„Zimą zamieszkaliśmy ze sobą tylko na próbę. Szybko zrozumiałam, że po 60-stce nie robi się takich głupot”
„Zaczęłam zwracać uwagę na drobiazgi. Jego płaszcz często pachniał czymś innym niż mój dom. Nie perfumami, nie tytoniem, tylko przyprawami, których nie używałam. Pieprz cayenne? Kardamon? Nie potrafiłam tego rozpoznać, ale to było obce. Pewnego dnia znalazłam w przedpokoju plastikową reklamówkę”.

Dom stoi na lekkim wzniesieniu. Zimą zawsze zasypywało tu wszystko bardziej niż w mieście. Czasem trzeba było trzy razy dziennie odśnieżać podjazd, a mimo to lubiłam ten zakątek. Cicho tu. Gdy Jerzy wprowadził się do mnie w grudniu, wszystko nagle jakby odżyło: i ten stary dom, i ja sama. Mówiłam wtedy przyjaciółce przez telefon:
— Zobaczysz, Irena, będzie dobrze. On jest... spokojny. Inny niż mój były. To chyba pierwszy raz, kiedy nie muszę nikomu niczego udowadniać.
I na początku faktycznie tak było. Herbaty z cytryną, krzyżówki we dwoje, wieczorne szachy, w których zawsze przegrywałam, ale i tak cieszyłam się, że mamy coś wspólnego. Jerzy podsuwał mi koc, kiedy zasypiałam przed telewizorem. Żartował pod nosem, że wyglądam wtedy jak niedźwiedź w gawrze. Przynosił kwiaty z marketu — zawsze te same, lekko zwiędnięte goździki, ale i tak mi się podobały. Tylko że... coś zaczęło się zmieniać.
Jerzy codziennie wychodził na około godzinę. Mówił, że to dla kręgosłupa, że lekarz mu zalecił. Spacer. „Nic wielkiego, Basieńko, taka rutyna”. Początkowo przyjmowałam to bez zastrzeżeń — w końcu też lubię rutynę. Tyle że gdy wracał, pachniał innym powietrzem. Czasem zimą pachnie się mrozem, czasem czymś więcej. Znałam te nuty. Jakby wnosił do domu powiew cudzej obecności.
Nie mówiłam nic. Nie chciałam zapeszyć. Zbyt długo byłam sama, żeby teraz zepsuć wszystko podejrzliwością. Ale gdzieś między krojeniem marchewki a układaniem talerzy czułam, jak we mnie kiełkuje niepokój. Jakby ta zima, która miała być początkiem czegoś wspólnego, zaczęła przypominać raczej test. Na razie jednak nie pytam. Obserwuję.
Nie powiedziałam mu o tym
Jedliśmy zupę, barszcz czerwony z uszkami. Miałam ochotę na coś ciepłego, Jerzy też zawsze mówił, że taki obiad rozgrzewa. Siedzieliśmy przy stole, światło nad nami było ciepłe, miękkie, a za oknem zapadał powoli wieczór. Z radia sączył się jakiś spokojny jazz. Z pozoru wszystko było jak trzeba.
— Ty to masz kondycję, Jerzy — rzuciłam z lekkim uśmiechem. — Codziennie ten spacer, godzinny marsz. Ja bym już chyba leżała w łóżku i narzekała na kolana.
— Spacer to życie — odpowiedział spokojnie, dmuchając w łyżkę. — Bez ruchu człowiek rdzewieje. Tylko śnieg czasem przeszkadza.
Uśmiechnęłam się, skinęłam głową, jakbym w pełni się zgadzała, ale w środku coś we mnie się burzyło. Bo gdy mówił, jego wzrok mnie omijał. Patrzył na stół, potem na swoje dłonie, gdzieś za moje ramię. Nie było tam tego błysku, który widywałam, gdy mówiliśmy o planach na wiosnę, o sadzeniu tulipanów, o drewnianej altanie, którą chcieliśmy pomalować razem.
Po kolacji zebrałam naczynia i poszłam do kuchni. Zawsze lubiłam zmywać ręcznie, dawało mi to czas na myślenie. Stałam przy zlewie i przypominałam sobie, jak jeszcze miesiąc temu śmialiśmy się, kiedy Jerzy stłukł talerz. Powiedział wtedy: „To na szczęście”. A teraz była cisza. Dziwna cisza, która zostawała nawet wtedy, gdy rozmawialiśmy.
Zaczęłam zwracać uwagę na drobiazgi. Jego płaszcz często pachniał czymś innym niż mój dom. Nie perfumami, nie tytoniem, tylko przyprawami, których nie używałam. Pieprz cayenne? Kardamon? Nie potrafiłam tego rozpoznać, ale to było obce. Pewnego dnia znalazłam w przedpokoju plastikową reklamówkę. Zwykłą, z drogerii. W środku nic szczególnego, trochę waty, plaster, herbatniki. Ale ja takich rzeczy nie kupowałam. Ani u mnie w szafce nie było podobnych, ani Jerzy nigdy nie wspominał, że czegoś potrzebuje.
Nie powiedziałam mu o tym. Schowałam torbę do szafy, na sam dół. Mówiłam sobie, że przecież to nic. Może spotkał kogoś ze znajomych, może coś komuś podarował. Może. Ale przestałam zasypiać spokojnie.
Nagle zrobiło mi się zimno
Zadzwoniłam do Ireny w sobotę rano, kiedy Jerzy poszedł po chleb. Zawsze mówił, że w weekendy pieczywo najlepiej smakuje świeże, jeszcze ciepłe. Wiedziałam, że mam jakieś czterdzieści, może pięćdziesiąt minut, zanim wróci.
— Wiesz, ja nie chcę się czepiać — zaczęłam, jakby trzeba było się tłumaczyć z własnych uczuć. — Tylko… Jerzy codziennie gdzieś chodzi. Na ten swój spacer. I niby wszystko w porządku, ale... no nie wiem, Irena. Coś mi nie pasuje.
— Może on po prostu potrzebuje oddechu, chwili samotności? — usłyszałam w odpowiedzi. — Mężczyźni po pięćdziesiątce też mają swoje dziwactwa, wiesz przecież. A Jerzy... Może to jego sposób na radzenie sobie z przeszłością?
— Może — powiedziałam cicho, choć nie brzmiało to przekonująco nawet dla mnie.
Po południu, przy śniadaniu, próbowałam nawiązać rozmowę. To był ten moment, gdy człowiek jeszcze nie zdąży się obronić — herbata parzy w dłonie, a chleb chrupie pod nożem.
— Wiesz — powiedziałam, rozsmarowując dżem na kromce — myślałam kiedyś, że ten dom to takie miejsce, gdzie się mówi wszystko. Takie bezpieczne. Że nie trzeba wychodzić, żeby być sobą.
Jerzy spojrzał na mnie, ale tylko przez moment.
— Czasem człowiek potrzebuje ciszy, nie kłamstwa — odpowiedział spokojnie, może aż zbyt spokojnie.
To zdanie zatrzymało mnie na chwilę. Prawie opuściłam dżem na podłogę. Patrzyłam, jak wraca do swojego śniadania, jakby nic się nie wydarzyło. A ja siedziałam tam z głową pełną domysłów. Po śniadaniu, gdy poszedł do łazienki, otworzyłam szafkę w przedpokoju. Tam, gdzie wcześniej schowałam reklamówkę. Tym razem wzięłam jego kurtkę. W kieszeni znalazłam paragon. Niby nic wielkiego — delikatesy na drugim końcu miasta. Datownik wskazywał wtorek. Godzina 13:17. Byłam wtedy pewna, że spacerował po naszej okolicy.
Na tym paragonie były rzeczy, których nie mamy w domu. Ser kozi, konfitura z róży, chleb z ziarnami, którego nie jadamy. Kupił też gazetę, kobiecą. To mnie zaskoczyło najbardziej. Nagle zrobiło mi się zimno, jakby okno było otwarte, choć przecież było szczelnie zamknięte. Usiadłam w fotelu i trzymałam ten świstek w dłoni. Nie chodziło o to, że kupił coś innego. Chodziło o to, że nie powiedział. Że miał czas, którego nie znałam. Że gdzieś był, robił zakupy, może pił herbatę... i nie uznał, że powinien mnie o tym poinformować.
Nie wróciłam od razu do domu
Wyszłam do miasta po zakupy. Z listą, w rękawiczkach, z płócienną torbą jak zawsze. To miał być zwykły czwartek. Taki jak inne. Spojrzałam jeszcze raz na kartkę: jajka, śmietana, chleb, masło. Nic, co by zwiastowało, że ten dzień zapisze się w pamięci. Na rynku było pusto, jak to zimą. Śnieg zalegał między kramami, a ludzie poruszali się szybciej, skuleni, z twarzami wtulonymi w szaliki. Szłam do piekarni, kiedy go zobaczyłam. Jerzego. Szłam, nie spodziewając się niczego. I wtedy jakby los mnie szarpnął za ramię.
Stał na środku rynku, obok Haliny. Poznałam ją od razu, choć minęły lata. Była starsza, schylona, miała tę samą kurtkę, co zawsze — ciemnozieloną, z przetartym rękawem. Jerzy trzymał jej torbę. Coś mówił, kiwał głową, potem się uśmiechnął. Ona odpowiedziała, dotknęła go lekko w ramię. I wtedy to zrobił: pochylił się i pocałował ją w policzek. Jakby to było naturalne. Jakby to był ich świat, do którego nie miałam dostępu.
Stanęłam jak wmurowana. Schowałam się za kioskiem z gazetami, czując, jak moje serce obija się o żebra. Zamarłam, zacisnęłam usta. Patrzyłam, jak się żegnają. Halina odchodzi pierwsza, powoli, uważnie stawiając kroki. Jerzy stoi jeszcze chwilę, potem odwraca się i rusza w przeciwnym kierunku. Nie zobaczył mnie. Albo nie chciał widzieć.
Nie wróciłam od razu do domu. Poszłam na spacer bez celu, krążyłam między blokami, aż stopy miałam mokre. Potem weszłam do mieszkania jak do obcego miejsca. Zdjęłam płaszcz, postawiłam torbę na ziemi. Czułam się tak, jakby ktoś wbił mi kołek w pierś.
Jerzy wszedł jakieś pół godziny później.
— Już jesteś? — zapytał, zdejmując buty.
Patrzyłam na niego przez chwilę. A potem powiedziałam:
— To twoja zima. Moja się właśnie kończy.
Spojrzał na mnie, zmrużył oczy.
— Nie rozumiem.
— Zrozumiesz, jak cię zabraknie przy kolacji — odpowiedziałam cicho i wyszłam do sypialni, nie oglądając się za siebie.
Nie czekałam na odpowiedź
Zostałam sama. Tak naprawdę sama. Cisza w domu była inna niż wcześniej: głębsza, jakby nic jej już nie rozpraszało. W kuchni stały dwa kubki, ale tylko jeden był używany. Łóżko miałam całe dla siebie i nie dawało to ani ulgi, ani smutku. Było po prostu faktem.
Przez pierwsze dni chodziłam z kąta w kąt, układałam książki, których nie czytałam, myłam okna, choć były czyste. Potem usiadłam i zaczęłam myśleć. Nie o Jerzym. O sobie. Nie pierwszy raz ktoś mnie zostawił z pustką. Mój mąż, dawno temu, zdradzał mnie z koleżanką z pracy. Zorientowałam się dopiero wtedy, gdy zaczęła dzwonić do nas wieczorami „pomyłkowo”. Pamiętam tamten dzień jak dziś — głos kobiety w słuchawce, jego rumieniec, gdy usiłował mnie przekonać, że to przypadek. Nie krzyczałam wtedy. Spakowałam jego rzeczy i wystawiłam za drzwi. A potem długo uczyłam się znów oddychać.
Z Jerzym było inaczej. Nie był moim mężem, ale wprowadził się do mojego życia. Do mojego pokoju, do mojego poranka, do herbaty przy moim stole. Dałam mu miejsce, które długo było puste. Myślałam, że ono się już nie nadaje do niczego. Okazało się, że się jednak nadaje, tylko nie dla każdego. Zastanawiałam się, czy mogłam coś zrobić inaczej. Czy powinnam spytać wprost, nie odkładać rozmów, nie tłumaczyć jego milczenia pogodą. Ale przecież nie jestem już dziewczyną. Nie muszę nikogo przekonywać, żeby został.
Poszłam na spacer. Potem do kościoła — nie żeby się modlić, ale by po prostu posiedzieć. Świece się paliły, ludzie szeptali do Boga o swoje zmartwienia. Ja nie miałam czego szeptać. Wszystko już wiedziałam. Z kościoła weszłam do małej kawiarni. Zawsze mijana, nigdy odwiedzana. Zamówiłam kawę i sernik, chociaż nie byłam głodna. Wzięłam telefon. Napisałam do Jerzego: „Nie wracaj dziś. Ani jutro”. Wysłałam. Odłożyłam telefon do torebki. Nie czekałam na odpowiedź. Nie potrzebowałam już jej.
Otworzyłam mu drzwi
Jerzy przyszedł dwa dni później. Nie zapowiedział się. Po prostu stanął w drzwiach z torbą podróżną i tą samą kurtką, którą zostawił na wieszaku przed naszym milczeniem. Spojrzał na mnie długo, jakby szukał śladów kobiety, którą znał. Albo miał nadzieję, że jeszcze ją zobaczy.
— Mogę wejść? — zapytał.
Odsunęłam się na bok, nie mówiąc nic. Wszedł powoli, niepewnie, jakby nie był pewien, czy to nadal jego przestrzeń.
— Przyszedłem po rzeczy — powiedział, choć widziałam, że chciał czegoś więcej niż tylko torby i płaszcza. — Tylko po rzeczy.
Skinęłam głową. Weszłam za nim do salonu, usiadłam na fotelu.
— Halina jest chora — zaczął. — Sama. Nikt do niej nie przychodzi. Ma trudny czas. Chciałem tylko pomóc. Tyle.
— Nie o pomoc mi chodzi — odpowiedziałam spokojnie. — Wszyscy pomagamy. Ja też pomagam: sąsiadce, siostrze, czasem nawet obcym ludziom. Ale nie całuję ich na środku rynku. Nie przynoszę im konfitur i gazet kobiecych. Pomoc nie pachnie cynamonem i nie trwa godzinę dziennie przez dwa miesiące.
Widziałam, jak jego twarz traci napięcie. Jak powoli rozumie, że nie chcę się kłócić.
— Ona nie ma nikogo — powtórzył.
— A ja miałam ciebie. I myślałam, że to wystarczy — powiedziałam cicho. — Ale nie wystarczyło. Bo każdy z nas ma wybory. Ty też. I nie mówię, że wybrałeś Halinę. Może nawet nie chciałeś. Ale wybrałeś, żeby nie mówić. Żeby wychodzić. Żeby mnie okłamywać codziennie, po trochu.
Jerzy nie odpowiadał. Patrzył na mnie długo, z takim wyrazem, jakiego nie znałam. Może pierwszy raz widział mnie naprawdę.
— To nie miało tak wyglądać — powiedział w końcu. — Chciałem tu być. Z tobą. Ale kiedy ona zadzwoniła...
— To mogłeś mi powiedzieć — przerwałam. — Ale nie powiedziałeś. Bo coś w tobie wciąż było tam, przy niej. I nie mam zamiaru walczyć z duchem twojego poprzedniego życia. Jestem za stara na konkursy, Jerzy. Ja już tylko chciałam być z kimś, kto chce być ze mną. Cały. A nie z kimś, kto znika między szachami a herbatą.
Podniósł torbę. Przez chwilę myślałam, że coś jeszcze powie, ale nie powiedział. I dobrze. Nie byłoby już słów, które mogłyby coś odwrócić. Otworzyłam mu drzwi, a on wyszedł bez odwracania się.
Barbara, 68 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Myślałem, że moje życie ma się ku końcowi. Kiedy odbierałem wnuczka z przedszkola, spotkała mnie niespodzianka”
- „Śmiałam się, że mój brat był wiecznie sam, a teraz mam za swoje. On zaraz będzie się żenił, a ja biorę kolejny rozwód”
- „Chciałam stworzyć miłą atmosferę w święta, ale matka się obraziła na śmierć. Podobno dziadek przewraca się w grobie”

