„Zbierałam na nowe kozaki na jesień, ale kasa wyparowała. Nie mogłam uwierzyć, na co poszły moje oszczędności”
„Najpierw pomyślałam, że może sama je przestawiłam. Może sprzątałam, może chciałam je schować... tylko gdzie? Otworzyłam szafkę pod oknem. Nic. Zaglądałam nawet za firankę, jakbym wierzyła, że pudełko po prostu się rozpłynęło w powietrzu”.

- Redakcja
Jesienią wszystko jakoś szybciej się zużywa – buty, cierpliwość i nadzieja. Tego ranka wiatr targał moim szalikiem jak złośliwy dzieciak, a na chodniku połyskiwały kałuże, w których odbijało się szare niebo. Zasunęłam kurtkę po samą brodę i westchnęłam, gdy poczułam, jak woda wdziera się przez pęknięcie w podeszwie buta. „Nie dotrwają do zimy” – pomyślałam, patrząc z żalem na znoszone botki, które kiedyś miały kolor karmelu, a dziś były raczej w odcieniu rezygnacji.
Wtedy, nie wiadomo skąd, przyszła mi do głowy myśl: a gdybym tak odkładała chociaż po złotówce? Taką małą, nieistotną kwotę, której nikt nie zauważy. Może po cichu, bez fanfar i wyrzutów sumienia, udałoby się uzbierać na coś mojego – na nowe kozaczki. Ciepłe, miękkie, takie, w których nie trzeba będzie się wstydzić i moknąć. Tylko dla mnie.
Wieczorem wyjęłam z szafki puste pudełko po herbacie. Pachniało jeszcze bergamotką i wspomnieniem spokojnych chwil, kiedy z Hanią piłyśmy herbatę przy oknie. Odkleiłam wieczko, włożyłam do środka pierwszą złotówkę i uśmiechnęłam się – tak po cichu, do samej siebie.
– Mamo, czemu wkładasz tam pieniążki? – zapytała Hania, ośmioletnia, z warkoczem przekrzywionym na bok.
– Bo to mój sposób na spełnianie marzeń, kochanie.
– A jakie masz marzenie? – spytała z powagą, jakby chodziło o coś wielkiego.
– Takie, które ogrzeje mnie zimą – odpowiedziałam i zamknęłam pudełko z delikatnym kliknięciem.
Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że to małe, niepozorne pudełko stanie się czymś więcej niż tylko skarbonką. Że nauczy mnie, ile warte są rzeczy, których nie da się kupić.
Powoli dążyłam do celu
Złotówka dziennie, czasem coś więcej z reszty po zakupach. Brzmiało śmiesznie, niemal dziecinnie, ale każdego wieczoru, gdy wracałam z pracy, zrzucałam płaszcz, nalewałam sobie herbatę i wrzucałam kolejną monetę do pudełka. Czasem błyszczała nowa, czasem starta, ale każda brzęczała jak maleńkie „dam radę”.
Mijały dni. Pudełko po herbacie stało na parapecie, tuż obok doniczki z pelargonią, i z każdą monetą nabierało wagi. Czułam to dosłownie, kiedy brałam je do ręki – ciężar mojej wytrwałości. Śmiałam się z siebie, że mam swoje „skarby”, ale gdzieś w środku czułam dumę. Wreszcie robiłam coś tylko dla siebie, nie dla rachunków, nie dla pracy, nie dla innych.
Wieczorami, kiedy Hania rysowała przy stole, a w kuchni pachniało kolacją, lubiłam na chwilę przysiąść przy oknie. Za szybą błyszczały światła sąsiednich mieszkań, a ja słuchałam, jak w pudełku brzęczy moje małe marzenie.
– Mamo, zobacz! To ty w nowych butach! – Hania podsunęła mi kartkę, na której narysowała mnie z uśmiechem, w czerwonych kozaczkach i z sercem obok.
– Piękne – uśmiechnęłam się, gładząc jej włosy. – Może właśnie takie sobie kupię.
– Na pewno! Bo odkładasz pieniążki, prawda? – powiedziała z tą dziecięcą pewnością, jakby to wystarczyło, żeby świat się spełnił.
Gdy Hania zasnęła, zgasiłam światło i odruchowo spojrzałam w stronę parapetu. Pudełko stało tam, spokojne, z pokrywką lekko przekrzywioną. Pomyślałam, że może jutro kupię mu małą kłódkę – tak na wszelki wypadek. Uśmiechnęłam się do tego pomysłu i poszłam spać z lekkim sercem.
Następnego wieczoru, gdy wróciłam z pracy, zdjęłam płaszcz, postawiłam torebkę na stole… i zamarłam. Parapet był pusty. Pudełka nie było.
– Haniu – zawołałam, czując rosnący puls. – Widziałeś moje pudełko?
– Jakie pudełko, mamo? – odpowiedziała z pokoju, nieświadoma, że w moim głosie drży coś więcej niż zwykła ciekawość.
– To po herbacie… Stało tu na parapecie – zrobiłam krok w stronę okna. Pusto.
Coś ścisnęło mnie w środku. Mała złotówka dziennie… a jednak miała dla mnie większą wartość, niż by się mogło wydawać.
Nagle puszka zniknęła
Najpierw pomyślałam, że może sama je przestawiłam. Może sprzątałam, może chciałam je schować... tylko gdzie? Otworzyłam szafkę pod oknem. Potem drugą, tę z kubkami. Nic. Zaglądałam nawet za firankę, jakbym wierzyła, że pudełko po prostu się rozpłynęło w powietrzu.
Z każdą minutą zaczynało mnie ogarniać coś między rozpaczą a złością. To nie były przecież żadne wielkie pieniądze – może sto trzydzieści złotych, może trochę więcej. Ale to moje sto trzydzieści złotych. Moje małe marzenie, mój kawałek wiary, że coś potrafię dla siebie.
Otworzyłam drzwi do pokoju Hani.
– Haniu, na pewno nie widziałaś mojego pudełka?
– Nie… – odpowiedziała, nie odrywając wzroku od bajki. – A co było w środku?
– Pieniążki. Moje złotówki.
– Aha… a może się przewróciło? – spojrzała na mnie z tą dziecięcą niewinnością, w której jednak coś mi zadrżało.
Pomyślałam o tym, żeby zadzwonić do męża, ale uznałam, że nie ma co niepotrzebnie go denerwować. Przecież od dwóch tygodni był w trasie, nie miał nic wspólnego z moim schowkiem na pieniądze. Musiałam poradzić sobie sama.
Przeszukałam całe mieszkanie. Szafki, kosze, torby, nawet lodówkę. Śmieszne, ale naprawdę tam zajrzałam. W końcu usiadłam przy stole, zmęczona i wściekła na siebie. „Dlaczego nie schowałaś?” – wyrzucałam sobie w myślach. – „Po co zostawiałaś na widoku?”.
Zadzwoniłam do mamy.
– Mamo, nie widziałaś może ostatnio u mnie takiego pudełka po herbacie, metalowego?
– Nie, a czemu pytasz?
– Bo zniknęło. Z pieniędzmi.
– Oj Basiu, nie dramatyzuj. Może Hania się bawiła? – zasugerowała spokojnie.
– Mówi, że nie.
Wieczorem, kiedy Hania zasypiała, siedziałam obok jej łóżka i patrzyłam na nią w półmroku. Coś w jej oddechu było niespokojne. Tak, jakby śniła o czymś, co ją gryzło. Przypomniałam sobie jej pytanie sprzed tygodnia: „Mamo, a jak się pomaga biednym dzieciom?”. Wtedy nie przywiązałam do tego wagi. Zaczęło mnie ściskać w żołądku. Czy to możliwe…? Nie, przecież nie mogła. Nie ona.
A jednak, gdy następnego dnia po szkole Hania zaczęła unikać mojego wzroku, zrozumiałam, że muszę zapytać.
– Haniu – zaczęłam cicho, siadając naprzeciwko niej. – Powiedz mi prawdę. Nie dotykałaś mojego pudełka?
Jej palce ścisnęły rogi kartki, którą trzymała.
– Ja… nie wiem… chyba…
– Chyba co? – zapytałam już bardziej stanowczo.
Spojrzała na mnie dużymi, przestraszonymi oczami i nic nie powiedziała. Ale ja już wiedziałam, że coś jest na rzeczy.
Nie mogłam się gniewać
Usiadłyśmy przy stole w kuchni. Ciepło z kaloryfera syczało, a w powietrzu unosił się zapach mleka z miodem, które przed chwilą podgrzałam dla Hani. Patrzyła w blat, jakby szukała tam odpowiedzi na wszystkie pytania świata.
– Haniu, kochanie, możesz mi zaufać – powiedziałam spokojnie, choć w środku miałam mętlik. – Nie krzyknę, tylko powiedz, co się stało z moim pudełkiem.
Przez chwilę milczała, bawiąc się brzegiem rękawa. A potem wypuściła z siebie ciche:
– Ja je oddałam…
Zamarłam.
– Oddałaś? Komu?
– W szkole… była taka akcja. Pani mówiła, że zbieramy dla biednych rodzin. Że niektóre dzieci nie mają w ogóle butów na zimę – spojrzała na mnie i w jej oczach pojawiły się łzy. – To pomyślałam, że ty masz, a tamte dzieci nie mają. I że nawet złotówka się liczy.
Poczułam, jak coś we mnie się łamie. Chciałam się złościć, krzyczeć, tłumaczyć, że te pieniądze miały znaczyć coś innego. Ale wtedy Hania dodała cicho:
– Nie chciałam źle, mamo. Chciałam pomóc komuś, kto marznie. Pani mówiła, że są dzieci, które zimą chodzą w tenisówkach…
Patrzyłam na nią, na te drobne palce, na policzki czerwone ze wstydu. I nagle nie wiedziałam, co powiedzieć. W środku czułam gorycz – straciłam coś, co miało być tylko moje. Ale obok tej goryczy pojawiło się inne uczucie – coś miękkiego, ciepłego.
– Na biedne dzieci? – powtórzyłam półgłosem, a Hania kiwnęła głową.
– Tak. Pani mówiła, że jak każdy przyniesie coś od siebie, to komuś zrobi się cieplej.
Wzięłam głęboki oddech.
– Wiesz, córeczko… te pieniążki miały być na moje buty. Ale skoro poszły na inne, to może też dobrze.
Hania przytuliła się do mnie, a ja poczułam, jak z moich oczu spływają łzy. Ciche, ciepłe, bez gniewu. Tylko jedna myśl nie dawała mi spokoju: jak to możliwe, że dziecko potrafiło zrobić coś tak pięknego, a ja przez chwilę potrafiłam widzieć w tym tylko stratę?
Wstydziłam się za siebie
Tej nocy długo nie mogłam zasnąć. Leżałam w łóżku, patrząc w sufit, a w głowie wciąż słyszałam słowa Hani: „Chciałam pomóc komuś, kto marznie”. Coś we mnie się kotłowało – mieszanina dumy i wstydu. Z jednej strony byłam zła, że moje małe marzenie rozpłynęło się w dobroci dziecka. Z drugiej – jak mogłam się gniewać za coś takiego?
O świcie wstałam. Zawinęłam się w szalik i wyszłam na spacer. Miasto dopiero budziło się do życia. Sklepy zamknięte, w powietrzu pachniało dymem z kominów. Kałuże pod nogami zamarzały cienkim lodem, pękając przy każdym kroku. Szłam bez celu, aż dotarłam do małego parku, w którym kiedyś chodziłam z Hanią na sanki. Teraz wszystko było puste, tylko huśtawki skrzypiały cicho na wietrze.
Usiadłam na ławce i przymknęłam oczy. Nagle wróciły wspomnienia – jak sama byłam dzieckiem i marzyłam o ciepłych butach. Mama wtedy szyła mi wkładki, bo na nowe nie było pieniędzy. Pamiętam, jak mówiła:
– Najważniejsze, żeby mieć ciepłe serce, Basiu. Ono grzeje lepiej niż wełna.
Może właśnie to zrozumiała Hania – coś, o czym ja zdążyłam zapomnieć w codziennej gonitwie, w rachunkach, w zmęczeniu.
Kiedy wróciłam do domu, Hania już wstawała do szkoły. Na stole leżał jej rysunek: kobieta w czerwonych butach i obok duże serduszko. Pod spodem dziecięce pismo: „Dla mamy, żeby jej było cieplej”. Usiadłam przy stole i ścisnęłam kartkę w dłoniach. Łzy popłynęły same. Tym razem ze wzruszenia.
Wtedy przypomniałam sobie rozmowę sprzed paru dni, kiedy zapytała:
– Mamo, dobro zawsze wraca, prawda?
A ja odpowiedziałam:
– Prawda, kochanie.
Postanowiłam coś zmienić
Następnego ranka, zanim Hania się obudziła, otworzyłam szufladę w kredensie. Leżało tam nowe, puste pudełko po herbacie — tym razem z zielonym listkiem na wieczku. Włożyłam do środka jedną złotówkę. Potem drugą, którą znalazłam w kieszeni płaszcza. Nie na buty. Nie na siebie. Na dobro.
Kiedy Hania przyszła do kuchni, w piżamie i z rozczochranym warkoczem, zauważyła pudełko i uśmiechnęła się szeroko.
– Mamo, znowu odkładasz?
– Tak, tylko że teraz inaczej.
– Na co?
– Na ludzi, którym brakuje ciepła. Ale tym razem zrobimy to razem, dobrze?
– Dobrze! – klasnęła w dłonie i zaraz przyniosła z pokoju pierwszą monetę z własnej skarbonki.
Usiadłyśmy przy stole, w ciszy, tylko zegar tykał powoli, jakby odmierzał coś więcej niż czas. Patrzyłam, jak Hania wkłada swoją złotówkę do pudełka i poczułam, że coś się we mnie naprawia – jakby ktoś zszył rozdartą nitkę w sercu.
Zrozumiałam, że tamto pudełko po herbacie, to pierwsze, nie zniknęło po nic. Ono po prostu znalazło nowy dom. I nauczyło mnie, że czasem, tracąc coś małego, zyskujemy coś dużo większego — lekcję miłości, której nie da się przeliczyć na złotówki.
Basia, 36 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Pożyczyłam sąsiadowi 5 tysięcy z moich emeryckich oszczędności. Kiedy przyszło do spłaty, to ja dostałam karę za dobroć”
- „Zainwestowałem oszczędności w biznes brata, ale okazał się oszustem. Do dziś walczę o odzyskanie pieniędzy”
- „Żona wykradła nasze oszczędności i uciekła. Nie mam za co żyć, bo zostałem bez pracy, z długami i dziećmi”

