Reklama

Nie mam dzieci. I nie dlatego, że ich nie chciałam. Po prostu jakoś tak się życie potoczyło. Po trzydziestce wiele moich koleżanek ma już kilkulatków, a ja? Mam stabilną pracę w marketingu, dwa koty i mieszkanie w Warszawie. Niekiedy myślę, że to wystarczy. Zwłaszcza gdy widzę, jak moje znajome, wykończone nieprzespanymi nocami, próbują zachować resztki godności, pijąc zimną kawę o 10.

To był odruch

Ale kiedy Asia, moja kuzynka, zadzwoniła do mnie pewnego wieczoru, nie spodziewałam się, że coś się we mnie poruszy. Miała wtedy głos drżący ze wzruszenia i tą swoją rozczulającą manierę, którą znałam od dzieciństwa.

– Marta, nie wyobrażam sobie nikogo innego na matkę chrzestną Zosi... – powiedziała przez telefon. – Jesteś dla mnie jak siostra. I wiem, że byłabyś cudowną chrzestną. Zosi przyda się ktoś taki w życiu. Ktoś mądry, odpowiedzialny...

Zaniemówiłam. Jasne, że się zgodziłam. To był odruch. Pamiętam, jak potem siedziałam z kieliszkiem prosecco w ręku i myślałam: „To takie ważne. To będzie piękna, symboliczna rola”.

Chrzest był uroczysty, wzruszający. Zosia – kruszynka w białej sukience – wyglądała jak aniołek. Stałam z Asią i Sebastianem przed ołtarzem i naprawdę czułam, że robię coś wielkiego. Przysięgałam, że będę wspierać to dziecko. Emocje mnie zalały. Wróciłam do domu z sercem pełnym ciepła. Jeszcze wtedy nie wiedziałam, że to dopiero początek tej historii. I że wsparcie może oznaczać nie tylko obecność, ale też regularne przelewy.

Prosili mnie o kasę

To było kilka tygodni po chrzcie. DzwoniłaAsia. Rozmawiałyśmy chwilę o pogodzie, o tym, że Zosia już unosi główkę, a potem, trochę mimochodem:

– Słuchaj, Marta... Zosi tak szybko rosną stópki. Myśleliśmy, że butki starczą jeszcze na parę miesięcy, ale wiesz, dzieci rosną jak na drożdżach. Może kupiłabyś jej te z lepszej firmy? Widziałam takie fajne, tylko... wiesz, trochę drogie.

Nie zastanawiałam się długo. Jasne, że kupię. Weszłam na stronę, wybrałam różowe z rzepami, kliknęłam „zamów”. Ot, drobiazg – dla chrześnicy. Miesiąc później: sms od Sebastiana. Krótki, konkretny.

„Hej Marta. Słuchaj, mamy teraz trochę ciężko, może dorzucisz się do pampersów? Zrobisz przelew?”

Zrobiłam. Bo przecież chrześnica, bo Asia... Ale coś mnie ukuło. Bo czemu Sebastian nie napisał po prostu „czy mogłabyś?”, tylko od razu jakby to było oczywiste?

Niedługo potem przyszedł mail. Temat: „Mała prośba”. W środku – link do jakiegoś zestawu edukacyjnego dla roczniaka. Opisane jako „mega ważny dla rozwoju poznawczego Zosi”, cena – 300 zł. Pod spodem: „Nie chcemy cię naciągać, ale jakbyś miała ochotę zrobić coś ekstra, byłoby super”.

Przy każdej z tych próśb miałam ten sam dialog wewnętrzny:

– Przecież jestem jej chrzestną. To symboliczne... Ale czy to ma być co miesiąc?

Raz nie odpisałam od razu. Po dwóch dniach Asia zadzwoniła:

– Martuś, wysłałam ci coś na maila, widziałaś? Wiesz, bo pampersy już się kończą, a to świetna okazja...

Zrobiło mi się głupio. Wysłałam pieniądze. I tak to się zaczęło. Czułam się trochę jak bankomat z emocjonalnym wyświetlaczem. Wciąż zadając sobie pytanie: czy o to chodziło?

Nie odmawiałam

Z czasem te niby prośby stały się regularne. Raz butki, raz mleko modyfikowane, raz jakaś składka na wyprawkę do żłobka. Wszystko dla Zosi. Nie dla nich – broń Boże – przecież oni niczego nie potrzebują. To tylko dziecko. A ja przecież obiecałam przy ołtarzu... Któregoś wieczoru usiadłam z kubkiem herbaty i otworzyłam historię przelewów. Wyszło, że tylko w ciągu trzech miesięcy wydałam na Zosię ponad tysiąc złotych.

Zadzwoniłam do Asi.

– Asiu, ja... wiesz, też mam swoje wydatki. Czynsz, rata za komputer, życie w Warszawie nie jest tanie...

– Marta... – przerwała mi – przecież nie proszę cię o nic dla siebie. To dla Zosi.

Siedziałam z telefonem przy uchu i czułam się, jakby ktoś mi wcisnął guziczek „wina”. Bo przecież to prawda – nie kupują sobie, tylko dziecku. A ja co, miałabym odmówić dziecku?

– Ja ją kocham – próbowałam jeszcze. – Ale trochę się zagalopowaliście...

– Naprawdę? Zosia cię uwielbia. Woła cię „ciocia-ta-ta”, jak widzi twoje zdjęcie. I co? Ty nie chcesz jej pomóc?

Wzięła mnie. Na litość, na emocje. Na relację. I chyba też na wyrzuty sumienia, że jestem singielką bez dzieci. Bo skoro ja nie mam obowiązków, to może faktycznie – mogę dać więcej? Wysyłałam więc kolejne przelewy. Czasem z westchnieniem, czasem z zaciśniętymi zębami. Ale wysyłałam. Tylko że coś zaczęło się zmieniać. Coraz rzadziej dzwonili ot tak. Coraz częściej – tylko w sprawie „potrzeb Zosi”. A ja zaczęłam się zastanawiać: czy jestem jeszcze ciocią, czy może... cichą sponsorką?

W końcu nie wytrzymałam

To był rodzinny obiad u cioci Maryli – tak jak co roku na świętego Jana. Wszyscy zjechali: dzieci biegały po ogrodzie, mężczyźni grillowali, kobiety siedziały przy stole i obgadywały sąsiadów. Sielsko, swojsko. Aż do momentu, kiedy Asia, z tym swoim półuśmieszkiem, nachyliła się do mnie i rzuciła jakby mimochodem:

– Martuś, bo właśnie przyszła opłata za przedszkole... Wiesz, oni podnieśli stawki. 700 złotych miesięcznie! Myśleliśmy z Sebastianem, że może pomogłabyś z jedną ratą?

Poczułam, jak we mnie wszystko buzuje. Serio? Przy cioci Maryli? Wśród sałatek i karkówek? Oni to rzucają jak pogodę. Jakby to było normalne. Jakbym była po prostu ich miesięcznym dofinansowaniem.

– My nie żądamy – wtrącił się Sebastian, który akurat obok mnie nakładał sobie karkówkę – tylko pytamy, bo ty jesteś chrzestną, nie?

Odstawiłam widelec. Ręce mi się trzęsły. Popatrzyłam na nich oboje. W tym momencie coś we mnie pękło.

Nie jestem waszym sponsorem! – powiedziałam głośno. – To miała być symboliczna rola, a nie stałe przelewy!

W ogrodzie zrobiło się cicho. Ktoś wyłączył radio. Dzieciaki, jakby wyczuwając napięcie, przestały się śmiać. Asia zbladła. Sebastian uniósł brwi.

– Ale o co ci chodzi? – rzucił. – My tylko myśleliśmy...

– Myśleliście? A myśleliście kiedyś, jak ja się z tym czuję? Z każdym „hej, podrzucisz coś na pieluchy”, z każdym przelewem? Co miesiąc pytacie, co miesiąc wysyłam, a wy się jeszcze obrażacie, jak się nie odzywam?

– Marta, cii... – Asia zaczęła szlochać. – To przy wszystkich...

– A właśnie! – przerwałam. – Bo przy wszystkich przyjmujecie, to przy wszystkich usłyszycie. Przestańcie mnie szantażować tym, że „to dla Zosi”. Bo to nie jest miłość, to jest wykorzystywanie.

Sebastian rzucił „no pięknie...” i odszedł. Asia zasłoniła twarz dłońmi i płakała. Nikt się nie odezwał. Zgarnęłam torebkę i wyszłam z ogrodu, nie żegnając się z nikim. Byłam roztrzęsiona. Ale coś jeszcze – poczułam ulgę.

Miałam mieszane uczucia

Nie odbierałam telefonu od Asi. Ani od Sebastiana. Ani od cioci Maryli, która zostawiła mi trzy wiadomości głosowe z tekstem „Marta, nie można tak z rodziną...”. Po prostu nie miałam siły. Byłam wypalona. Emocjonalnie zużyta. Przez pierwsze dwa dni miałam w sobie głównie gniew. Później przyszedł niepokój. A potem – ta znajoma, wżerająca się w żołądek wina. Bo przecież Zosia... Zosia była tylko dzieckiem.

Zadzwoniłam do Magdy – mojej przyjaciółki z pracy. Wiedziała o wszystkim od miesięcy, słuchała moich narzekań i milczenia po kolejnych „prośbach”.

– I w końcu wybuchłaś – powiedziała z takim spokojem, jakby to było nieuniknione.

– Ale może za ostro... Przy wszystkich. Asia płakała...

– Marta, oni manipulują tobą od dawna. Dobrze, że w końcu wybuchłaś. Jak długo jeszcze miałabyś płacić za cudze dziecko?

– Ale co z Zosią? – szepnęłam. – To przecież nie jej wina...

Magda milczała chwilę.

– Nie. Ale to też nie twoja odpowiedzialność. Możesz ją kochać, być w jej życiu, ale nie za cenę siebie. Rozumiesz?

Zamyśliłam się. Przypomniałam sobie, jak z radością kupowałam te pierwsze buciki. Jak się wzruszałam na chrzcie. I jak z czasem ta radość zamieniła się w stres. Granica, którą myślałam, że mam – dawno została przekroczona. I to nie przez nich. Przeze mnie. Bo nie potrafiłam powiedzieć „nie”.

Ta rozmowa była ważna

Minął tydzień. Telefon milczał. Nikt nie dzwonił. Aż w końcu – wiadomość od Asi.

„Czy możemy się spotkać? Sama. Bez Sebastiana.”

Odpisałam: „Tak.” Mimo wszystkiego – chciałam. Nie wiedziałam po co dokładnie. Może żeby zamknąć. Może żeby się uspokoić. A może po prostu, bo nadal ją kochałam – jak siostrę, której miałam dość, ale której brakowało.

Spotkałyśmy się w kawiarni przy placu Wilsona. Asia wyglądała na zmęczoną. Bez makijażu, w spranym swetrze, trzymała w dłoniach kubek z herbatą jak tarczę.

– Marta – zaczęła. – Chciałam cię przeprosić. Za wszystko. Może zapomniałam, że to nie jest twoja odpowiedzialność...

Milczałam. Czekałam, aż powie więcej.

– My naprawdę mamy ciężko. Sebastian ma teraz tylko zlecenia, a ja z tą opieką nad Zosią... czasem nie wiem, co dalej. I chyba – chyba się zagubiłam. Myślałam, że skoro ci tak zależy, to jakoś... że z potrzeby serca będziesz chciała pomagać.

Wzięłam głęboki oddech.

Asia, ja nie jestem waszym bankomatem. Pomoc – tak. Ale nie obowiązek. Nie zasłona dymna, pod którą przemyca się kolejne wydatki. Mogę być w życiu Zosi, ale na moich warunkach.

– Rozumiem – skinęła głową. – Po prostu... przestraszyłam się. Że jak przestaniesz pomagać, to znikniesz.

– Nie zniknę. Ale potrzebuję przestrzeni. I jasnych granic.

W tej rozmowie nie było fajerwerków. Nie padły słowa „przebaczam” czy „wróćmy do tego, co było”. Ale coś się uspokoiło. Jakbyśmy obie zrozumiały, że można kochać – i nie dawać się wykorzystywać.

Dobrze zrobiłam

Minęły dwa miesiące. Z Asią mam kontakt – sporadyczny, ale ciepły. Przysyła mi czasem zdjęcia Zosi. Mała śmieje się do aparatu, macha rączką. Ostatnio powiedziała przez telefon: „ciocia-ta-ta kocham”.

Zamknęłam wtedy oczy. Poczułam łzy, ale już nie złości, nie winy. Tylko tęsknoty. I nadziei, że uda się nam znaleźć nową formę relacji – taką, która nie będzie obciążać mnie, a jej nie będzie narażać na upokorzenia.

Nie wiem, co będzie dalej. Może znów się pokłócimy. Może Sebastian wtrąci się z kolejnym „prośbą” i wszystko wróci. Ale tym razem wiem, gdzie jest granica. Wiem, że mogę powiedzieć „nie”. I że to nie czyni mnie gorszą osobą.

Zrozumiałam, że bycie chrzestną to nie umowa kredytowa. To nie abonament na wsparcie. To emocjonalna, symboliczna obecność – którą można realizować na różne sposoby. I że nie jestem złą kobietą, jeśli dbam o siebie. Wartość rodziny mierzy się nie tym, ile dajesz – tylko tym, ile możesz być sobą, bez lęku, że zostaniesz odrzucona, gdy przestaniesz płacić. A Zosia? Mam nadzieję, że kiedyś zrozumie. I że będziemy miały swoją własną, nieopartą na pieniądzach relację. Tę prawdziwą.

Marta, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama