Reklama

Kiedy zaproponowałam Kasi i Adamowi, żeby wprowadzili się do mnie, miałam w głowie zupełnie inny obraz naszej wspólnej codzienności. Mąż zmarł trzy lata temu. Dom zrobił się pusty, cichy, zbyt duży jak na jedną osobę. Piętro stało puste. A oni się wtedy dopiero dorabiali. Wiadomo — kredyty, malutkie mieszkanie, dwójka dzieci, mnóstwo wydatków.

Pomyślałam sobie: „Przecież jesteśmy rodziną. Pomogę im, razem będzie nam wszystkim łatwiej”. Chciałam mieć wnuki blisko siebie. Miałam dość ciszy wokół, pustych ścian i braku przyjaznej duszy, z którą mogłabym dzielić codzienność. Chciałam, żeby dom znowu tętnił życiem.

No i owszem. Dom stał się na nowo głośny, pełen hałasów, stukotu dziecięcych stóp biegających po schodach. Ale ja czuję się w nim coraz bardziej... niewidzialna.

Czuję się jak służąca

Wstaję przed szóstą, zanim jeszcze dzieciaki otworzą oczy. Gotuję im owsiankę, robię kanapki, przygotowuję dla wnuczek kakao, dla córki i zięcia parzę kawę z ekspresu. Do dziecięcych tornistrów pakuję drugie śniadanie: sałatki, owoce, warzywa, zdrowe soki. Córka twierdzi, że kanapki z serem i wędliną, które niegdyś dawałam jej samej i jej bratu do szkoły są niezdrowe.

– Dzieci rosną, wymagają zdrowej i zbilansowanej diety. Pełnej białka, witamin, minerałów – powtarza mi do znudzenia. – Ta drobiowa wędlina ze sklepu, to same tłuszcze, chemia i sztuczne barwniki. Tego po prostu się nie da jeść – wywraca oczami, dlatego muszę przygotowywać domowe pieczenie i kroić składniki na te wymyślone przez nią sałatki.

Kiedy Adam z Kasią dopiero ziewają nad kawą, ja już wracam z ogrodu z naręczem świeżych ziół lub warzywami, które trafią do obiadu.

Po południu odbieram Julkę z przedszkola, a Zosię ze szkoły. W międzyczasie gotuję obiad — nie byle jaki, tylko oczywiście zdrowy i odpowiednio zbilansowany. Bo moja Kasia czyta blogi dietetyczne, śledzi jakieś dietetyczki w internecie, a Adam „nie je glutenu, bo po nim puchnie”. Pranie też robię ja. Wszystkie ubrania. Ich też, bo „to przecież chwilka i wystarczy wrzucić rzeczy do bębna” – jak twierdzi mój zięć.

Tak, jego służbowe koszule również ogarniam w całości ja. Nie tylko je piorę i suszę, ale i przygotowuję do noszenia. On ma mieć gotowe, odprasowane i zawieszone w szafie w równiutkim rządku. Stoję więc i prasuję te jego idealnie wykrochmalone, śnieżnobiałe koszule z markowymi metkami, bo on w pracy „musi wyglądać profesjonalnie”. To dzięki mnie może robić dobre wrażenie managera wyższego szczebla – jak sam lubi o sobie często opowiadać.

To bezczelne

A co dostaję w zamian? O tym cisza. Albo co gorsze głupie lub złośliwe komentarze i chłodne spojrzenia.

– Pani Elżbieto, ja rozumiem, że pani się nudzi na emeryturze, ale nie musi pani wszystkiego kontrolować – rzucił ostatnio Adam, kiedy delikatnie zasugerowałam, że może warto by było zamknąć balkon, bo wieje i dzieciaki będą miały katar.

Pani Elżbieto. Nawet nie mamo. Chociaż tak się do mnie zwracał na początku. Teraz mówi do mnie, jakbym była jakąś obcą babą z klatki albo jego służącą. Zniechęcająco, chłodno, z dystansem, jakby zaraz miał dodać:

„– Proszę nie oddychać w moim kierunku”.

A potem, bez cienia zażenowania, zostawia pod drzwiami kosz z praniem. Nawet nie mówi słowa, tylko stawia go jak paczkę kurierską. I koniec. Bo przecież to oczywiste, że ja to zrobię, bo i tak siedzę w domu i nie mam nic lepszego do roboty.

Czasami chciałabym wstać i krzyknąć na całe gardło:

– Nie, Adam, ja nie siedzę w domu. Ja go prowadzę. Może tak przez tydzień spróbujemy zamienić się rolami?

Ciekawe, czy poradziłby sobie na moim miejscu. Zdaje się, że nie. No chyba, że zaprojektowałby aplikację, która zrobiłaby za niego pranie, poprasowała, starła kurze, zmiotła sierść po psie, zmyła podłogi i ugotowała pomidorową z bezglutenowym makaronem. Bo Adam zajmuje się nowymi technologiami i dla niego wszystko ma być niczym na jedno kliknięcie na ekranie laptopa lub ruch palcem po ekranie drogiego smartfona.

To nie o koszule tak naprawdę chodzi

Nie chodzi o same koszule. Ani o to, że czasem muszę się nieźle postarać, żeby doprać plamy po jego męskich spotkaniach po pracy. Nie chodzi też o to, że po obiedzie on nawet nie wstanie, żeby odnieść talerz, tylko zostawia go na stole jak król na uczcie.

Chodzi o sposób, w jaki na mnie patrzy. Jakby nie zauważał, że jestem człowiekiem z uczuciami, doświadczeniem, godnością. Dla niego jestem starszą panią, która powinna siedzieć cicho, nie wtrącać się, zniknąć z pola widzenia. A jednocześnie – mam wszystko ogarniać. Mam gotować, sprzątać, opiekować się jego dziećmi, zajmować ogrodem, robić codzienne zakupy, bo przecież takie coś jak świeże pieczywo w magiczny sposób pojawia się w kuchni. Krótko mówiąc: być darmową pomocą domową. Ale bez odzywania się, bez prawa głosu. No i bez comiesięcznej wypłaty, składek emerytalnych i pełnopłatnego urlopu.

Przez niego czuję się niczym nasz kuchenny piekarnik z mnóstwem nowoczesnych funkcji. Mam działać, kiedy trzeba i jak trzeba. Bez awarii, po cichu, gdzieś w tle ważnych spraw i prawdziwego życia.

Kasia się nie odzywa

A co na to wszystko Kasia? Moja jedyna córka? Nie wiem, czy nie widzi, czy nie chce widzieć. Może nie ma chęci lub siły przebicia, żeby się stawiać dobrze zarabiającemu mężowi? A może po prostu uważa, że takie jest życie lub myśli podobnie jak jej mąż? Tak naprawdę mogę jedynie przypuszczać, bo jej samej raczej nie zapytam. Jednak to boli. Boli, kiedy patrzy, jak on mnie lekceważy, i nic nie mówi. Boli, kiedy mówi:

Mamo, nie wtrącaj się, Adam się wtedy niepotrzebnie denerwuje.

Albo:

– Nie przesadzaj, przecież cię nie obraża. Co z tego, że czasami coś tam sobie powie? Sama wiesz, że ma wymagającą pracę i nie może do tego jeszcze przejmować się pierdołami.

Pierdołami, czyli mną i moimi uczuciami. Nie, Kasiu. Może nie krzyczy, ale jego pogarda jest dla mnie głośniejsza niż niejeden wrzask.

Czasami uciekam do ogrodu

Mój ogród to moje schronienie. Jedyna przestrzeń, w której nikt mnie nie strofuje, nie traktuje z góry. Gdzie jestem tylko ja, ziemia i rośliny, które mnie potrzebują, ale nie oceniają.

Czasami siedzę na ławeczce pod wiśnią i myślę:

„Jak to się stało, że w swoim własnym domu czuję się gościem? Że moje potrzeby są mniej ważne niż program telewizyjny, który ogląda zięć?”

Zdarza się, że płaczę. W ciszy, bez dźwięku. Bo nie chcę, żeby wnuczki to widziały. Dla nich jestem po prostu babcią Elą, która robi najlepszy rosół, klopsiki z marchewką i smaży przepyszne naleśniki z serem. No i zna wszystkie bajki. To właśnie dla nich się staram.

Ale coraz częściej pytam sama siebie: Czy naprawdę tak miało wyglądać moje życie po sześćdziesiątce? W końcu widzę, że koleżanki w moim wieku żyją zupełnie inaczej. Wiele z nich jeszcze pracuje. Mają swoje sprawy, hobby, zainteresowania. Te, które odchowały dzieci i wypuściły je z domu, często przeżywają drugą młodość. Chodzą do kina, teatru, kawiarni, restauracji ze znajomymi. Umawiają się na randki z własnym mężem, wyjeżdżają, zwiedzają Polskę lub nawet świat. Zapisują się na kursy językowe lub studia. Poznają nowe miejsca, smaki i zapachy. Po prostu chłoną życie. Czy ja nie mogłabym w podobny sposób?

Kropla, która przelała czarę goryczy

Pewnego wieczoru, gdy dzieci już spały, Adam przyszedł do kuchni. Akurat prasowałam jego koszulę. Nawet nie powiedział „dobry wieczór”. Tylko rzucił:

– Koszula na jutro. Niech się pani nie pomyli, to ta niebieska z cienkim paskiem. I proszę jej nie przypalić, bo w poprzedniej była jakaś dziwna plama. Spojrzałam na niego. Przez chwilę stałam w ciszy. A potem spokojnie odłożyłam żelazko.

– Adam – powiedziałam – jeśli uważasz, że starsza kobieta nie zasługuje na szacunek, to nie oczekuj, że ta kobieta będzie ci prasować twoje eleganckie koszule bez mrugnięcia okiem. Od jutra robisz to sam. A jeśli ci się to nie podoba, możesz się wyprowadzić z MOJEGO domu.

Zamarł. Patrzył na mnie, jakby pierwszy raz mnie widział. A ja wzięłam klucze, kurtkę i wyszłam. Poszłam na wieczorny spacer. Nie po to, żeby ochłonąć. Ale żeby wreszcie, pierwszy raz od dawna, poczuć, że jeszcze coś znaczę. Że jestem wolnym człowiekiem.

Powoli uczę się stawiać granice

Nie jestem złośliwa czy roszczeniowa. Nie chcę od nich pieniędzy, wdzięczności w formie kwiatów, prezentów dawanych bez okazji czy stawiania przysłowiowych pomników. Chcę tylko, żeby mnie szanowano w moim własnym domu, na który wspólnie z mężem pracowałam przez całe życie. Żeby ktoś zauważył, że też jestem człowiekiem. Że się staram. Że moje ręce też się męczą. Że moje serce też bywa zmęczone, a moja godność — choć cicha — jest równie ważna jak duma młodego pana managera wysokiego szczebla, pana Adama.

Od tamtej rozmowy minęły dwa tygodnie. Koszul nie dotykam, pranie i obiady robię tylko dla siebie oraz wnuczek. Adam prasuje sobie sam. Kasia zaczęła częściej pytać, jak się czuję. Może coś wreszcie do niej dotarło. A może po prostu przestraszyła się, że teraz więcej obowiązków spadnie na nią samą? Nie wiem.

Ale jedno wiem na pewno:

– Mam na imię Elżbieta. Mam 62 lata i nie jestem darmową usługą pralniczo-kulinarną – gdy to wypowiedziałam na głos, sama do siebie, poczułam, że moja własna terapia działa.

Elżbieta, 62 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama