Reklama

Co boli najbardziej? Cisza. Taka, która wypełnia całe mieszkanie, jak kurz zalegający w kątach. Taka, której nie da się odkurzyć ani przewietrzyć. Cisza między dwojgiem ludzi, którzy kiedyś nie potrafili się sobą nacieszyć, a teraz nie potrafią się do siebie odezwać.

Siedziałam przy stole, sącząc zimną już kawę, patrząc w okno i słuchając dźwięku zegara. Marek spał w drugim pokoju. Znów poszliśmy spać pokłóceni, każde w swojej twierdzy. Może to nie była wielka awantura – może nawet nie do końca pamiętam, od czego się zaczęło – ale od miesięcy takie noce były normą. Zasnęliśmy osobno. Ja ze ściśniętym gardłem, on z tępym milczeniem.

Marek. Mój mąż od siedmiu lat. Kiedyś rozśmieszał mnie do łez, a dziś... dziś milczy. Pracuje w IT, wraca zmęczony, zamyka się w sobie. Ja pracuję w marketingu, cały dzień prowadzę ludzi za rękę, a wieczorem nie mam już siły być opiekunką emocji własnego męża. A on chyba nawet nie zauważa, że się duszę. Że już mnie prawie nie ma.

Czułam się rozdarta

Wczoraj złapałam się na tym, że przez dziesięć minut wpatrywałam się w swoje odbicie w lustrze i zastanawiałam się, kiedy dokładnie zgasłam. Może wtedy, gdy Marek przestał mnie dotykać. Może wtedy, gdy zaczął zasypiać z laptopem na kolanach. Może wtedy, gdy wyłączył się z naszego życia i zostawił mnie samą z tym całym domem, rachunkami i własną pustką.

– A może po prostu już nas nie ma – powiedziałam wczoraj do siebie, głośno. A potem odwróciłam się i zobaczyłam, że Marek stoi w drzwiach. Nic nie powiedział. Wyszedł.

Tego wieczoru zadzwoniłam do Kasi.

– On mnie już nie kocha – powiedziałam wprost, bez łez, za to z gorzką nutą w głosie.

– Aśka, nie gadaj bzdur. Po prostu się pogubiliście. Idźcie na terapię – rzuciła.

– On nie chce. Powie, że to strata czasu.

– To mu powiedz, że chcesz się rozwieść. Albo niech się ruszy i zawalczy, albo niech się pakuje. Ale ty musisz coś zrobić, zanim się naprawdę wypalisz – mówiła Kasia twardo. – Bo za chwilę już nic z ciebie nie zostanie.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że rozwód to już nie tylko straszak. Że to może być jedyne wyjście. Ale coś mnie tknęło. Może resztki uczucia, może wspomnienie, jak patrzył na mnie w dniu ślubu. Postanowiłam dać mu jeszcze jedną szansę.

Znów się pokłóciliśmy

– Wiesz, która jest godzina? – zapytałam cicho, kiedy Marek zamknął za sobą drzwi. Na zegarku 21:40.

– Miałem spotkanie, mówiłem – rzucił i ściągnął buty, nawet nie patrząc w moją stronę.

– Mówiłeś, że „może” będziesz później. A ja od dwóch godzin czekam z kolacją.

– Trzeba było nie czekać.

To było jak zapalnik. Poczułam, jak coś we mnie pęka.

– Serio?! – podniosłam głos. – To już nawet nie warto na ciebie czekać? To po co my w ogóle jeszcze jesteśmy razem? Chyba z przyzwyczajenia, co?

Marek spojrzał na mnie jakby pierwszy raz mnie zobaczył.

– Co ty znowu… – zaczął, ale przerwałam mu.

– Nic. Nic „znowu”. Po prostu mam dość. Tych twoich uników, wieczorów w ciszy, udawania, że wszystko jest okej. Nie jest. Od miesięcy nie jesteśmy parą, tylko dwójką ludzi, którzy dzielą rachunki i łazienkę!

Milczał. Patrzył gdzieś za mnie. W końcu wzruszył ramionami i poszedł do drugiego pokoju. Zamknął drzwi.

Zostałam sama w kuchni. Zimna kolacja, puste krzesło, w głowie pulsująca złość. Chciałam, żeby się odezwał, żeby się pokłócili – przynajmniej byłaby jakaś reakcja. Ale on jak zwykle wybrał ucieczkę. Jak zawsze. Usiadłam przy stole i przez chwilę po prostu patrzyłam w ścianę.

