Reklama

Zawsze mówiłam, że jesteśmy normalni. Tacy... przeciętnie szczęśliwi. Ja, z dyżurnym bólem karku od siedzenia przy komputerze, mój mąż, informatyk, z którym jestem od ośmiu lat. Od trzech mieszkamy razem w dwupokojowym mieszkaniu z balkonem, na którym kwitnie tylko mięta, bo wszystko inne usycha od miejskiego kurzu. Nie mamy dzieci, nie mamy psa, za to mamy jedną nieustanną kłótnię – kto zrobił więcej w domu i dlaczego zawsze jestem to ja.

Nasz związek to taka symetria asymetryczna

Niby równość, niby partnerstwo, ale w rzeczywistości... no cóż. Ja wieszam pranie, planuję zakupy, myślę o tym, że kończy się papier toaletowy. Daniel? Daniel „też robi swoje”. W jego rozumieniu to znaczy, że jak od czasu do czasu wrzuci kapsułkę do zmywarki, to już jest wkład.

I wtedy on powiedział to. Po prostu rzucił mimochodem:

– Aha, moi rodzice przyjadą na Wielkanoc. W czwartek wieczorem.

Poczułam, jak w jednej chwili zesztywniały mi ramiona. Wielkanoc. Czyli nie tylko dwa dni, tylko cztery – z noclegiem, z uroczystym śniadaniem, z białym obrusem, z barszczem białym, mazurkiem i toną żurku.

W mojej głowie od razu odpaliła się lista: okna trzeba umyć, trzeba wyprać zasłony, trzeba przebrać tą szafkę w łazience, bo matka Daniela znowu będzie szukać patyczków do uszu i znajdzie moje kubeczki menstruacyjne. Nie wspomnę już o pościeli, o świątecznym obrusie, o zajączkach na parapecie i tym cholernym pieczeniu.

A najgorsze? Najgorsze było to, że on tego nie widzi. Stojąc przy oknie i rozwieszając kolejną parę jego skarpetek, czułam się jak bohaterka własnego dramatu. Czy naprawdę znowu wszystko będzie na mojej głowie?

Bo nie chodziło tylko o święta

Chodziło o to, kto widzi ten dom. A kto tylko w nim mieszka.

Daniel wrócił z pracy w swoim klasycznym trybie: drzwi otwarte, kurtka rzucona na krzesło, buty rozkopane w przedpokoju.

– Hej – rzucił luźno i wszedł do kuchni.

Siedziałam przy stole z listą zakupów, w której już w połowie zabrakło mi miejsca. Żur, jajka, biała kiełbasa, chrzan, sernik, baranek z masła, rzeżucha, wędzonki, pasztet – i to jeszcze tylko na sobotę.

– Zastanawiałam się – zaczęłam, starając się mówić spokojnie – czy może byś... coś posprzątał?

Daniel odwrócił się z jabłkiem w ręce. Zmarszczył brwi.

– Co?

– No... mamy Wielkanoc za cztery dni, twoi rodzice przyjeżdżają. Trzeba ogarnąć mieszkanie.

No to ogarnijmy. Przecież zawsze jakoś ogarniamy – powiedział, jakby chodziło o składanie kocyka na kanapie, a nie o logistyczną operację czyszczenia całego mieszkania.

– Daniel, zawsze jakoś ogarniamy, bo ja to robię. Ty robisz swoje – śmieci raz na tydzień i „czasem” łazienka. A cała reszta to ja.

– Oj przestań. Przecież nie chodzi o jakieś wielkie sprzątanie. Mama nie będzie patrzeć pod kanapę.

– To może zostawmy też syf w lodówce? – wybuchłam. – Zobaczymy, czy też „nie spojrzy”. Może zrobimy święta w syfie, co?

– Ale o co ci chodzi?! – Daniel uniósł głos, rzucając jabłko na blat. – To twoja rodzina zawsze ma obsesję na punkcie porządku!

– Nie! To twoi rodzice przyjeżdżają! – prawie krzyknęłam, wstając od stołu. – I to ja mam znowu wszystko sprzątać i udawać, że tu jest pięknie i czysto, jak w katalogu?

– No i co z tego, że przyjeżdżają? My tu mieszkamy oboje!

– Właśnie! A zachowujesz się, jakby to była moja odpowiedzialność! Jakby to była moja sprawa! Jakby święta, goście i kuchnia to był mój problem! Bo co, bo mam cipkę, to muszę pucować kafelki?!

– Natalia, błagam cię... Znowu robisz z siebie męczennicę. Zawsze się czepiasz, jakbyś była jakąś świętą ofiarą. Wszystko na twojej głowie, tak?

– Tak. Na mojej. I nie dlatego, że muszę. Tylko dlatego, że jak ja tego nie zrobię, to nie zrobi tego nikt!

Daniel parsknął, jakby nie wierzył w to, co słyszy.

– Przesadzasz. Naprawdę.

Wtedy walnęłam pięścią w stół.

– Przysięgam ci, że w tym roku nie zrobię nic. Ani jednego mazurka, ani miseczki żurku. I zobaczymy, jak bardzo będziesz „nie przesadzał”.

Wybiegłam do sypialni, trzasnęłam drzwiami, choć wiedziałam, że są z tych tanich i bardziej się odbiją niż zatrzasną.

Zza drzwi nie było słychać nic. Ani jednego kroku. Ani jednej próby pójścia za mną.

W uszach dźwięczały mi jego słowa: „Zawsze się czepiasz, jakbyś była jakąś męczennicą.”

A ja? Ja czułam się jak dziesięcioletnia dziewczynka, która znowu została sama z obowiązkami. Tylko że tym razem już nie zamierzam robić wszystkiego w ciszy.

Następnego dnia wstałam wcześniej. Zaparzyłam sobie kawę i usiadłam przy oknie, patrząc na śpiące osiedle. Święta były coraz bliżej, a w mieszkaniu wisiało napięcie, jak kurz na żaluzjach – niby niewidoczny, ale obecny.

Daniel w końcu wstał, przeciągnął się i podszedł do kuchni, jakby nic się nie stało.

– Zrobić ci kawę? – zapytałam cicho.

– Yhym. Dzięki.

Postawiłam mu kubek i usiadłam naprzeciwko.

– Wiem, że może przesadziłam wczoraj – zaczęłam. – Ale nie chodzi tylko o sprzątanie. Chodzi o to, że... czuję się czasem, jakbym była tu gosposią.

– Przecież nie jesteś – odburknął. – Przestań tak mówić.

– Ale tak się czuję. Jakby wszystko było oczywiste, że ja muszę ogarnąć. I jak nie zrobię – to nie będzie zrobione.

– A ja co? Leżę całe dnie? Też robię swoje!

Robisz... jak ci się przypomni. A ja muszę planować, myśleć o tym, co trzeba kupić, co posprzątać, co ugotować. Bo jak nie ja, to kto?

Zamilkł. Patrzył w bok, dłubiąc łyżeczką w kubku.

– Natalia, nie wiem, czego ode mnie chcesz. Żebyśmy się kłócili o sprzątanie na Wielkanoc? Przez to ma się rozpaść nasz związek?

– Nie. Chcę tylko, żebyś widział. I żebyś wziął na siebie odpowiedzialność. Nie tylko fizycznie, ale też mentalnie.

– Mentalnie...

– Tak. Żebyś pamiętał, że ten dom to nasza wspólna sprawa. Nie tylko wtedy, gdy ci się przypomni.

Nie odpowiedział. Wstał, wypił kawę duszkiem i poszedł do łazienki. Bez słowa.

Zostałam przy stole, czując, że chyba znowu mówiłam do ściany.

W czwartek rano wstałam z postanowieniem: trudno. Zrobię to.

Zacznę sprzątać, bo ktoś musi

Nie dla Daniela, nie dla jego mamy – dla siebie. Żeby nie czuć wstydu, kiedy przyjedzie teściowa i zacznie omiatać wzrokiem listwy przypodłogowe i fronty szafek.

Wciągnęłam stare dresy, związałam włosy i zaczęłam od kuchni. Daniel siedział już z laptopem na kanapie. W piżamie. Scrollował coś na ekranie, od czasu do czasu podśmiechując się do siebie.

– Przesuń może stół, żebym mogła pod nim odkurzyć – powiedziałam spokojnie, choć w środku czułam już znajome napięcie.

– Zaraz – rzucił, nie patrząc nawet w moją stronę.

"Zaraz" trwało czterdzieści minut. W tym czasie umyłam półki w lodówce, przetarłam blaty i wyprałam zasłonki z salonu. Wciąż samodzielnie, wciąż w ciszy, wciąż z pytaniem w głowie: dlaczego zawsze jestem sama z tym wszystkim?

Zaglądam do salonu. Daniel teraz siedział z kubkiem herbaty, oparł nogi na stoliku i wyglądał, jakby był na urlopie.

– Czy ty naprawdę masz zamiar tak siedzieć przez cały dzień? – zapytałam w końcu, starając się zachować spokój, ale głos mi się załamał.

– No weź… Powiedziałem, że się tym zajmę. Przestań się nakręcać – odpowiedział z westchnieniem.

– Nakręcać?! Daniel, ja od rana myję, pucuję, piorę, a ty nawet nie przestawiłeś stołu! Mamy Wielkanoc za dwa dni, a ty zachowujesz się, jakby nic się nie działo.

A kto ci kazał sprzątać teraz? – rzucił i znowu sięgnął po laptopa.

Zamarłam. To był ten moment. Gwoźdź do trumny.

Wyszłam z pokoju, ale zatrzymałam się w przedpokoju, bo jego telefon zadzwonił. Odebrał.

– Tak, mamo. Nie, nie martw się, będzie porządek. Natalia już się zabrała. Wiesz, jaka ona jest... Lubi mieć wszystko pod kontrolą.

Stałam tam, trzymając się framugi.

Lubi mieć wszystko pod kontrolą.

To było jak sztylet. Nie dlatego sprzątałam. Nie dlatego się starałam. Ale tak właśnie mnie widział. Jako osobę, która po prostu „taka jest”.

Nie powiedziałam nic. Wróciłam do kuchni i zaczęłam zmywać szklanki. Dokładnie, po jednej. Nie dlatego, że miałam siłę. Tylko dlatego, że potrzebowałam czegoś, co pozwoli mi nie czuć tej bezsilności.

Piątek rano. Pranie już schło na balkonie, okna błyszczały, a podłogi pachniały cytrynowym płynem. Patrzyłam na zegar w kuchni – było po dziesiątej. Wciąż zostało całe gotowanie. Barszcz biały, pasztet, sernik, faszerowane jajka, sałatka jarzynowa... Lista nie miała końca.

Daniel właśnie wyszedł spod prysznica, owinięty w ręcznik, ze spokojem godnym człowieka, który planuje leniwie zacząć dzień.

– Dzisiaj jeszcze trzeba wszystko ugotować – rzuciłam, patrząc w stronę lodówki.

– Mhm. No to ogarniesz, prawda? – zapytał lekko, jakby prosił o zaparzenie herbaty, nie o kilkugodzinną kulinarną batalię.

Ogarniesz? – powtórzyłam, nie wierząc w to, co słyszę. – To znaczy… kto? Ja?

– No przecież zawsze robisz jedzenie na święta. Lubisz to.

– Lubię? – odłożyłam ścierkę na blat. – Czyli jak robię coś regularnie, to znaczy, że to lubię, tak? Czyli jak myję łazienkę co sobotę, to też dlatego, że to moja pasja?

Daniel przewrócił oczami.

– Dobra, nie zaczynaj znowu…

– Nie zaczynam, tylko próbuję zrozumieć, czemu ty możesz po prostu być, a ja muszę planować, gotować, sprzątać, robić zakupy i jeszcze się uśmiechać, jakby mnie to wszystko nie przerastało.

– Przesadzasz. Święta to nie jakaś katastrofa. To tylko barszcz i trochę jajek.

To może ty zrób ten „tylko” barszcz, skoro to takie nic.

– Ale ja nie umiem! – rozłożył ręce. – Ty masz przepis po swojej mamie, zawsze ci to wychodzi…

– Aha. Czyli to nie tylko moja robota, ale i dziedzictwo rodzinne, tak?

Zapanowała cisza. W tej ciszy można było usłyszeć wszystko: zmęczenie, frustrację, zawód.

Nie chciałam się kłócić. Naprawdę. Ale czułam, jak z każdą godziną jestem coraz bardziej sama. Nie w mieszkaniu. W obowiązkach. W odpowiedzialności.

A Wielkanoc jeszcze się nie zaczęła

Zegar pokazywał 19:10, kiedy wyjęłam ostatnią blachę z sernikiem z piekarnika. Ciepło buchnęło na twarz, para osiadła na okularach. Miałam ochotę usiąść na podłodze i się rozpłakać, ale zamiast tego po prostu stałam, patrząc na ciasto, które pachniało tak, jak powinno. I jakby to miało cokolwiek zmieniać.

Daniel siedział w salonie, zapatrzony w serial. Przez cały dzień zrobił jedno – obrał warzywa do sałatki. Po trzech moich prośbach. I jeszcze pytał, czy może je zostawić „na później”.

Podeszłam cicho, bez żadnego planu. Usiadłam na kanapie, nie patrząc na niego.

– Nie chcę, żeby tak wyglądały nasze święta – powiedziałam cicho.

– W sensie? – oderwał wzrok od ekranu.

– W sensie: ty na kanapie, ja przy garach, oboje udajemy, że to normalne.

Daniel nie odpowiedział. Przez chwilę w pokoju grał tylko dźwięk z serialu, potem ściszył pilotem.

– Myślisz, że ja nie widzę, że się starasz? – zapytał. – Widzę. Tylko… nie wiem, jak się w to włączyć, żeby nie przeszkadzać.

Spojrzałam na niego. Pierwszy raz od dawna nie miał w głosie obrony, tylko coś na kształt zagubienia.

– Nie chcę, żebyś mi pomagał. Chcę, żebyśmy robili to razem. Żeby to nie było moje, tylko nasze.

– Ale przecież to tylko święta…

– Właśnie nie. To nie tylko święta. To wszystko. Każdy dzień. Dom, decyzje, planowanie, odpowiedzialność.

Daniel zamilkł. A potem, po dłuższej chwili, powiedział coś, czego się nie spodziewałam:

– Może nie chodzi o barszcz, tylko o to, że nie umiem być partnerem, jakiego potrzebujesz.

Poczułam, jak ściska mnie w gardle.

Może – odpowiedziałam.

Nie przytulił mnie. Nie powiedział, że się postara. Po prostu wstał i poszedł do sypialni. Zostałam sama na kanapie. Z dźwiękiem wyłączonego serialu i zapachem sernika, który już chyba zawsze będzie kojarzył mi się z tą rozmową.

Natalia, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama