Reklama

Nie wiem, po co się tak starałem. Naprawdę. Bo przecież wiedziałem, że i tak się nie spodoba. Ani schab, choć soczysty. Ani kluski, mimo że równe jak żołnierze na defiladzie. Ani ta cholerna modra kapusta, choć nad nią siedziałem pół dnia, jakby miała zdobyć jakiś kulinarny medal. No ale robiłem to z myślą o rodzinie. Dla Ewy – mojej żony – i jej matki, która nigdy nie potrafiła powiedzieć niczego dobrego o moim gotowaniu. Albo o mnie. Albo o czymkolwiek, co miało ze mną związek. Niedzielny obiad – to był zawsze teatr. Scena ustawiona, aktorzy gotowi, a ja jak statysta. I tak od lat. Ale tym razem coś się zmieniło. Coś, czego nie mogłem przewidzieć.

Taki sam smak

– Mamo, wszystko gotowe, siadajcie – powiedziałem, stawiając półmisek na stole. Kluski jeszcze parowały, schab aż lśnił w sosie, a modra kapusta pachniała tak, że sam miałem ochotę rzucić się na talerz, zanim ktokolwiek usiądzie.

Teściowa uniosła brew. Jak zwykle. Z tym swoim spojrzeniem jak rentgen, co przenika przez człowieka i zostawia sam wstyd.

– Modra kapusta? – zapytała, jakby właśnie odkryła truciznę.

– Tak. Zasmażana. Z jabłkiem. Trochę goździków, czerwone wino… – zacząłem wyliczać.

– Hm – mruknęła i usiadła sztywno, jakby ktoś ją posadził siłą.

Ewa rzuciła mi spojrzenie, które mówiło: „zignoruj, po prostu zignoruj”. Ale ja już byłem gotów na kolejną krytykę. Na klasyczne: „No, zjadliwe”. Albo: „Twoja matka cię nie nauczyła doprawiać?”. Ale nie. Tym razem coś było inaczej.

Złapałem kątem oka, jak wbiła widelec w kapustę, powąchała, zamieszała i... spróbowała.

I wtedy zamarła.

– Mamo? – Ewa spojrzała na nią z niepokojem.

Teściowa patrzyła w talerz, jakby nagle przeniosła się gdzieś daleko. Jej dłoń zadrżała.

– Skąd... – szepnęła. – Skąd ten przepis?

– Sam robiłem. Trochę eksperymentowałem – odpowiedziałem ostrożnie, bo nie wiedziałem, czy to zaraz nie przejdzie w: „No to więcej nie eksperymentuj”.

Ale nie. Ona wciąż siedziała cicho. I wtedy zauważyłem – jej oczy się zaszkliły.

– To smak mojej mamy – powiedziała. – Dokładnie taki sam.

Zapanowała cisza. Tylko zegar w kuchni tykał.

– Naprawdę? – spytałem z niedowierzaniem.

– Nikt... nikt już tak nie gotował, odkąd odeszła.

Spojrzała na mnie pierwszy raz inaczej. Jakby zobaczyła we mnie człowieka.

– Miłosz... dziękuję.

Nigdy jej takiej nie widziałem

Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby mama Ewy się wzruszyła. To znaczy tak naprawdę. Bez tej całej teatralnej otoczki: bez przewracania oczami, bez westchnięć i bez tekstów w stylu „ach, to tylko wspomnienia, nic wielkiego”. Tym razem wyglądała jak ktoś, kto nagle usłyszał melodię sprzed lat i nie wie, czy się śmiać, czy płakać.

– Jadłam tę kapustę ostatni raz, gdy miałam może dwadzieścia parę lat – powiedziała cicho. – Mama robiła ją zawsze na Wigilię. I tylko raz poza nią – po pogrzebie taty. To było... – urwała. – To było dawno.

– Naprawdę aż tak podobny smak? – zapytałem, próbując nie zabrzmieć zbyt zadowolony z siebie.

– Taki sam – potwierdziła, patrząc na mnie, ale jakby przez szybę, jakby nadal była tam, w tamtym kuchennym oknie, przez które pachniała zima i kapusta.

Ewa patrzyła to na mnie, to na swoją mamę, z miną kogoś, kto zaraz spyta, czy my na pewno jesteśmy w tym samym domu.

– Mamo... dobrze się czujesz? – zapytała w końcu.

– Tak, kochanie. Po prostu... to wspomnienie uderzyło mnie jak młotkiem w głowę – odpowiedziała i roześmiała się krótko, drżącym głosem. – Twoja babcia była twarda, ale miała rękę do jedzenia. A teraz ten... – wskazała na mnie łyżką – ten twój mąż, Miłosz, przywrócił mi jej smak. Chcesz mnie wykończyć, chłopaku?

– Broń Boże, mamo – powiedziałem półżartem. – Chciałem tylko dobrze wypaść.

– A wiesz... – uśmiechnęła się łagodnie – ...chyba pierwszy raz ci się udało.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Z wrażenia prawie zapomniałem podać sos.

„Dobrze, że jesteś”

Mama Ewy nie zjadła dużo, ale każdy kęs traktowała jak ceremonię. Trochę jakby chciała zapamiętać na zawsze. A może porównać, czy smak na pewno się zgadza. Ja już nie jadłem – tylko patrzyłem.

– Mamo, może dołożę ci jeszcze trochę kapusty? – zaproponowałem, już nieco odważniej.

– Dziękuję, Miłoszku. Naprawdę nie wiem, co mnie bardziej zaskoczyło – że jeszcze pamiętam ten smak, czy że go odnalazłeś.

– Mnie zaskoczyło, że... – zawahałem się – ...że to zauważyłaś.

Ewa kopnęła mnie pod stołem.

– Miłosz!

– No co? – wzruszyłem ramionami. – Mamo, nie oszukujmy się. Zwykle jestem dla ciebie raczej... tłem do Ewy.

– A może po prostu dopiero dziś zrobiłeś coś, co warto było zauważyć? – odpowiedziała sucho, ale potem... uśmiechnęła się. I to nie był ten jej lodowaty uśmiech z wciągniętymi ustami, tylko prawdziwy. Z lekkim zmarszczeniem nosa i miękkim spojrzeniem.

– Punkt dla mamy – mruknęła Ewa.

– Dobrze, dobrze, nie śmiejcie się – powiedziałem, wstając od stołu. – Robię herbatę. Mamo, czarna, z cytryną?

– Tak. Ale zrób mocną, jak moja mama robiła. Żadnego tam „trzy razy zamoczyć torebkę”.

Z kuchni słyszałem, jak Ewa mówi cicho:

– Nie wiedziałam, że aż tak za nią tęsknisz...

– Codziennie. Ale dziś... dziś jakby wróciła na chwilę.

Wróciłem z tacą i parującymi kubkami.

– Proszę, mamo. Mocna. Taka, co duszę rozgrzewa.

Wzięła kubek. I przez dłuższą chwilę po prostu go trzymała w dłoniach.

– Miłosz... wiesz, co jeszcze robiła moja mama, kiedy podawała herbatę?

– Co takiego?

– Patrzyła mi w oczy. I mówiła: „Dobrze, że jesteś”.

Patrzyła teraz na mnie. I choć nic nie powiedziała, wiedziałem, że to samo słyszę.

Teściowa nie do poznania

Po herbacie mama Ewy została jeszcze chwilę przy stole, z dłonią opartą o filiżankę. Nie patrzyła ani na mnie, ani na Ewę – tylko przez okno, gdzie na niebie wisiały niskie chmury, a liście wirujące na wietrze zdawały się tańczyć do jakiejś melodii, której my nie słyszeliśmy.

– Pamiętam, jak mama uczyła mnie ścierać kapustę – odezwała się w końcu. – Miałam może osiem lat. Kazała mi trzymać miskę, a sama trzymała nóż. Takie stare, z rękojeścią z drewna. I mówiła: „Patrz, jak tnę. Jakbyś grała na skrzypcach”.

– Moja mama mówiła, że jak coś gotujesz, to masz albo śpiewać, albo myśleć o kimś, kogo kochasz – dorzuciłem. – Bo wtedy danie wyjdzie dobre.

– A o kim myślałeś dziś, jak kroiłeś tę kapustę? – zapytała nagle.

Zaskoczyła mnie.

– O... no... o Ewie – wymamrotałem. – I o tym, żeby ci wreszcie smakowało.

Mama Ewy roześmiała się krótko. Ale nie złośliwie.

– To wiesz co, Miłosz? Twoja mama i moja miały rację. Smakowało. Jak cholera.

– Cud – mruknęła Ewa, wciąż zdziwiona jakby ktoś podmienił jej matkę.

– A może... to ja się trochę podmieniłam – powiedziała mama i z trudem wstała od stołu. – Czasem coś musi uderzyć cię w serce, żebyś się obudziła.

Spojrzała na mnie ciepło.

– Dziękuję ci, że mi przypomniałeś, że kiedyś było dobrze. Że nie wszystko, co minęło, musi boleć.

– Mamo... – zacząłem, ale nie wiedziałem, co dodać.

– Nie mów nic, Miłosz. I tak już powiedziałeś więcej, niż się spodziewałam.

Tego smaku nie wolno zgubić

Zanim teściowa wyszła, podeszła do kredensu i przez dłuższą chwilę rozglądała się. Potem odwróciła się do mnie i uniosła brwi.

– A masz przepis? Na tę kapustę?

– W głowie. Ale mogę spisać.

– To dobrze. Nie zapomnij, Miłosz. Tego smaku nie wolno zgubić.

– Nie zgubię, mamo.

Popatrzyła na mnie jeszcze przez chwilę, jakby chciała coś powiedzieć, ale się wahała. W końcu odchrząknęła.

– Wiesz... jak Ewa powiedziała, że wychodzi za ciebie, to byłam przerażona.

– Domyślam się – parsknąłem. – Często dawałaś mi to odczuć.

– Bo nie ufałam ci. Bo byłeś inny niż sobie wyobrażałam. Bo nie znałam cię wcale – przyznała, a ja aż się wyprostowałem, bo rzadko się słyszy takie słowa z jej ust. – Ale dziś... dziś coś się przestawiło.

– Kapusta czyni cuda? – próbowałem obrócić w żart.

– Może i jesteś uparty, może i czasem za dużo gadasz... Ale dziś zrobiłeś coś, czego nie potrafiłam od lat. Otworzyłeś mi wspomnienie, które nie bolało. Z miłości.

Podeszła i dotknęła mojego ramienia.

– Jesteś dobrym człowiekiem, Miłosz. I choć nie mówię tego często – dobrze, że jesteś z moją córką.

Ewa stała w progu, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Patrzyła na nas z uśmiechem, ale i z oczami pełnymi wzruszenia.

– Miłosz – powiedziała. – Uważaj. Bo jeszcze mama cię polubi na dobre.

– Za późno – rzuciła mama, wychodząc. – Już go polubiłam.

Nie wierzyłem, że to się stanie

Odkąd mama Ewy wyszła tamtego dnia, coś się zmieniło. Nie powiedziała tego głośno, ale zauważyłem, że już nie poprawia mnie przy każdym zdaniu. A jak przychodzi, to nie z miną „no, ciekawe, co dziś zepsułeś”, tylko po prostu siada przy stole i mówi:

– Masz może tę swoją kapustę?

Raz nawet przyniosła słoik z własnoręcznie zrobioną. Nie była taka sama, ale była dobra. A potem siedzieliśmy oboje przy kuchennym stole i licytowaliśmy się, kto bardziej przesadził z goździkami.

Nie wiem, kiedy przestaliśmy się podgryzać z wrogością, a zaczęliśmy dla zabawy. Ale pewnego dnia, gdy Ewa wróciła z pracy i zobaczyła nas razem przy stole, powiedziała tylko:

– A mówiłeś, że to się nigdy nie stanie.

Wzruszyłem ramionami.

– Czasem potrzeba tylko kapusty, żeby coś w kimś odtajało.

Mama spojrzała na mnie, rozbawiona.

– Nie filozofuj, Miłosz. Ale... coś w tym jest.

I wiesz co? Może nadal nie jestem jej ulubieńcem. Może dalej wywraca oczami, jak założę sweter w paski. Ale kiedy ostatnio wstała od stołu, uśmiechnęła się i powiedziała:

– Zostaw, pozmywam. Ty już się nagotowałeś.

A ja wiedziałem, że to jej sposób na „dziękuję”.

Miłosz, 40 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama