Reklama

Słońce paliło niemiłosiernie, a plecy bolały mnie już od rana. Każde zgięcie w pasie, każdy ruch ręki, by sięgnąć po truskawkę, wbijał się w moje ciało jak ostry nóż. Ale nie było wyjścia. Józek stał obok i patrzył na mnie z tym swoim dobrotliwym, trochę smutnym uśmiechem.

Zośka, daj spokój na dziś, co? Już ledwo się ruszasz – powiedział, ocierając pot z czoła chustką.

Westchnęłam ciężko, siadając na chwilę na skraju pola.

– A co mi zostaje, Józek? Chleb sam się nie kupi. Emerytura śmieszna, leki drogie, rachunki… A Kasi to wszystko jedno, ona swoje ma.

Józek popatrzył na mnie z troską.

– A co z nią? Dzwoniła ostatnio?

– Dzwoniła… – powiedziałam cicho, wyciągając z kieszeni telefon. – "Ile tam dzisiaj tych truskawek uzbierałaś, mamo? Nie szkoda ci życia na takie pierdoły?" – przedrzeźniłam głos córki z goryczą.

Józek tylko cmoknął pod nosem.

– Młodzi teraz... Tylko kasa, wygody. Nie wiedzą, jak wygląda prawdziwe życie.

Patrzyłam na niego, a w oczach zbierały mi się łzy. Chciałam, żeby Kasia zadzwoniła i zapytała, jak się czuję, czy coś mi potrzeba. Żeby chciała spędzić ze mną czas. Dla niej byłam tylko starszą kobietą, która ciągle czegoś chciała, coś marudziła i nigdy nie miała pieniędzy.

– Zośka, co się tak zamyślasz? Nie bierz wszystkiego do serca.

Ale jak mam nie brać? Jak nie czuć tego bólu, że moja własna córka patrzy na mnie jak na obcą osobę? Podniosłam się powoli, starając się ukryć łzy.

– Chodźmy, Józek. Trzeba to zebrać, póki słońce jeszcze mocno nie grzeje.

Odwiedziłam córkę

Kilka dni później pojechałam do córki. Weszłam do mieszkania duszą na ramieniu. Nowe meble, ściany w modnym beżu, na stole bukiet świeżych kwiatów. Pachniało kawą i czymś jeszcze – sukcesem, którego nigdy nie miałam. Kasia siedziała przy laptopie, stukając w klawiaturę, jakby cały świat musiał czekać na jej raport.

– Mamo, co tu robisz? – spytała zniecierpliwiona, ledwo na mnie patrząc.

– Kasiu, ja… – zaczęłam, ściskając w dłoniach reklamówkę z truskawkami. – Pomyślałam, że wpadnę. Może upiekę ciasto truskawkowe? Lubisz przecież.

Kasia spojrzała na mnie jak na dziecko, które nie rozumie, że przeszkadza.

– Mamo, ty chyba żartujesz. Nie mam czasu na jakieś ciasta. Zresztą… co ty chcesz udowodnić? Że jesteś dobrą matką, bo przyszłaś z truskawkami?

– Nie… ja tylko… – głos mi zadrżał. – Chciałam z tobą porozmawiać.

Kasia westchnęła, teatralnie odsunęła laptopa i spojrzała na mnie z tym swoim chłodnym uśmieszkiem.

– No to rozmawiaj. Tylko krótko, bo mam zaraz calla.

Kasiu, czemu ty mnie tak traktujesz? Jak obcą? Jak kogoś, kto cię tylko męczy? – zapytałam, a w oczach zaszkliły mi się łzy. – Nigdy cię o nic nie prosiłam. Harowałam całe życie, żebyś miała lepiej. A ty… ty się mnie wstydzisz, prawda?

Kasia skrzywiła się, jakby dotknęłam jakiejś rany, ale zaraz uniosła brodę.

– Mamo, każdy wybiera swoją drogę. Ty wybrałaś biedę. Ja – sukces. To nie moja wina, że wolisz grzebać się w ziemi niż coś ze sobą zrobić.

Serce mi pękło. Stałam tam, z tą głupią reklamówką w rękach, a ona patrzyła na mnie jak na natręta.

– Chcesz kawy? – zapytała nagle, jakby nigdy nic.

– Nie, dziękuję. – Obróciłam się na pięcie i wyszłam.

Ta pogarda mnie bolała

Wróciłam na wieś i na pole u Józka. Powietrze było gęste od słońca, a w nozdrzach czułam zapach dojrzałych truskawek, słodki i mdlący jednocześnie. Otarłam pot z czoła, ale ręce drżały mi ze zmęczenia. Józek, oparty o skrzynkę, przyglądał mi się uważnie.

– Zośka, co z tobą? Jakbyś ducha zobaczyła – powiedział, wyciągając paczkę papierosów. – Siadaj, odpocznij chwilę.

Przysiadłam ciężko obok niego, patrząc w dal. W głowie mi dudniło od tej rozmowy z Kasią, od jej słów, które wrzynały się we mnie jak ciernie.

– Nie rozumiem, Józek. Co ja jej zrobiłam, że patrzy na mnie, jakbym była śmieciem? – głos mi się załamał.

Józek zapalił papierosa i dmuchnął dymem w niebo.

– Moja Basia to samo. Myślisz, że dzwoni? Że zapyta, co u ojca? Chyba tylko na święta, jak się przypomni. A reszta... zapomniała, że ojciec kiedyś chleb z masłem im dawał, kiedy głodne były.

– Ale to boli, Józek. – Ścisnęłam dłonie tak mocno, że aż białe kostki mi wyszły. – Harowałam całe życie. Na nią, na jej szkołę, na korepetycje. Zostawiałam siebie na później. A teraz? Wstydzi się mnie. Powiedziała, że każdy wybiera swoją drogę, a ja wybrałam biedę... Rozumiesz to, Józek? Że moja córka się mnie wstydzi, bo zbieram truskawki?

Józek patrzył na mnie przez chwilę, a potem westchnął ciężko.

– Takie teraz czasy, Zośka. My harujemy, a oni żyją w swoich światach. Komórki, konta na Instagramie... A jak się im coś nie zgadza, to zrzucają winę na starych. Tylko że my to jeszcze rozumiemy, a oni... już nie chcą.

Łzy same ciekły mi po policzkach, spływały na ziemię, mieszały się z kurzem. Chciałam coś powiedzieć, ale głos ugrzązł mi w gardle. Patrzyłam na te czerwone truskawki i czułam, jakbym patrzyła na własne serce – rozdeptane, pogniecione, zapomniane.

Córka się mnie wstydzi

Siedziałam na ławeczce przed domem, obierając truskawki na kolację, gdy zobaczyłam znajomy samochód wjeżdżający na podwórko. Kasia. Wysiadła z auta w białej, eleganckiej koszuli, przeciągnęła się leniwie i rozejrzała po obejściu z miną, jakby wąchała coś podejrzanego.

– Dzwoniłaś, coś chciałaś? – zapytała z obojętnością, jakby właśnie załatwiała sprawy z urzędu.

Zawahałam się, ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, wyszła na podwórko, a potem usłyszałam jej głos. Cichy, ale wyraźny. Rozmawiała przez telefon.

– Wyobrażasz sobie? Moja matka naprawdę zbiera truskawki, żeby kupić chleb! – Kasia zachichotała. – No nie mogę, serio. To takie żałosne, że aż mnie bawi. Ja bym się spaliła ze wstydu, gdyby ktoś mnie zobaczył z taką matką.

Zamarłam. Czułam, jak świat usuwa mi się spod nóg.

– Naprawdę tak o mnie mówisz, Kasiu? – mój głos zabrzmiał cicho, ale ostro.

Kasia zerwała się, zaskoczona, widząc mnie w drzwiach Zbladła.

– Mamo...

– Powiedz mi w oczy. Powiedz, że się mnie wstydzisz. Powiedz, że moja praca, moje ręce, moje życie są dla ciebie powodem do wstydu.

Kasia wzruszyła ramionami.

– Nie wiem, mamo. Może... Może po prostu mnie wkurzasz, bo jesteś taka... biedna.

Poczułam, jak serce mi się łamie. Wyszeptałam tylko:

– Idź już, Kasiu.

Sąsiad mnie pocieszał

Kasia odjechała, nawet się nie pożegnała. Siedziałam na ganku, patrząc w ciemniejące niebo. Na stole przede mną stała miska z obranymi truskawkami – już chyba nikt ich nie zje. Palce miałam czerwone od soku, paznokcie brudne od ziemi. Spojrzałam na swoje dłonie – chude, pomarszczone, popękane od pracy. Wciągnęłam powietrze, ale zamiast świeżego, letniego zapachu, poczułam gorzki smak w gardle.

– Może ona ma rację – wyszeptałam do siebie. – Może naprawdę jestem nikim…

W głowie kołatały mi się obrazy: mała Kasia, którą brałam na ręce, uczyłam jeść łyżką, szykowałam do szkoły. Ile razy chodziłam po nocach do szwalni, żeby zarobić na jej podręczniki? Ile razy odmawiałam sobie butów, nowej kurtki, żeby jej było lepiej? A teraz ona przyjeżdża tu, patrzy na mnie z góry, śmieje się, że zbieram truskawki, żeby mieć na chleb. Mówi, że jestem „biedna”.
Czułam, jak łzy spływają mi po policzkach, mokre, ciche, bez siły. Podniosłam się, powoli, bo plecy bolały. Przeszłam przez podwórko, minęłam grządkę z koprem, spojrzałam na stare wiadro z resztką wody. Siadłam na skraju pola, między truskawkami, i ukryłam twarz w dłoniach.

– Zośka, co ty robisz? – usłyszałam nagle głos Józka.

Przysiadł obok, patrząc na mnie spod zmarszczonych brwi.

– Nic. Po prostu... tak sobie siedzę.

Józek wzruszył ramionami, ale po chwili cicho dodał:

– Nie jesteś nikim, Zośka. Jesteś porządną kobietą. Szkoda, że twoja córka tego nie widzi.

Westchnęłam ciężko, nie patrząc mu w oczy.

– Może już nie chce widzieć… Może lepiej udawać, że mnie nie ma.

A potem długo siedzieliśmy w ciszy, słuchając, jak świerszcze grają swoją wieczorną pieśń.

Nie będę błagać o miłość

Następnego dnia wstałam wcześnie, zanim słońce dobrze wstało. Dom cicho szumiał swoimi codziennymi dźwiękami – skrzypienie podłogi, szelest firanek. Przeszłam do pokoju, spojrzałam na zdjęcia na komodzie: mała Kasia w warkoczykach, Kasia w szkolnym mundurku, Kasia z dyplomem. Uśmiechnięta, ufna, patrząca w obiektyw jakby cały świat miał należeć do niej.
Dotknęłam ramki zdjęcia palcami, a potem powoli ją odsunęłam na bok. Nie będę już dzwonić, prosić, przypominać się. Nie będę błagać o rozmowy, o ciepłe słowa.

Jak chce, niech się śmieje. – Powiedziałam do siebie, cicho, stanowczo. – Ja swoje wiem.

Zaparzyłam herbatę, posmarowałam kromkę chleba domowym dżemem z truskawek. Smak był słodki, ale na języku czułam gorycz. Z głowy nie znikały mi słowa Kasi, ale postanowiłam – dość.
Nie potrzebuję już nikogo, żeby wiedzieć, ile jestem warta. Józek przeszedł obok, pomachał ręką, a ja odpowiedziałam mu lekkim uśmiechem. Może życie nie dało mi wiele, ale zostało mi coś, co muszę chronić – siebie.

Zofia, 70 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama