„Zasada 50/30/20 zmieniła nasz sposób wydawania pieniędzy. W końcu przestaliśmy żyć od wypłaty do wypłaty”
„Patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy właśnie wygrali na loterii. Choć tak naprawdę tylko… przeżyliśmy miesiąc. Ale dla nas to był cud. Po raz pierwszy nie skończyliśmy z kontem na minusie. Nie było dreszczyku strachu przy terminalu. Nie trzeba było kombinować, czy płacić za leki, czy za mleko. Po prostu – starczyło”.

- Redakcja
Są tacy ludzie, którzy ogarniają wszystko: dzieci, pracę, rachunki, jedzenie w lodówce i plany emerytalne. Ja nigdy do nich nie należałem. Jestem grafikiem-freelancerem, mężem Marty i ojcem naszej rocznej Zuzi. I żyję jak na bombie zegarowej. Kiedy klient wysyła mi czwarte poprawki do projektu, a Zuzia akurat postanawia wypróbować swoje nowe umiejętności wokalne (czytaj: ryczy wniebogłosy), ja siedzę w słuchawkach z jednym okiem w ekranie, drugim na dziecku, a myślami… właściwie nigdzie, bo nie mam już siły myśleć.
Marta, moja żona, to mistrzyni przetrwania – w sensie, że od ponad roku funkcjonuje przy 4 godzinach snu na dobę, codziennie walczy z praniem, kolkami, rozszerzaniem diety i... moim roztargnieniem. Żartujemy czasem, że żyjemy jak zombiaki w dresach. Ale żarty kończą się w momencie, kiedy zerkamy na stan konta.
Nigdy nie byliśmy rozrzutni, serio. Tylko że nigdy też nie planowaliśmy. Wszystko „na czuja” – jest kasa, to można wydać. Nowe body dla Zuzi? Kupujemy. Kawa na mieście? No dobra, raz można. Ja dorzucam do tego jakieś zachcianki ze sklepów internetowych, Marta coś z drogerii. I tak się to kręciło… do czasu. Wierzyłem, że „zawsze coś wpadnie”. Klient zapłaci, Marta może wróci do pracy, może… jakoś to będzie. Tyle że „jakoś” pewnego dnia się skończyło. I skończyło się brutalnie.
Pierwszy raz się przestraszyliśmy
– Z kartą coś nie tak – powiedziała Marta, stając w progu z torbą z dyskontu, która wyglądała na pustą.
– Jak to? – oderwałem wzrok od laptopa.
– Chciałam kupić tylko mleko i pieluchy. Karta nie przeszła. Trzy razy próbowałam.
Nie powiedziała nic więcej. Rzuciła torbę na blat i poszła do pokoju Zuzi, która akurat zaczynała marudzić przed drzemką. Otworzyłem aplikację bankową. Palec mi zadrżał, zanim przesunąłem suwak logowania. Na ekranie pojawiło się niecałe 20 zł. Zamarłem. Odświeżyłem. Jeszcze raz.
– Marta… – powiedziałem cicho. – Ej, Marta…
Wyszła z pokoju, trzymając Zuzię na rękach.
– Co jest?
– Na koncie jest 20 zł.
– No przecież ci mówiłam…
– Ale... jak to? Przecież przedwczoraj miałem jeszcze z siedem stów…
– Ty miałeś – przerwała ostro. – A ja nie miałam. Przyszedł rachunek za prąd, zapłaciłam. Kupiłam mleko, kaszki, płyn do kąpieli, chusteczki, podpaski, płyn do naczyń… Chcesz jeszcze?
– No ale mogłaś coś powiedzieć…
– A ty? Sprawdzałeś konto? Pytałeś mnie, czy coś kupuję? Interesowało cię coś poza twoim deadline'em?
Zuzia zapiszczała, jakby czuła napięcie. Marta przysunęła ją mocniej do siebie i spojrzała na mnie oczami pełnymi zmęczenia i złości.
– Ja nie mam już siły ciągnąć tego wszystkiego sama, Tomek.
Poczułem, jak coś się we mnie łamie. To nie była kłótnia. To był strach. Prawdziwy, zimny strach. Bo pierwszy raz nie wiedziałem, za co kupimy pieluchy. I pierwszy raz przestałem wierzyć, że jakoś to będzie.
Żona znalazła rozwiązanie
Zuzia w końcu zasnęła. Marta siedziała przy stole, w piżamie i z kubkiem zimnej herbaty, wpatrzona w ekran telefonu. Ja leżałem na kanapie i udawałem, że pracuję, ale ekran świecił pustą kartką. Było po północy.
– Znalazłam coś – powiedziała nagle. – Taką zasadę budżetowania 50/30/20.
– Co? – uniosłem głowę.
– Dzielisz dochód na trzy części. Pięćdziesiąt procent na potrzeby: rachunki, jedzenie, pieluchy. Trzydzieści na zachcianki. I dwadzieścia na oszczędności albo długi. Proste. Tylko trzeba wiedzieć, ile się zarabia i ile się wydaje.
– Czyli nie dla nas – rzuciłem z ironią.
– Tomek, błagam cię. Przestań. Ja naprawdę próbuję znaleźć jakiś sposób, żebyśmy nie skończyli pod mostem.
Westchnąłem. Miałem ochotę powiedzieć coś głupiego, obronić swoje zmęczenie, zrzucić winę na „ciężki czas”. Ale coś mnie powstrzymało. Może to był ten cień łez w jej oczach. Może to, że pierwszy raz od dawna nie mówiła z pretensją, tylko z jakimś… spokojnym smutkiem.
– OK – powiedziałem. – Spróbujmy.
Siadłem obok. Otworzyliśmy laptopa i zrobiliśmy nowy arkusz kalkulacyjny.
– Ile zarobiłeś w tym miesiącu? – zapytała.
– Nettem... jakieś 4600. Może 4800, jak klient zapłaci za ostatnią korektę.
– A wydatki? Rachunki, mieszkanie?
– Kredyt 1600, prąd 200, telefon 120, internet 70… – zaczęliśmy liczyć.
Zapisaliśmy wszystko. Coś się zmieniło. Nikt nie krzyczał. Nikt nie uciekał do drugiego pokoju. Po prostu gadaliśmy. O rzeczach, o których do tej pory milczeliśmy. W międzyczasie Zuzia się obudziła, zapłakała, zasnęła znów. My dalej siedzieliśmy przy tym cholernym Excelu. Pierwszy raz od dawna czuliśmy, że mamy wpływ.
Pojawiły się cięcia i kompromisy
Pierwsze tygodnie były jak odwyk.
– Tomek, anulowałeś już ten abonament na platformach streamingowych? – zapytała Marta przy śniadaniu.
– Tak, zostawiłem tylko jedną, bo… no nie przesadzajmy.
– Jedna może zostać – odparła spokojnie, nawet nie podnosząc wzroku znad miski z płatkami.
Spojrzałem na nią. Miała na sobie wyciągnięty T-shirt i związane włosy, jak zawsze ostatnio. I była ładna. W tej ciszy, w tej determinacji, w tej nowej wersji siebie.
Ja też się zmieniłem. Wcześniej wrzucałem do koszyka, co popadnie. Teraz, stojąc w sklepie, wyciągałem kalkulator. Zamiast „dużego soku, bo w promocji”, była woda z cytryną. Zamiast „coś słodkiego na wieczór” – domowe ciasto drożdżowe.
Na początku było nawet zabawnie. Śmialiśmy się z tego, że jesteśmy parą budżetową. Marta przeglądała gazetki promocyjne z takim zapałem, jak kiedyś inspiracje na Instagramie. Ja wymyśliłem ranking obiadów do 10 zł za porcję. Oboje udawaliśmy, że to gra. Ale potem przyszła sobota.
Weszliśmy do sklepu po skarpetki dla Zuzi. Marta zatrzymała się przy dziale dziecięcym. Wzięła do ręki małą sukienkę w kratkę.
– Ale śliczna, prawda? – powiedziała miękko. – Tylko dwadzieścia dziewięć złotych.
Patrzyłem, jak jej palce przesuwają się po metce. Jak oczy gasną.
– Nie kupię – mruknęła sama do siebie i odwiesiła sukienkę.
Wyszliśmy w milczeniu. Dopiero w aucie zobaczyłem, że płacze.
– Przecież to tylko ciuch – powiedziałem, próbując ją pocieszyć.
– Nie. To było... coś ładnego. Tylko tyle chciałam. Coś ładnego dla niej. A nawet na to nas teraz nie stać.
Nie odpowiedziałem. Nie miałem jak. Bolało. Ale w tym bólu, paradoksalnie, czuliśmy siłę. Bo przynajmniej wiedzieliśmy, dlaczego rezygnujemy. I po co.
Widzieliśmy efekty
– Marta, ty to policz jeszcze raz – powiedziałem, wpatrując się w komórkę.
– Liczyłam trzy razy. Zostało 350 zł. Na czysto.
– Jakim cudem…?
– Nie zamawialiśmy jedzenia, nie kupiliśmy żadnych zachcianek. Nawet batonów przy kasie. I serio, nie umarliśmy.
Patrzyliśmy na siebie, jakbyśmy właśnie wygrali na loterii. Choć tak naprawdę tylko… przeżyliśmy miesiąc. Ale dla nas to był cud. Po raz pierwszy nie skończyliśmy z kontem na minusie. Nie było dreszczyku strachu przy terminalu. Nie trzeba było kombinować, czy płacić za leki, czy za mleko. Po prostu – starczyło.
– Co robimy z tymi pieniędzmi? – zapytałem. – Pizza? Dobra kawa?
Marta się uśmiechnęła, ale pokręciła głową.
– Odłóżmy. Zróbmy z tego nasze pierwsze oszczędności.
– Oszczędności – powtórzyłem szeptem, jakby to było jakieś nowe, egzotyczne słowo.
Wieczorem siedzieliśmy na balkonie, z herbatą i Zuzią śpiącą za ścianą. Marta miała na sobie stary sweter, ja gryzłem paznokieć z nerwów, bo klient dalej nie odpisał, a jednak… między nami panował spokój.
– Wiesz, co jest najdziwniejsze? – zaczęła cicho. – Od porodu ani razu nie poczułam się tak spokojna jak dzisiaj.
Spojrzałem na nią z boku. Twarz miała spokojną, jakby po raz pierwszy od miesięcy oddychała pełną piersią.
– Obiecaj, że już nigdy nie wrócimy do „życia na oko” – powiedziała.
Pokiwałem głową i bez słowa ją przytuliłem. Nie dlatego, że nie miałem nic do powiedzenia. Po prostu… nie trzeba było.
To była pokusa
Weszliśmy do galerii, bo Zuzia wyrosła z bucików. Ot, szybka wizyta – „tylko po buty”. Marta prowadziła wózek, ja scrollowałem listę zakupów na telefonie. I wtedy go zobaczyła. Stała przy witrynie sklepu dziecięcego. Na wystawie – wózek, ten wymarzony. Taki, który Marta pokazywała mi jeszcze w ciąży, z amortyzacją, regulacją wysokości, miejscem na kawę i kieszonką na wszystko. Tylko że kosztował wtedy 1500 zł.
Teraz przeceniony na 799 zł. Ostatnia sztuka. Marta zamarła.
– Tomek, zobacz… To ten. Tylko inny kolor.
Zbliżyłem się. Patrzyła na niego jak na cudo techniki. Jak dziecko na prezent.
– Przecież mamy odłożone… – powiedziała cicho.
– Nie planowaliśmy tego.
– Wiem, ale... no właśnie. Może w końcu możemy?
W jej głosie była nadzieja, ale i obawa. I coś jeszcze – zmęczenie. Takie, które się gromadzi, kiedy rezygnujesz z małych przyjemności dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Patrzyłem na nią, potem na wózek. Byliśmy o krok. Już, już miałem powiedzieć „bierzmy go”, kiedy w głowie rozległ się ten znajomy alarm: a potem znowu będzie 20 zł na koncie.
– Nie powinniśmy. Zuzia ma dobry wózek, a niedługo i tak będzie chodzić – powiedziałem cicho.
Marta zamilkła. Odsunęła się od szyby. Przez chwilę myślałem, że wybuchnie płaczem, ale tylko kiwnęła głową i odwróciła się w stronę Zuzi.
– Chodźmy. Buciki same się nie kupią.
Wyszliśmy z pustymi rękami. Ale z jakąś nową siłą. Taką, która mówiła: „możemy, ale nie musimy”. To był nasz pierwszy prawdziwy test. I pierwszy raz czuliśmy, że go zdaliśmy.
Czasem nadal było ciężko
Nie byliśmy wzorem oszczędzania. I pewnie nigdy nie będziemy. Ale pierwszy raz w życiu wiedziałem, gdzie są nasze pieniądze. Zmieniło się więcej, niż sądziłem. Zamiast kłótni o to, kto znowu coś kupił bez pytania, zaczęliśmy rozmawiać. O wydatkach, o planach, o marzeniach. Czasem nadal było ciężko – klienci spóźniali się z płatnościami, Marta miała dni, kiedy płakała z bezsilności. Ale finanse przestały być tą wielką, czarną chmurą wiszącą nad nami.
Mieliśmy swój arkusz, swoje kategorie i swoją zasadę 50/30/20. I chociaż czasem nie trzymaliśmy się jej idealnie, to jednak… trzymaliśmy się razem. I to było najważniejsze. Zuzia rosła, my z Martą też – nie tylko jako rodzice, ale jako partnerzy. Nadal byłem freelancerem, a Marta planowała znaleźć pracę i dać Zuzię do żłobka Nadal bywało trudno. Ale już się nie baliśmy.
Tomasz, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Chodziłam w dziurawych skarpetkach, żeby nie narazić się mężowi. Bałam się, że znów usłyszę, że jestem rozrzutna”
- „Rodzice nie mają żadnych oszczędności. Raz im pomogłem i teraz codziennie traktują mnie jak bankomat”
- „Pracuję w korporacji, ale ubieram się w lumpeksie. Nikt nie wie, że mam płaszcz na jesień za 15 zł”

