Reklama

Święta to ten czas w roku, kiedy wszystko powinno pachnieć cynamonem, migotać światełkami i dawać poczucie bliskości. Niestety, od kilku lat grudzień kojarzy mi się bardziej z napiętym budżetem niż z magią. Dwoję się i troję, żeby sprostać oczekiwaniom dzieci, które marzą o coraz droższych prezentach, jakby Mikołaj miał własną kartę kredytową. Ceny szybują, a pensja stoi w miejscu. I choć próbuję oszczędzać cały rok, zawsze w grudniu czuję się jak bohaterka filmu katastroficznego. Żeby spełnić ich marzenia, naprawdę potrzebowałabym prywatnego bankomatu.

Ceny z kosmosu

W tym roku już pod koniec listopada zaczęłam robić rozeznanie. Pomyślałam, że jak rozłożę wydatki w czasie, to może jakoś przetrwam grudzień. Weszłam do sklepu, niby tylko po płyn do naczyń i chleb, ale wystarczyło jedno spojrzenie na alejkę z zabawkami, żeby mnie zamurowało. Plastikowy zestaw kuchenny, który w zeszłym roku kosztował dziewięćdziesiąt złotych, teraz miał cenę sto pięćdziesiąt dziewięć. A to był tylko początek.

Mamo, a możemy potem podejść do działu z Lego? – zapytała mnie młodsza, trzymając mnie za rękę.

– Zobaczymy, kochanie – odpowiedziałam, starając się brzmieć spokojnie, choć w środku już panikowałam.

Lego. Święty Graal prezentów. Kiedyś zestaw za dwieście złotych był szczytem ekstrawagancji. Teraz najtańsze pudełko to trzysta. I to taki malutki zestawik z dwoma ludzikami i paroma klockami.

Kiedy dzieciaki wieczorem oglądały bajki, usiadłam przy komputerze i zaczęłam porównywać ceny w różnych sklepach internetowych. Jedna strona obiecywała niesamowite rabaty, ale po doliczeniu kosztów wysyłki wychodziło jeszcze drożej niż w sklepie stacjonarnym. Z każdą kolejną zakładką robiło mi się coraz bardziej duszno.

– Nie dam rady – szepnęłam do siebie. – No po prostu nie dam rady.

Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam kalkulator. Zaczęłam liczyć. Zestaw Lego, smartwatch, lalki, gra planszowa... Jeszcze nawet nie było grudnia, a ja już czułam się, jakbym finansowała święta w luksusowym kurorcie.

Listy do Świętego Mikołaja

Zawsze czekałam na ten moment z czułością. Dzieci siadały przy stole z kredkami, otwierały swoje kolorowe zeszyty i pisały listy do Świętego Mikołaja. Tym razem też się uśmiechałam, robiłam zdjęcia, komentowałam z zachwytem, ale w środku coś mnie ściskało. Bo zanim skończyły pierwsze zdania, wiedziałam już, że żadne z tych marzeń nie zmieści się w naszym budżecie.

– Mamo, napisałam, że chciałabym lalkę, która mówi i płacze, i ma trzy różne sukienki! Widziałam ją na YouTubie! – wykrzyknęła młodsza.

– A ja chcę drona z kamerą – oznajmił starszy z takim spokojem, jakby prosił o batonika w sklepie.

– Drona? – spojrzałam na niego zdziwiona.

– No takiego, co może latać wysoko i nagrywać z góry. Mamy z Jankiem plan, żeby nagrać filmik i wrzucić go na YouTube. Może będzie viral – dodał z ekscytacją.

Patrzyłam na nich i naprawdę chciałam im to wszystko dać. Nie dla lajków, nie dla zabawy. Dla ich radości, tych kilku minut świątecznego zachwytu, które pamięta się latami. Tylko że lalka kosztowała ponad trzysta złotych, a dron? Nawet nie chciałam sprawdzać, żeby się nie załamać.

Kiedy poszli spać, schowałam ich listy do szuflady. Przysiadłam na kanapie i spojrzałam w pusty ekran telewizora. Czułam się jak oszustka. Udaję, że wszystko będzie dobrze. Udaję, że Święty Mikołaj istnieje. A w rzeczywistości to tylko ja – zmęczona, z kartą kredytową i głową pełną wyrzutów sumienia.

Promocje kosztują majątek

W pierwszy weekend grudnia ruszyłam do galerii handlowej z zamiarem upolowania okazji. W reklamach aż krzyczały hasła o świątecznych rabatach, magicznych zniżkach i limitowanych edycjach. Miało być taniej, łatwiej, przyjemniej. W praktyce wyglądało to jak wyścig szczurów, tylko że z wózkami wypchanymi po brzegi zabawkami, elektroniką i zestawami kosmetyków.

Przez chwilę stałam w kolejce do kasy z lalką z listu młodszej. Cena niby przeceniona o 30%, ale po porównaniu z internetem okazało się, że promocja jest tylko na papierze. Mimo to kurczowo trzymałam pudełko w dłoniach. Jakby odejście bez niego miało oznaczać, że zawiodłam jako matka.

– Proszę pani, ta lalka ma źle zeskanowaną cenę, kosztuje więcej – poinformowała mnie kasjerka z obojętnym głosem.

Spojrzałam na ekran. Ostateczna cena była wyższa niż ta z metki. Miałam już zapłacić, karta była prawie przy czytniku. I wtedy coś mnie zatrzymało.

To ja jednak zrezygnuję – powiedziałam cicho i podałam jej pudełko.

Nie wiem, co bardziej bolało – to, że nie mogłam sobie na nią pozwolić, czy to, jak spojrzała na mnie kobieta stojąca za mną w kolejce. Z politowaniem, z jakimś niezrozumiałym uśmiechem, jakby była ponad to. Wyszłam ze sklepu z pustymi rękami i ciężkim sercem. Na parkingu wsiadłam do auta i przez chwilę po prostu siedziałam w ciszy. W radiu leciała świąteczna piosenka, która wcześniej wywoływała uśmiech. Teraz tylko drażniła. „It’s the most wonderful time of the year” – tak, zwłaszcza dla tych, których portfel nie piszczy z rozpaczy.

Na raty do stycznia

Z każdym dniem grudnia robiłam się coraz bardziej nerwowa. W pracy było więcej zleceń, dzieci miały próby do szkolnych jasełek, a ja – głowę pełną kalkulacji. Przelewy, terminy, limity na karcie. Mimo wcześniejszych postanowień, w końcu sięgnęłam po kredyt odnawialny. „Tylko na chwilę” – wmawiałam sobie, klikając zatwierdzenie w bankowej aplikacji.

Kupiłam lalkę. Nie tę najdroższą, ale taką, która mówiła dwa zdania i miała różową sukienkę. Starszemu zamówiłam tańszą wersję drona z Chin, z dostawą na ostatnią chwilę. Do tego czekoladki, skarpetki, parę drobiazgów, żeby było „coś jeszcze” pod choinką. Na końcu dodałam papier do pakowania, choć z bólem serca – bo nawet on podrożał.

– Mamo, a Ty czego sobie zażyczysz na Święta? – zapytała mnie młodsza, kiedy układałyśmy razem ozdoby.

– Spokoju – odpowiedziałam, uśmiechając się słabo.

– To proste! – ucieszyła się. – Możemy być cicho przez cały dzień!

Pokiwałam głową, choć wiedziałam, że nie o taki spokój mi chodziło. Miałam na myśli spokój wewnętrzny. Taki, który pozwala zasnąć bez myślenia o ratach i zaległych rachunkach. Taki, w którym nie trzeba wybierać między świętami a normalnym życiem w styczniu.

Na tydzień przed Wigilią odebrałam przesyłkę z paczkomatu. Dron dotarł, chociaż opakowanie wyglądało jakby ktoś je kopał. W środku był – działał. Pomyślałam: „Udało się”. Choć tak naprawdę miałam wrażenie, że bardziej przetrwałam grudzień niż go przeżyłam.

Święta bez cudu

W Wigilię cały dzień spędziłam w kuchni, od rana do wieczora. Barszcz, pierogi, karp, makowiec. Z kuchni wychodziła para, zapachy mieszały się z nerwowością. Miałam wrażenie, że ta atmosfera wcale nie była magiczna, tylko napięta. Starałam się, żeby było jak najbliżej tradycji, ale wszystko robiłam z zaciśniętymi zębami.

Kiedy usiedliśmy do stołu, dzieci były rozemocjonowane, podskakiwały, chichotały. Mąż milczał, jakby nie miał siły się w to wszystko angażować. Widział przecież moje wieczorne kalkulacje, tę ciszę po odświeżeniu stanu konta.

Po kolacji przyszedł moment prezentów. Starszy rzucił się na paczkę z dronem, młodsza rozdarła papier z lalką. Ich oczy błyszczały, krzyki radości odbijały się echem po mieszkaniu. Przez moment nawet ja się uśmiechnęłam, widząc ich szczęście.

– Mamo, on naprawdę lata! – wołał syn, biegając z dronem po pokoju.

– I ona płacze! – krzyczała córka, przyciskając przycisk w lalce.

Poczułam ulgę. Tylko na chwilę. Bo zaraz potem wróciła cisza we mnie. Wiedziałam, że za kilka dni przyjdą wyciągi z konta. Że kredyt, który wzięłam „na chwilę”, będzie wisiał nade mną do wiosny. Że dzieci nie wiedzą, ile mnie to kosztowało – i finansowo, i emocjonalnie. I może lepiej, że nie wiedzą. Wieczorem, kiedy dom ucichł, usiadłam przy choince. Migoczące światełka wcale mnie nie uspokajały. Nie było cudu. Była tylko ja – zmęczona, przepracowana i przerażona tym, co przyniesie styczeń.

Cena ich radości

W pierwszy dzień świąt dzieci jeszcze bawiły się nowymi zabawkami, ale ja już czułam nadciągającą codzienność. Zrobiłam kawę i usiadłam z notesem, tym samym, w którym rok temu notowałam grudniowe wydatki. Przekartkowałam go i z przerażeniem zobaczyłam, że wszystkie cyfry z zeszłego roku były niższe. Znacznie niższe.

To nie tylko inflacja. To oczekiwania, które rosną razem z dziećmi. I mój upór, żeby je spełniać, żeby nie były tymi, które w szkole powiedzą, że nie dostały wymarzonego prezentu. A przecież to ja sama uczyłam je, że święta to czas bliskości, wspólnych chwil, a nie tylko prezentów. Więc czemu czułam się jak przegrana, kiedy musiałam wybierać tańszą wersję zabawki?

– Mamo, możemy dzisiaj nie wychodzić? Chcemy zostać w piżamach cały dzień – zapytała córka, wtulając się we mnie.

– Jasne, skarbie – odpowiedziałam i pocałowałam ją w czoło.

Może to był ten mały cud, którego nie zauważyłam. Nie dron, nie lalka, nie prezenty. Tylko ta chwila spokoju, bliskości, ciepła. Tylko że koszt tej chwili był ogromny. Wiedziałam, że w styczniu znowu będzie trzeba kombinować, przesuwać terminy, unikać sprawdzania konta. Wiedziałam też, że za rok znów powiem sobie: „W tym roku będzie inaczej”. Choć prawda jest taka, że z roku na rok jest tylko trudniej. Więcej wydatków, mniej złudzeń.

Święta minęły. Zostawiły za sobą wspomnienia – piękne, ale i gorzkie. Zostały też raty. I poczucie, że serca mam dla dzieci wystarczająco. Szkoda, że portfela już nie.

Mariola, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama