Reklama

Nigdy nie uważałam się za osobę odważną. Właściwie… raczej odwrotnie. W tłumie wolę milczeć niż błyszczeć, w nowym miejscu przysiąść z boku niż zagadać do kogoś nieznajomego. Ale jest jedno miejsce, gdzie czuję się swobodnie – las.

Dla mnie las to nie tylko miejsce do zbierania grzybów. To coś więcej. Oaza spokoju, do której uciekam, gdy wszystko inne zaczyna mnie przerastać. A ostatnio przerasta mnie wiele. Praca, której nigdy nie planowałam, związek, w którym coraz częściej milczę, bo nie wiem już, o czym mam rozmawiać. Mam już prawie trzydziestkę i czasem myślę, że moje życie gdzieś skręciło – i nie jestem pewna, czy w dobrą stronę.

Tego dnia wybrałam się do lasu sama, jak zwykle z koszykiem, w sportowych butach, z nadzieją na znalezienie kilku borowików. Słońce przemykało przez liście, ścieżki były suche, a ja szłam przed siebie, pozwalając, by myśli płynęły własnym torem. Oparłam się o brzozę, wyjęłam telefon, ale zasięgu nie było. Westchnęłam.

– Dobra, spokojnie… To tylko las, ludzie wychodzą z niego codziennie… – mruknęłam pod nosem, próbując dodać sobie otuchy. – No chyba, że to jeden z tych lasów, o których potem piszą w gazetach…

Zaśmiałam się krótko, ale w środku poczułam lekkie ukłucie niepokoju. Wróciłam na ścieżkę. A raczej... próbowałam. Wszystko wokół wyglądało podobnie. Żadnego znaku, żadnej charakterystycznej gałęzi, żadnej ścieżki prowadzącej wyraźnie w jednym kierunku. Las zgęstniał, a słońce jakby przygasło.

Poczułam chłód. Nie fizyczny, ale ten wewnętrzny, który pojawia się, gdy orientujesz się, że coś jest nie tak. Zgubiłam się.

Zaczęłam się niepokoić

Z każdą minutą las wydawał się gęstszy, cichszy, bardziej obcy. Szelest liści, który zwykle mnie uspokajał, teraz drażnił nerwy. Kilka razy próbowałam wrócić tą samą drogą, ale wszystko wyglądało identycznie – drzewa, mech, krzaki, jakby las bawił się ze mną w kotka i myszkę.

Zacisnęłam dłonie na pasku torby.

– No super, Asia, naprawdę. Jedź do lasu sama, nie powiedz nikomu, gdzie jesteś, nie sprawdzaj baterii w telefonie… Brawo ty – cedziłam przez zęby. Niby żartem, ale czułam jak rośnie panika.

Wtem coś zaszurało. Serce podskoczyło mi do gardła. Odwróciłam się błyskawicznie. Dźwięk znów. Jakieś kroki? Może dzik? Zamarłam. Odruchowo przykucnęłam za grubym pniem drzewa.

– Halo?! – usłyszałam męski głos.

Nie ruszałam się. Tylko głowa mi pulsowała. Znów kroki, zbliżające się. Po chwili zza drzew wyszedł mężczyzna – wysoki, z zarostem, ubrany w ciemną bluzę i sportowe spodnie. Rozejrzał się. Gdy mnie zauważył, uniósł brwi z zaskoczeniem.

– Ej… wszystko w porządku?

Kim jesteś? – zapytałam zbyt ostro, wciąż nie wychodząc zza drzewa.

– Spokojnie. Też się zgubiłem – uśmiechnął się krzywo. – Nie jestem dzikiem ani mordercą. Jeszcze.

– Super. A może po prostu nie wiesz, co robisz – burknęłam.

– Może. Ale to i tak chyba lepiej niż siedzieć tu samej jak sarna schowana przed myśliwym. Możesz iść sama dalej. Albo spróbujemy razem – rzucił, odwracając się na pięcie.

Zawahałam się.

– Dobra – mruknęłam. – Ale jak tylko się okaże, że idziemy w kółko, to…

– …to wrócisz za swoje drzewo? – uśmiechnął się bezczelnie.

Ruszyliśmy.

Byłam w środku lasu z nieznajomym

Szliśmy już dobrą godzinę. Chyba. Straciłam rachubę czasu, tak samo jak orientację. Korzenie plątały się pod nogami, a ścieżki, które wydawały się znajome, po chwili znów znikały. Żadne z nas nie mówiło tego głośno, ale oboje wiedzieliśmy, że błądzimy. Facet przedstawił się jako Dorian.

Masz jakieś pojęcie, gdzie jesteśmy? – zapytałam w końcu.

– W lesie – rzucił Dorian z bezczelnym uśmieszkiem.

– Dzięki. A może jeszcze powiesz, że drzewa mają liście?

– Niektóre mają – parsknął. – Ale dobra, serio. Wydaje mi się, że tamtym szlakiem da się dojść do jakiegoś rozwidlenia. Chyba.

Musisz udawać, że masz na tym kontrolę? – wypaliłam.

Zamilkł. I przez chwilę szliśmy w zupełnej ciszy. Dopiero po kilku minutach odpowiedział spokojnie, jakby przemyślał każde słowo:

– Może dlatego, że jak udaję, to ludzie się mniej boją. Nawet jeśli sam nie wiem, dokąd idę.

Zatrzymałam się. Spojrzałam na niego uważniej. Już nie był tylko bezczelnym gościem z lasu. Coś w jego głosie brzmiało znajomo – to napięcie, to udawanie.

– Ja też nie wiem, dokąd idę – przyznałam cicho. – Nie tylko tutaj. W ogóle.

Dorian spojrzał na mnie. I po raz pierwszy nie uśmiechnął się ani ironicznie, ani z dystansem. Po prostu skinął głową.

– No to może pójdziemy razem. I zobaczymy, dokąd nas to zaprowadzi.

Nie odpowiedziałam. Ale już nie szłam za nim – szliśmy obok siebie.

Robiło się ciemniej i później

Niebo zaczęło szarzeć. Gdzieś w oddali zaszumiało groźniej, niż do tej pory. Pierwsze krople spadły niespodziewanie – ciężkie, zimne. W jednej chwili wszystko zamarło, a potem las ożył – deszcz dudnił o liście, mech nasiąkał, a my staliśmy jak dzieci bez peleryn.

– Super. Teraz to już w ogóle bajka – mruknęłam, zrzucając z siebie wilgotną bluzę.

Dorian wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, ale się powstrzymał. I tak już zgrzytaliśmy między sobą przez ostatnie pół godziny.

– Co? Powiedz to. I tak zaraz się pokłócimy – syknęłam, zła, przemoczona i zmęczona.

– Ja? Nic nie mówię. Przecież i tak wszystko wiesz najlepiej – odpowiedział lodowato.

– O, proszę! Teraz to moja wina? Może to ja cię tu przywlekłam? Może to ja zgubiłam drogę?

– Nikt cię tu nie przywlekał! Sama przyszłaś! Tak samo zagubiona jak ja!

Zamilkłam. Oddychałam szybko, gorąco w policzkach, ale coś w jego głosie mnie zatrzymało.

Ty się tu zgubiłeś pierwszy. Ja chociaż miałam cel – rzuciłam cicho.

Dorian spojrzał gdzieś w bok, w głąb lasu. Przez chwilę myślałam, że mnie zignoruje. Ale wtedy powiedział:

– Ja tu przyszedłem, bo chciałem się zgubić.

Zamarłam.

– Co?

– Tak. Chciałem zniknąć. Nie szukałem grzybów ani przygód. Szukałem ciszy. I samotności. Bo nie wiedziałem, co zrobić dalej. Moja narzeczona... – urwał, przełknął ślinę. – Rozstaliśmy się dwa tygodnie temu. Po sześciu latach. A ja... nie wiedziałem, kim jestem bez niej.

Stałam w milczeniu, z deszczem spływającym po szyi. I nagle zrobiło mi się tak cicho w głowie, jak jeszcze nigdy. Może dlatego właśnie się spotkaliśmy. Oboje przyszliśmy tu, żeby się zgubić.

Znaleźliśmy ciche porozumienie

Deszcz powoli ustępował. Szliśmy w milczeniu, mokrzy, brudni, zziębnięci – ale nie było już między nami tej samej szorstkości co wcześniej. Nawet cisza była inna. Ciepła. Miękka. Jakbyśmy zrozumieli, że nie musimy udawać.

W końcu natrafiliśmy na małą polanę – omszałą, ukrytą między drzewami. Nie było na niej nic szczególnego, ale w tym momencie wydała się nam prawie święta. Usiadłam na jednym z powalonych pni. Dorian ściągnął bluzę i położył ją na mokrej trawie, by usiąść obok.

Dziękuję – powiedziałam po chwili.

– Za co?

Że się nie śmiałeś, kiedy zaczęłam panikować. I że nie zostawiłeś mnie przy tamtym drzewie.

– Miałem już iść. Ale coś w tobie... nie pozwoliło – odpowiedział, patrząc na mnie z ukosa.

Słońce znów wyjrzało zza chmur. Na chwilę. Wystarczająco długo, by podkreślić ciepło jego spojrzenia.

– Wiesz… w lesie jest coś dziwnego – zaczęłam. – Tu wszystko wydaje się inne. Jakby czas się zatrzymał. Jakbyśmy byli poza światem.

Dorian skinął głową.

– Może to właśnie jest najlepsze miejsce, żeby odnaleźć coś prawdziwego.

Spojrzałam na niego – uważnie, bez ironii, bez złości. I pierwszy raz od bardzo dawna poczułam, że ktoś mówi do mnie naprawdę. Nie tylko dlatego, że wypada.

Na jego policzku był błotny ślad, a włosy miał przemoczone i sterczące w każdą stronę. A mimo to wyglądał... dobrze. Prawdziwie. Bez filtrów, bez masek. Jak ktoś, kto sam siebie też próbuje poskładać.

Dziwny dzień – szepnęłam.

– Może najważniejszy – odpowiedział, cicho jakby bał się to zniszczyć.

Nie zaprzeczyłam.

Nie chciałam wracać

Słońce zaczęło znów chylić się ku zachodowi, a polana tonęła w złotawym świetle. Powietrze pachniało wilgocią i ziemią. Siedzieliśmy tam długo, może za długo, ale żadne z nas nie chciało powiedzieć: „chodźmy”. Wiedzieliśmy, że kiedy stąd ruszymy, coś się skończy.

W końcu wstaliśmy. Z wahaniem. Jakby sam las nas trzymał i mówił: „jeszcze chwilę”.

– Musimy iść – powiedziałam cicho.

– Tak – przytaknął Dorian. – Ale... spróbujmy chociaż pójść tamtą stroną. Wydaje mi się, że widziałem coś znajomego.

Szliśmy wolno, nie chcąc, by to się skończyło. Ale wtedy – nagle – zza drzew wyłonił się znak. Dosłownie. Drewniany drogowskaz z wyrytą strzałką i nazwą wsi. Oszalałam z radości.

– To... to chyba ta ścieżka! – krzyknęłam, podbiegając do znaku.

Dorian się uśmiechnął. Ale ten uśmiech był inny niż wszystkie wcześniejsze. Zawierał w sobie radość, ulgę… i coś jeszcze. Smutek?

– Tak, chyba znaleźliśmy drogę – powiedział, stając obok mnie.

Spojrzałam na niego. Przez moment nie wiedziałam, co powiedzieć. I wtedy wypłynęło ze mnie jedno zdanie, które brzmiało bardziej jak pytanie niż stwierdzenie:

– Tak, tylko... nie wiem, czy chcę już wracać.

Zamilkliśmy.

Oboje wiedzieliśmy, co to znaczyło. Że ta chwila, ten dzień, to wszystko... było czymś więcej niż tylko wspólnym błądzeniem. Ale nie wiedzieliśmy jeszcze, co z tym zrobić.

Na granicy lasu, tam gdzie zaczynała się polna droga, zatrzymaliśmy się. I spojrzeliśmy po sobie. Nie było żadnego „do zobaczenia”. Żadnych wielkich deklaracji. Ale jego ręka przez moment dotknęła mojej. I to wystarczyło.

To spotkanie mnie zmieniło

Wracając do domu, długo nie mogłam dojść do siebie. Las zostawił we mnie ślad – nie tylko w postaci kilku zadrapań na nogach i mokrych butów. Coś się we mnie zmieniło. Przesunęły się priorytety, myśli, ciężar, który nosiłam od miesięcy.

Usiadłam na łóżku, wciąż w nieco zmiętym ubraniu, i spojrzałam w okno. Miasto tętniło swoim rytmem, obojętne na to, że ja przeżyłam coś... osobliwego. Niby nic się nie wydarzyło – dwoje ludzi zgubiło się w lesie. A jednak.

Myślałam o Dorianie. O tym, jak się uśmiechał, kiedy próbował ukryć, że nie wie, dokąd idziemy. O tym, jak przyznał się do swojej ucieczki. I jak pierwszy raz od dawna nie udawał, że ma wszystko pod kontrolą. O naszej ciszy na polanie. I o dotyku jego dłoni – tak krótkim, że mogłabym pomyśleć, że mi się wydawało. Ale nie wydawało się. Czułam ten moment w każdym nerwie.

Nie wiem, czy się jeszcze spotkamy. Nie wymieniliśmy się numerami, nie padło żadne „zadzwoń”. Może to był tylko epizod, błysk na mapie życia. Ale to był błysk, który oświetlił mi kawałek siebie, którego dawno nie widziałam.

Czasem trzeba się zgubić, żeby się zatrzymać. Spojrzeć w głąb siebie. I znaleźć coś, co długo było ukryte. Może właśnie po to jest las.

Joanna, 28 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama