„Zawsze byłam ambitna i chciała zostać kimś. Zrozumiałam, że proste życie na wsi ma więcej uroków niż kariera w mieście”
„Skręciłam w jakąś ścieżkę, która wyglądała na rzadko uczęszczaną. Wysokie trawy sięgały kolan, a między drzewami majaczyły zarysy jakiegoś budynku. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to warsztat. Był otwarty”.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam traktować życie jak tabelkę w Excelu. Może wtedy, gdy na studiach zarwałam pierwszą noc na naukę przed kolokwium? Albo kiedy dostałam się na wymarzoną uczelnię, a potem na jeszcze bardziej wymarzoną wymianę?
Nie wiedziałam, co dalej
Życie było zbiorem zadań do odhaczenia. Dyplom – jest. Praktyki – są. Angielski, niemiecki, kurs Excela, LinkedIn i certyfikat z zarządzania czasem – wszystko zrobione. Tylko że teraz, po tych wszystkich listach zadań i planach pięcioletnich, nie mam bladego pojęcia, co dalej.
Obroniłam się z wyróżnieniem. Mama była dumna, ja byłam przerażona, dlatego przyjechałam do starej chaty po dziadkach, której nikt nie odwiedzał od lat. Na wieś, gdzie nawet zasięg czasem zawodzi. Chciałam zniknąć i zniknęłam. Pierwsze dni? Cisza była ogłuszająca. Próbowałam planować dzień, ale wszystko wypadało mi z rąk. Nie wiedziałam, czy lepiej posprzątać pajęczyny, czy po prostu usiąść i patrzeć, jak kurz tańczy w promieniach słońca.
W końcu machnęłam na to wszystko ręką i poszłam na spacer. Obserwowałam, jak liście drżą na wietrze i jak wiatr układa trawy. Skręciłam w jakąś ścieżkę, która wyglądała na rzadko uczęszczaną. Wysokie trawy sięgały kolan, a między drzewami majaczyły zarysy jakiegoś budynku. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że to warsztat. Był otwarty, weszłam bez pukania.
Nie znałam go
W środku pachniało trocinami i żywicą. Powietrze było ciężkie od zapachu drewna. Na środku, przy masywnym stole, stał mężczyzna około pięćdziesiątki, siwy na skroniach. W warsztacie było pełno drewnianych figur. Odwrócił się powoli, jakby wcale go nie zaskoczyło, że ktoś wszedł.
– Dzień dobry – powiedziałam.
– Zgubiłaś się?
– Nie. Tak tylko… szłam.
Wrócił do swojej pracy, jakby moja obecność niczego nie zmieniała. Stałam jeszcze chwilę, nie wiedząc, co zrobić z rękami, z oczami, z całym sobą. W końcu zapytałam:
– Co pan robi?
– Ostrzę.
Przesuwał dłuto po kamieniu powoli, precyzyjnie. Ruch był niemal rytualny. Przyglądałam się w milczeniu. Potem pożegnałam się i wyszłam.
Coś mnie przyciągało
Wróciłam tam następnego dnia i kolejnego. Nie zapraszał mnie, ale nie wyganiał. Po prostu robił swoje, a ja siadałam z boku i patrzyłam. Zdarzyło się, że dał mi coś potrzymać albo pokazał, jak ułożyć dłonie. Nie mówił dużo, ja też nie. Ręce miał zawsze brudne, paznokcie czarne od pracy. W jego ruchach było coś, czego zazdrościłam: pewność, skupienie. Ja przez całe życie byłam szybka, sprawna, zorganizowana, a tam, w warsztacie, czułam się jak ktoś, kto dopiero uczy się chodzić.
Telefon zadzwonił w środku dnia. Odruchowo spojrzałam, zanim zdążyłam się zastanowić, czy chcę odebrać. Mama. Odebrałam.
– Julka, co tam u ciebie? Bo ja tu rozmawiałam z ciocią i ona mówiła, że dalej nic nie wiadomo. Ty już szukasz pracy?
Milczałam chwilę.
– Nie – powiedziałam w końcu.
– Ale przecież miałaś tyle planów! Tyle razy mówiłaś, że nie możesz sobie pozwolić na stratę czasu!
– Może właśnie w tym problem, że miałam ich za dużo.
Zapadła cisza. Po niej padło kilka słów o pogodzie, o sąsiadce, o jakimś ogłoszeniu, które widziała. Nie słuchałam, po prostu chciałam już się rozłączyć i tak zrobiłam.
Wróciłam tam
Wróciłam do miasta po dwóch tygodniach, bo chciałam się tylko upewnić, że tamten świat już mnie nie woła. Weszłam do mieszkania, przeszłam się po pokojach, spojrzałam na stertę dokumentów, których nikt nie otwierał od miesięcy i podjęłam decyzję. Sprzedałam mieszkanie. Kiedy podpisywałam umowę, ręce mi się trzęsły, ale nie z lęku – z ulgi. Potem poszłam do sklepu z narzędziami, żeby kupić dłuto.
– Na prezent?
– Nie. To mój nowy początek.
Po kilku dniach wróciłam na wieś. Od razu poszłam do warsztatu. Andrzej spojrzał na mnie, ale nic nie powiedział. Nigdy nie pytał, dlaczego przychodzę. Poprosiłam go tylko, by pozwolił mi ze sobą pracować. Na początku nie chciał się zgodzić, ale po jakimś czasie uległ. Wszystko mi się nie udawało: krzywe cięcia, zbyt głębokie rysy. Andrzej nie poprawiał, tylko patrzył.
– Zrób to jeszcze raz wolniej.
– Kiedy mam wiedzieć, że coś już umiem? – zapytałam, zmęczona kolejną poprawką.
– Kiedy przestajesz chcieć to udowodnić.
Coś się zmieniło
Tamtego wieczoru siedzieliśmy razem przed warsztatem, popijając herbatę z emaliowanych kubków. Pachniało dymem i zmrożoną ziemią. I wtedy dotknął mojej dłoni. Nie powiedział nic, ale ten dotyk był ciepły, pewny. Nie cofnęłam ręki. Następnego dnia, gdy przyszłam, nie było Andrzeja. Nie powiedział nic wcześniej – po prostu nie przyszedł. Przez chwilę siedziałam sama w warsztacie, słuchając, jak dach trzeszczy od wiatru, a deski pod stopami skrzypią przy każdym kroku.
Zaczęłam dłubać coś sama. Drewno było oporne, dłuto nie słuchało, ale nie rzuciłam go, jak kiedyś bym to zrobiła. Strugałam uważnie. W myślach powtarzałam jego słowa, jakby był obok. „Tępe dłuto rani drewno. Jak człowiek, który się spieszy”. Nie spieszyłam się, nie miałam już do czego.
Po kilku godzinach miałam brudne dłonie, zakurzoną twarz i pierwszą samodzielnie zrobioną figurkę. Krzywą, ale moją. Usiadłam na taborecie i patrzyłam na nią, czując w sobie coś dziwnego – coś, co przypominało spokój.
Zakochałam się
Późnym popołudniem usłyszałam kroki. Andrzej wszedł cicho i spojrzał uważnie na moje dłonie, na drewno, na ślady, które zostawiłam po sobie. Uśmiechnął się. Rzadko to robił, ale kiedy już, potrafił wytrącić mnie z równowagi jednym spojrzeniem. Usiedliśmy obok siebie i przez chwilę nie mówiliśmy nic. Potem bez słowa położył dłoń na moim karku. Palce miał szorstkie, ciepłe. Spojrzałam na niego i chyba w moich oczach było wszystko, czego nie zdążyłam powiedzieć.
Pocałował mnie, tak, jakby to było oczywiste, że ten moment musiał nadejść. Czułam jego zarost na swojej skórze, jego ciepły oddech. Nie analizowałam, czy to coś zmieni. Zamknęłam oczy i pocałowałam go jeszcze raz. Potem siedzieliśmy razem przy herbacie, ale teraz nasze dłonie były splecione. Nie rozmawialiśmy o tym. Nie trzeba było.
Nie złożyłam żadnego CV. Nie zaglądam na portale z ogłoszeniami, nie zapisuję się na kursy, nie układam już życia w punktach, kolorach, tabelkach. Nie mam potrzeby się spieszyć. Nikt nie czekał, aż coś udowodnię, nawet ja sama. Codziennie rano siadam w warsztacie i biorę do ręki dłuto. Robię to spokojnie, dokładnie, tak jak mnie nauczył Andrzej. Pomaga mi, ale coraz częściej tylko patrzy i się uśmiecha.
Czasem ktoś dzwoni z miasta. Pytają, co robię, co planuję, czy „coś ruszyło”. Mówię, że tak, ruszyło, w środku. Nie szukam sensu w przyszłości – mam go teraz, we wspólnych porankach, w zapachu drewna, w ciszy, w ciepłej dłoni na moich plecach. W tym, że Andrzej całuje mnie na dzień dobry i że jesteśmy razem.
Julia, 28 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „W szkole wymyślili, że dzieci mają sobie kupować prezenty za 100 zł. Zaraz będę brać pożyczki, bo mnie na to nie stać”
- „Agata dbała o swoją pozycje, więc rozkochała w sobie szefa. Wyniosła z tego romansu więcej niż pikantne wieczory”
- „Wszyscy mówią, żebym oddała męża do domu starości i żyła po swojemu. A ja przecież przysięgałam mu miłość do śmierci”

