„Zdradzałam męża przez 3 lata i wszystko było fajnie. Sprawa wyszła na jaw przez 1 zdanie córki przy niedzielnym rosole”
„Marek odłożył widelec. Nie powiedział nic. Przez chwilę panowała taka cisza, że było słychać kapanie kranu w zlewie. Córka się zorientowała, że coś jest nie tak. Ale było już za późno. Słowa padły. I nie dało się ich cofnąć”

- Redakcja
Nigdy nie planowałam zdrady. To po prostu się wydarzyło – jak zły nawyk, który wkrada się po cichu i zostaje na dłużej. Mój mąż był dobrym człowiekiem, odpowiedzialnym ojcem i mężczyzną, z którym przeżyłam prawie dwadzieścia lat. Ale od pewnego momentu czułam, że jestem w tym małżeństwie sama. On żył pracą, a ja... no cóż, zaczęłam żyć czymś innym. Miałam romans przez trzy lata i naprawdę sądziłam, że mam wszystko pod kontrolą. Gdyby nie jedno przypadkowe zdanie córki przy obiedzie, pewnie nadal by tak było.
Wszystkiemu są winne samotne wieczory
Marek coraz częściej wracał do domu późno. Praca, delegacje, zmęczenie – z czasem przestałam pytać. Na początku jeszcze czekałam z kolacją, czasem próbowałam zaczynać rozmowę, ale zbywał mnie krótkim „nie teraz, jestem zmęczony”. W końcu przestałam czekać. Zjadałam sama, włączałam serial, czasem kieliszek wina. Potem wino wchodziło częściej niż seriale. A wieczory stawały się dłuższe. I puste.
W pracy pojawił się Sebastian. Na początku nic nieznaczące rozmowy przy ekspresie, potem wspólne narzekania na szefa, żarty, które tylko my rozumieliśmy. Przyszedł dzień, gdy zaproponował, żebyśmy zostali chwilę po godzinach. Pomoże mi z prezentacją, przecież i tak nie mam się gdzie spieszyć – rzucił z uśmiechem. Miał rację. Nie miałam. Marek był na wyjeździe.
Nie wydarzyło się wtedy nic wielkiego, ale tamtego wieczoru wróciłam do domu z dziwnym drżeniem. I pierwszy raz od dawna z uczuciem, że jeszcze mogę się komuś podobać. Następnego dnia przyniósł mi kawę do biurka. Tylko mnie. Poczułam się jak głupia nastolatka, która marzy, żeby chłopak z klasy usiadł obok.
Zaczął pisać po godzinach. Na początku żarty, screeny śmiesznych memów, potem wiadomości w stylu: „Myślałem dziś o tobie” albo „Nie zasnę, jeśli nie napiszesz czegoś miłego”. I ja pisałam. Wciągnęło mnie. Uśmiechałam się do telefonu jak idiotka. Nie czułam, że zdradzam. Jeszcze nie. To było tylko pisanie. Póki co.
Gra na dwa fronty
Zaczęło się od kawy, skończyło w hotelu przy trasie. Wciąż pamiętam ten pierwszy raz – szybki, nerwowy, niedokończony. Miałam wyrzuty sumienia jeszcze zanim zdjęłam buty. Ale Sebastian był czuły. Delikatny. Inny. Patrzył na mnie tak, jak Marek nie patrzył od lat. Tego dnia wróciłam do domu późno, tłumacząc się korkami. Marek tylko skinął głową znad laptopa.
Z czasem nauczyłam się dzielić życie na dwie części. W jednej byłam żoną, matką, kobietą robiącą zakupy i przypominającą dzieciom o pracach domowych. W drugiej – kochanką, partnerką w zbrodni, dziewczyną, która znów czuła się pożądana. Każdy uśmiech męża, każda wspólna kolacja z rodziną wydawała się wtedy... teatralna. Jakbym grała w filmie o swoim własnym życiu. Tylko że główna rola mi już nie pasowała.
Sebastian nie chciał niczego więcej. I to było w tym wszystkim najbezpieczniejsze. Nie mówił, że mnie kocha. Nie naciskał. Wystarczały mu spotkania raz w tygodniu, czasem dwa. Dyskretne, szybkie, bez obietnic. I to działało. Dla mnie, dla niego, dla wszystkich. Z Markiem mieliśmy ciche porozumienie – on nie wnikał, gdzie byłam, ja nie pytałam, co robił wieczorami. Zresztą, chyba nie chciałam wiedzieć. Może też kogoś miał. A może po prostu wypalił się w środku tak jak ja.
Dzieci niczego się nie domyślały. Dom był czysty, obiady gotowe, a ja uśmiechnięta. A przecież przez trzy lata żyłam w dwóch rzeczywistościach. I przez długi czas... to działało.
Dawał mi to, czego mi brakowało
Z Sebastianem mogłam być kimś innym. Nie tą zmęczoną kobietą w domowym dresie, nie „mamą od kanapek” i „żoną od rachunków”. Przed nim mogłam grać – ale to była gra, którą lubiłam. W jego oczach byłam piękna, inteligentna, zabawna. A może po prostu z nim taka się stawałam?
– Wiesz, lubię twoje pieprzyki na szyi – powiedział kiedyś, gdy leżeliśmy w ciasnym hotelowym łóżku. – I to, że nigdy nie udajesz kogoś, kim nie jesteś.
Uśmiechnęłam się. Gdyby wiedział, jak wiele udaję. On nie miał żony. Był rozwiedziony. Dzieci – jedno, widywał je co drugi weekend. Mówił, że nie szuka niczego poważnego. I to było idealne. Nie chciałam nowego życia, tylko ucieczki od starego. Sebastian był moim azylem. Przestrzenią, gdzie nikt niczego ode mnie nie chciał. Zdarzały się chwile, że po wszystkim siadałam w samochodzie i miałam ochotę płakać. Nie ze smutku. Z ulgi. Bo z nim mogłam oddychać. Bo przez godzinę, dwie, nie musiałam być niczyją żoną, matką, sąsiadką. Byłam tylko kobietą. I to wystarczało.
W weekendy patrzyłam na Marka, jak siedzi z dziećmi przy planszówce i nagle docierało do mnie, że w tym układzie wszystko jest dziwnie na swoim miejscu. On był dobrym ojcem. Może nie był już moim partnerem, ale nie przestał być rodzicem. Dzieci były szczęśliwe, dom był pełen śmiechu. I gdyby nie to jedno zdanie, które padło przy stole… pewnie jeszcze długo nic by się nie zmieniło.
Zwykły niedzielny obiad
To była jedna z tych niedziel, które nikomu nie zapadają w pamięć. Marek wziął się za rosół, bo „niedziela bez rosołu to nie niedziela”, ja zrobiłam sernik, dzieci oglądały film w salonie. Było zwyczajnie. Tak, jak powinno być. I tak jak lubiliśmy udawać, że jest zawsze. Usiedliśmy przy stole. W tle brzęczało radio, córka posypywała ziemniaki koperkiem, syn dopytywał, czy może po obiedzie grać na konsoli. Marek żartował coś o tym, że sernik wygląda jak jakby jego mama go robiła, i właśnie wtedy to padło.
– Mamo, a ty znowu byłaś w tym hotelu, co zawsze?
Nóż, który trzymałam w ręce, zawisł w powietrzu. Sernik już nie wyglądał jak sernik, tylko jak pułapka. Serce zaczęło mi bić szybciej, ale próbowałam zachować spokój. Spojrzałam na córkę, próbując się uśmiechnąć.
– Jakim hotelu, kochanie?
– No, tym z fioletowymi poduszkami. Ten, co ma windę z lustrem. Zawsze tam idziesz, jak „idziesz na prezentację do klienta”. Tata, pamiętasz? – spojrzała na Marka z błyskiem w oczach, jakby właśnie rozwiązała jakąś łamigłówkę.
Marek odłożył widelec. Nie powiedział nic. Przez chwilę panowała taka cisza, że było słychać kapanie kranu w zlewie. Córka się zorientowała, że coś jest nie tak, bo zaraz zaczęła coś mamrotać pod nosem o śniadaniu w tamtym hotelu, które jadłyśmy we dwie. Ale było już za późno. Słowa padły. I nie dało się ich cofnąć.
Powiedziała to bezwiednie
Nie krzyczał. Nie zapytał. Wstał od stołu, spojrzał na mnie długo i cicho poszedł do sypialni. Drzwi zamknął powoli, bez trzaskania. A to bolało najbardziej. Że nie zrobił sceny. Że nie dał mi szansy się bronić. Zostałam przy stole z dziećmi, które coś tam jeszcze żuły i popijały kompotem, jakby nic się nie stało. Moja córka... Boże, przecież ona nie wiedziała. Miała dziewięć lat. Myślała, że to zabawne, że wie coś więcej, że odkryła sekret mamy. I odkryła. Tyle że w najgorszy możliwy sposób.
Wieczorem próbowałam z nim rozmawiać. Marek siedział na łóżku, wpatrzony w dywan. Gdy weszłam, podniósł wzrok.
– Od jak dawna?
Milczałam. W ustach miałam sucho, gardło zaciśnięte.
– Od jak dawna, do cholery? – powtórzył, już głośniej.
– Trzy lata – powiedziałam, niemal szeptem.
Pokiwał głową. Bez krzyku. Bez płaczu. Jakby właśnie dostał wynik badań z wyrokiem.
– Wszystko było kłamstwem?
– Nie. To nie tak...
– Ale było. Kłamstwo, które codziennie wprowadzałaś do naszego domu. Do dzieci. Do mnie.
Usiadłam na podłodze, oparłam się o ścianę i zaczęłam płakać. Cicho, bo dzieci były za drzwiami. Marek nie powiedział już nic. Wyszedł. Wziął poduszkę i koc. I od tamtej nocy już nigdy nie spał ze mną w jednym łóżku.
Tego nie da się cofnąć
Marek wyprowadził się po miesiącu. Spakował rzeczy bez słowa, poprosił tylko, żebym powiedziała dzieciom, że tak będzie lepiej. Nie walczył o mnie, nie krzyczał, nie próbował zrozumieć. Po prostu zniknął z naszego wspólnego życia, jakby przez lata był tylko gościem. Z dziećmi rozmawialiśmy długo. Najtrudniej było wytłumaczyć córce, że jej jedno, niewinne zdanie poruszyło lawinę, która zmiotła całą rodzinę. Ale nie obwiniałam jej – to nie jej wina. To ja wszystko zniszczyłam. I to ja będę za to płacić.
Sebastian? Zniknął szybko. Napisał tylko, że „to nigdy nie miało się wydać” i że „nie chce być częścią tej katastrofy”. Zaskoczenia nie było. Od początku wiedziałam, że nie będzie nas, tylko było mi wygodnie w to wierzyć. Teraz budzę się sama. Gotuję obiady sama. Odbieram dzieci ze szkoły sama. I wszystko, co kiedyś robiłam ukradkiem, teraz wraca do mnie z podwójną siłą. Kiedyś żyłam podwójnym życiem, teraz mam tylko połowę.
Nie wiem, czy kiedyś Marek mi wybaczy. Nie wiem nawet, czy powinnam o to prosić. Może nie. Może zdrada to nie błąd, tylko decyzja – i każda decyzja ma swoje konsekwencje. Moje właśnie nadeszły. Czasem wracam myślami do tamtego obiadu. I do tego zdania wypowiedzianego przez córkę. Prosto. Niewinnie. Bez złej intencji. A jednak wystarczyło.
Iwona, 42 lata
Czytaj także:
- „Pobyt u teściowej zupełnie zepsuł mi letni weekend. Odbił mi się czkawką bardziej niż jej szaszłyki z grilla”
- „Wakacje popsuła mi awaria samochodu na Podlasiu. Przystojny mechanik naprawił usterkę i przy okazji moje złamane serce”
- „Całe lato opiekowałam się dziećmi siostry. Ona bawiła się w egzotycznych krajach, ja odstawiałam kukiełkowe teatrzyki”

