„Zawsze lubiłam pracę w bibliotece. Nie myślałam, że między prozą, a kryminałem to ja będę poznawała smaki romansu”
„Spojrzałam w stronę półki. Jeden egzemplarz. Oczywiście, że jeden. Podeszliśmy do niego niemal równocześnie. On wyciągnął rękę, ja też. Dotknęliśmy grzbietu książki w tym samym momencie. Cofnęłam dłoń”.

- Redakcja
Codzienność potrafi być znośna, jeśli nie oczekuje się od niej niczego więcej poza znośnością. Wstaję codziennie o szóstej trzydzieści, choć mogłabym o siódmej. Robię kawę, tę samą — czarną jak noc, bez mleka, bez cukru, bez złudzeń. W pracy jestem chwilę przed ósmą. Mam swoje rytuały: odkurzam katalogi, porządkuję zwrócone książki, sprawdzam, czy nikt nie usunął zakładki z tomu „Ulissesa”. Nikt nie usuwa.
Lubię moją pracę. W bibliotece nikt mnie nie pogania, nikt nie oczekuje, że się uśmiechnę ani że opowiem dowcip. Tutaj cisza nie jest niezręczna, a przepisowa.
Od siedmiu lat jestem rozwiedziona. Nawet nie pamiętam daty, musiałabym sprawdzić w dokumentach. Mój były mąż ma teraz drugą żonę i drugą młodość, a ja mam spokój. I to nie jest zgryźliwość. To święta prawda. Nie tęsknię za tamtym życiem ani za żadnym innym. Córka, Basia, mieszka w Londynie. Dzwoni raz na dwa tygodnie, zawsze w niedzielę, zawsze z wyrzutem, że brzmię jakbym była zajęta. A ja wcale nie jestem zajęta. Po prostu nie wiem, co mówić, kiedy ktoś z innego świata pyta, co u mnie.
Wolę samotność. Lubię nie mieć planów, nie mieć zobowiązań, nie musieć się tłumaczyć z melancholii. Czasem ludzie pytają, czy nie chciałabym kogoś poznać. Odpowiadam, że nie jestem biblioteką publiczną, do której każdy może wejść. Jestem archiwum zamknięte. Dostęp po zgodzie administratora. Administrator nie przyjmuje wniosków.
Nie jestem zgorzkniała. Po prostu zbyt wiele razy widziałam, jak coś się zaczyna, a potem kończy z trzaskiem drzwi, walizką w przedpokoju i oskarżeniami wypisanymi wielkimi literami na czole. Miłość to dla mnie książka z przeterminowaną datą zwrotu. Już jej nie wypożyczam.
Tak wygląda moje życie. Szare? Możliwe. Za to stabilne. A stabilność, choć nie wzrusza jak poezja, nie zawodzi. I tak miało zostać. Do dnia, kiedy ktoś inny sięgnął po tę samą książkę, co ja.
Jeszcze raz spojrzał w moją stronę
To był zwyczajny wtorek. Deszcz siąpił, jakby miał problem z decyzją, czy padać na serio, czy tylko udawać. W bibliotece panował spokój, jaki lubię — kilka stałych czytelniczek w kątach, komputer buczący cicho przy katalogu, zapach papieru i cisza. Właśnie układałam nowości na półce, kiedy usłyszałam cięższe kroki. Mężczyzna. Rzadkość u nas. Odruchowo spojrzałam w jego stronę.
Wysoki, nieco zgarbiony, kurtka przemoczona, siwe pasma przy skroniach. Pomyślałam: wdowiec albo emerytowany nauczyciel. Obstawiałam reportaże albo coś z historii.
— Dzień dobry — powiedział, zerkając na mnie spod mokrych brwi. — Szukam najnowszego tomu Kapuścińskiego… To znaczy, tego, co o nim napisano. Jest?
Spojrzałam w stronę półki. Jeden egzemplarz. Oczywiście, że jeden. Podeszliśmy do niego niemal równocześnie. On wyciągnął rękę, ja też. Dotknęliśmy grzbietu książki w tym samym momencie. Cofnęłam dłoń.
— Proszę — powiedziałam neutralnie.
— Ależ nie. Panie mają pierwszeństwo — odparł, nie ruszając się ani o centymetr. — Choć wygląda pani na kogoś, kto najpierw czyta zakończenia.
Parsknęłam. To był absurdalny komentarz, ale wypowiedziany z taką powagą, że nie potrafiłam się powstrzymać.
— A pan wygląda na kogoś, kto poprawia przekłada innym zakładki — mruknęłam.
Uśmiechnął się tylko, jakby właśnie tego oczekiwał. Stałam chwilę niezdecydowana, aż w końcu on westchnął teatralnie i podał mi książkę.
— Proszę — rzucił. — Ale tylko dlatego, że nie mam siły się dziś kłócić.
— A ja nie mam ochoty wygrywać — odpowiedziałam.
Poszedł do katalogu, ale zanim wyszedł, jeszcze raz spojrzał w moją stronę. Patrzył przez sekundę, może dwie. A może tylko mi się wydawało. Wróciłam na swoje miejsce, trzymając książkę w dłoni. I przez chwilę, dłuższą niż zwykle, nie potrafiłam się skupić na żadnej czynności. Czułam, jak kąciki ust same mi się podnoszą. I nie wiedziałam, czy bardziej mnie to cieszy, czy zawstydza.
Widywałam go coraz częściej
Pierwszy raz zobaczyłam go ponownie trzy dni później. Stał w kolejce po kawę w małej kawiarni przy rynku. Nie zauważył mnie od razu. Miał gazetę pod pachą i minę człowieka, który udaje, że ma dokąd iść, ale nigdzie się nie spieszy. Przez chwilę rozważałam, czy udawać, że go nie widzę. Potem podeszłam.
— Czyta pan najpierw końcówki gazet? — zagadnęłam, stając obok.
— Zależy, czy mam ochotę na pointę, czy na początek — odpowiedział i odwrócił się w moją stronę. — O, to znowu pani. Czyżbyśmy dzielili więcej niż tylko gust literacki?
— Tylko terytorium. — Wzruszyłam ramionami. — Małe miasto. Trudno się nie mijać.
Zapadła krótka cisza. Zerkaliśmy oboje na ekspres, jakby od jego pracy zależało, co będzie dalej. On zamówił czarną, ja swoją zwyczajną. Usiadłam przy stoliku, bo były wolne tylko dwa. Po chwili przyniósł swoje zamówienie i usiadł ze mną.
— Andrzej — powiedział, jakby właśnie uznał, że pora przestać się kryć za ironią.
— Ewa — odparłam.
Rozmawialiśmy przez kwadrans. O książkach, o tym, że kawiarnia jest zbyt głośna, ale kawa dobra. Właściwie nie było to nic konkretnego, ale z jakiegoś powodu nie chciałam, żeby przestawał mówić. Kiedy odszedł, miałam ochotę jeszcze przez chwilę patrzeć, jak znika za rogiem.
Potem widywałam go coraz częściej. W księgarni, na spacerze w parku. Raz siedział na ławce z notatnikiem i nie zauważył mnie wcale. Innym razem podszedł, gdy stałam przy wystawie antykwariatu.
— Nie szukam cię — powiedział wtedy. — Ale się cieszę, że cię znajduję.
Zaczęłam zresztą mieć podejrzenie, że i ja nie szukam przypadków. Że może wybieram ścieżki, które mają większą szansę na skrzyżowanie z jego.
Zofia, moja przyjaciółka z pracy, zauważyła, że coś się zmieniło.
— On ci się podoba — syknęła do mnie. — Nie udawaj, że nie zauważyłaś jego butów. Mężczyźni w takich butach nie są przypadkowi.
— W moim wieku patrzy się na książki, nie na buty — rzuciłam z ironicznym uśmiechem.
— To spójrz jeszcze raz — upierała się. — I na buty, i na niego. On patrzy, jakby nie miał w planach odejść zbyt szybko.
Nie odpowiedziałam, bo może po raz pierwszy od dawna zaczęłam się bać, że ktoś rzeczywiście zostanie.
Po prostu staliśmy
Minęło pół roku. Pół roku rozmów o niczym i o wszystkim. O książkach, o pogodzie, o samotności, którą oboje wybieraliśmy, choć coraz częściej tylko z przyzwyczajenia. Spotykaliśmy się bez umawiania, ale z czasem zaczęło to przypominać coś więcej niż przypadek. Wychodziłam z domu z pewnym napięciem, jakby od sposobu, w jaki zawiążę szalik, zależało, czy go zobaczę.
Tamtego wieczoru zaprosił mnie na spacer. Bez żadnych aluzji, bez napięcia. Po prostu rzucił: „Chcesz się przejść?”.
Szliśmy długo. Było chłodno, ale oboje dawaliśmy radę. Przeszliśmy mostem na drugą stronę rzeki. Miasto za nami rozmywało się w żółtych światłach. Milczeliśmy. Czułam w tym napięcie, ale bez niezręczności. Jakby każde słowo było na wagę złota.
Zatrzymał się przy barierce i oparł dłonie o chłodny metal. Spojrzał gdzieś w dal, po czym powiedział:
— Nie chcę być tylko punktem w planie twojego życia.
Zamarłam. Bo tego się nie spodziewałam. Bo mówił z takim spokojem, że zabrzmiało to jeszcze poważniej. Nie patrzyłam na niego. Patrzyłam na wodę. Wciągnęłam powietrze, jakby to miało pomóc mi znaleźć odpowiednie słowa.
— Zawsze kończysz spotkania, zanim się zaczną — dodał.
— Bo nie wierzę w zakończenia z kropką — odparłam cicho. – U mnie są zawsze tylko w wielokropki.
— A ja myślałem, że lubisz porządek — zauważył.
— Lubię. — Zgarbiłam się lekko. — Ale tylko w książkach.
Wróciliśmy do milczenia. Po prostu staliśmy. Dwoje ludzi po pięćdziesiątce, którzy powinni wiedzieć, czego chcą, ale wciąż udają, że im to obojętne. Poczułam, jak drży mi ręka. To z powodu tej jednej myśli, która przebijała się przez cały mój uporządkowany świat: że jeśli teraz nie odpowiem, to może już nie będzie kolejnego spaceru.
Uśmiechnęłam się do niego, ale to był smutny uśmiech. Niepewny. Bo w środku czułam więcej lęku niż radości.
Wiedziałam, że ma rację
Następnego dnia nie poszłam do pracy. Nie dlatego, że byłam chora. Po prostu nie miałam siły na ludzi, pytania, spojrzenia Zofii. Unikałam też kawiarni, księgarni, parku. Miejsc, gdzie mogliśmy się zobaczyć. Wolałam zatopić się w mieszkaniu, w książkach, których i tak nie czytałam. Udawałam przed sobą, że nic się nie stało. Ale przecież wiedziałam, że się stało.
Cisza była bezpieczna. Mogłam sobie wmówić, że niczego nie urywam, tylko robię przerwę. Że to nie ucieczka, tylko dystans. Ale każda kolejna godzina bez niego była jak powrót do życia, którego już nie chciałam.
Wieczorem zadzwoniła Basia.
— Mamo, mam wiadomość — zaczęła, zanim jeszcze zdążyłam powiedzieć „cześć”. — Zaręczyliśmy się. Ślub planujemy w przyszłym roku. Wiem, wiem, zaskoczenie, ale… jakoś tak wyszło. A ty? Jak u ciebie?
— Dobrze — powiedziałam, choć nic nie było dobrze. — Cieszę się.
— Serio?
— Serio.
Kiedy się rozłączyła, siedziałam długo z telefonem w dłoni. Pomyślałam, że moja córka nie wie o mnie nic. Że rozmawiamy jak dwie kobiety z peronu, które przypadkiem dzielą ławkę i pogodę. I że to też moja wina.
Następnego dnia Zofia wparowała do biblioteki jak zwykle — ze źle zawiązanym szalikiem, z miną jakby znała odpowiedzi na pytania, których nikt jeszcze nie zadał.
— No dobrze, a teraz mów — rzuciła, opierając się o moje biurko. — Co się wydarzyło? Bo widzę, że jesteś jakby... wyłączona z rzeczywistości. Coś ty mu powiedziała?
— Nic szczególnego — odparłam.
— Jasne. — Przewróciła oczami. — A może raczej: „nic”, które znacząco rani?
— Po prostu nie wiem, czego on chce — próbowałam się wykręcić.
— On już ci powiedział, czego chce — stwierdziła z powagą. — Ty nie wiesz, czego ty chcesz. Miłość po pięćdziesiątce nie gryzie. Przeważnie.
Spojrzałam na nią z przekąsem.
— Ale zostawia blizny, których już nikt nie chce oglądać — mruknęłam.
— Wiesz, ja też mam blizny — rzuciła zbyt lekko. — I co? Noszę je jak medal. Znaczy, że coś przeżyłam.
Nie odpowiedziałam, bo wiedziałam, że ma rację. Tylko że ja wciąż nie byłam pewna, czy mam w sobie siłę na kolejne przeżycia.
Coś we mnie drgnęło
Tego dnia nie poszłam od razu do domu. Wysiadłam dwa przystanki wcześniej i przeszłam się do kawiarni — tej naszej. Nie było go. Usiadłam przy jego ulubionym stoliku, z widokiem na ruchliwą ulicę, gdzie tramwaje sunęły jak zawsze — głośne, pewne, nieczułe na cokolwiek. Zamówiłam herbatę, chociaż wolałam kawę. Chciałam spróbować, jak to jest patrzeć na świat jego oczami.
Przede mną leżała serwetka i długopis. Nie myślałam długo. Po prostu zaczęłam pisać.
„Nie wiem, czy to ma sens. Może to tylko chwila, która niczego nie zmieni, może Ty już przestałeś czekać. Ale wiem, że gdy Cię nie ma, wszystko jest znowu zbyt ciche. Że brakuje twoich słów, twojego milczenia, tej twojej obecności, która nie domaga się uwagi, a jednak wypełnia przestrzeń.
Mówiłam, że wierzę tylko w wielokropki, ale teraz sama nie wiem, czy to nie była wymówka. Prawda jest taka, że bałam się kropki. Bałam się zakończenia, które coś zniszczy. I bałam się początku, który coś odbuduje. Nie umiem być odważna, ale dziś siedzę tu, gdzie zawsze siedziałeś Ty. Patrzę tam, gdzie Ty patrzyłeś. I próbuję poczuć, czy jeszcze jest coś, co może być wspólne.
Nie wiem, czy to wystarczy. Ale może wystarczy na pierwszy krok”.
Złożyłam kartkę i schowałam ją do torebki. Nie miałam odwagi jej zostawić. Jeszcze nie. Ale coś we mnie drgnęło. Jakby po długiej zimie pierwszy raz ziemia zaczęła dawać plony. Nie miałam planu. Nie miałam odpowiedzi. Ale czułam, że jeśli dziś nie ruszę, to może już nigdy mi się to nie uda.
Ewa, 54 lata
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Dostałem podwyżkę i chciałem zrobić żonie wakacje niespodziankę. Ona jednak zaserwowała mi jeszcze większego psikusa”
- „Współczuję synowi, bo jego żona nosi się jak księżna. Ciekawe skąd ma na te fatałaszki, skoro nie kiwnie palcem”
- „Przystojniak poznany w sieci przysłonił mi cały świat. Wszyscy mnie ostrzegali, a ja i tak miałam klapki na oczach”

