawet jeśli nie było moje.
Ale potem Kuba mówi rozespany z rana:
– Nie zapomnij zabrać parasolki, Weroniko. Dziś ma padać.
Uśmiecham się, bo wiem, że to nie pogoda go obchodzi. Tylko ja.
Pracuję teraz jako kelnerka. Może nie jest to marzenie z żurnala, ale wypłata i napiwki starczają na rachunki, a czasem nawet na małe przyjemności. Sama sobie kupuję buty – nie od projektantów, ale takie, w których mogę przejść całe miasto i nie czuć bólu.
Czasem przechodzę obok miejsc, gdzie kiedyś bywałam z Michałem. Zastanawiam się, czy wciąż ma nową dziewczynę co sezon. Czy ta karta dalej działa. Moja nie. Ale mam za to klucze do wspólnego mieszkania. I kubek z napisem „Jego ulubiona wiedźma”.
Wiem, że tamten świat już mnie nie kusi. Nie chcę być ozdobą czy inwestycją. Chcę być kochana, nawet kiedy jestem zmęczona, w za dużym swetrze i z brakiem makijażu. Gorąca miłość może nie mieć statusu gold. Ale nie wygasa po dwóch miesiącach. A ja? Jestem szczęśliwa. Prawdziwie.
Weronika, 32 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W moim małżeństwie od dawna wiało chłodem. Gdyby nie licealny kumpel mojego męża, dalej żyłabym parodią życia”
- „Teściowa traktowała mnie jak sponsora. Kiedy odciąłem ją od kasy, stałem się dla niej zwykłym śmieciem”
- „Mąż wymusił intercyzę przed ślubem. Teraz skamle, bo to on jest bankrutem, a ja bogaczką”