– Nie tak to miało wyglądać – szepnęłam.

Musiałam coś zrobić

Rano zszedł do kuchni, jakby nic się nie stało. Usiadł, włączył ekspres, nawet na mnie nie spojrzał.

– Marek – zaczęłam spokojnie, choć czułam, jak ściska mi się gardło. – Tak się nie da żyć. Naprawdę nie widzisz, co się z nami dzieje?

Wzruszył ramionami, upił łyk kawy.

– Nie wiem, czego ode mnie oczekujesz. Nie zdradzam cię, nie znęcam się. Czego ci jeszcze brakuje?

– Bliskości. Rozmowy. Życia, Marek! Bo to, co mamy teraz, to tylko… puste mieszkanie.

Spojrzał na mnie z takim zmęczeniem w oczach, że przez chwilę prawie zrobiło mi się go żal. Ale tylko przez chwilę.

– Może po prostu jesteśmy różni. Może tak już ma być – mruknął.

A może jesteś tchórzem – syknęłam. – Boisz się przyznać, że wszystko się sypie, więc siedzisz cicho i liczysz, że samo się naprawi.

– Chcesz się rozwieść? – zapytał bez emocji.

Zatkało mnie. Zamiast odpowiedzieć, chwyciłam telefon i wystukałam numer. Kasia odebrała od razu.

– Masz pięć minut? Potrzebuję rady.

Dziesięć minut później siedziałyśmy razem w kawiarni, a ja lałam z siebie żale jak z pękniętej rury. Kasia słuchała, po czym powiedziała:

– Mam dla was propozycję. Dajcie sobie dwa tygodnie. Jedna zasada: za każdą krytykę – dwa komplementy. Zawsze. Codziennie. Zobaczcie, co to z wami zrobi.

Parsknęłam śmiechem.

– To brzmi jak jakaś bzdura z Instagrama.

– Może. Ale jesteście już tak daleko od siebie, że każda próba zbliżenia się może być szansą.

Wieczorem powiedziałam Markowi o zasadzie. Prychnął.

– I to ma coś zmienić?

– Nie wiem. Ale chyba lepiej spróbować, niż tylko siedzieć i czekać, aż wszystko umrze. Prawda?

Wprowadziłam zasadę 1:2

Zaczęliśmy następnego dnia. To znaczy... zaczęłam ja. Marek, jak zwykle, udawał, że go to nie dotyczy. Ale kiedy wieczorem zostawił po sobie naczynia w zlewie, odetchnęłam głęboko i powiedziałam:

Znowu zostawiłeś talerze. Ale… ładnie dziś pachniesz. I dziękuję, że zabrałeś śmieci.

Spojrzał na mnie spod byka.

– To miały być komplementy?

– Tak. Zasada 1:2 – przypomniałam.

– Brzmi jak nazwa szamponu.

Miałam ochotę go udusić. Ale wytrzymałam. Bo coś w tym było. Kiedy zmuszasz się, żeby zobaczyć coś dobrego – nawet najmniejszego – to nagle zaczynasz to dostrzegać. Jakby przez brudną szybę zaczęło wpadać światło.

Tylko że komplementy wychodziły nam jak z kiepskiej reklamy. On: „Masz... ładny sweter. I dobrze, że umiesz ogarnąć rachunki.” Ja: „Dzięki, że zatankowałeś auto. I... dobrze ci w tym t-shircie.” Sztuczne. Mechaniczne. Wymuszone.

Ale coś się przesunęło. Raz, kiedy podsunął mi kubek z herbatą, dodał cicho:

Lubię, jak się śmiejesz. Tylko ostatnio... rzadko to widzę.

Zamurowało mnie. Przez sekundę miałam wrażenie, że znów mam obok siebie faceta, którego kiedyś kochałam. Potem szybko odwrócił wzrok i wyszedł do łazienki. Nie wiem, czy to działało. Ale czułam, że próbujemy. Obijając się, przewracając, nieporadnie. Jak dwoje ludzi, którzy zapomnieli, jak się ze sobą rozmawia. A ja? Ja nadal byłam pełna złości. Ale już nie tylko. Bo gdzieś pod tym gniewem, który nosiłam jak zbroję, zaczynało się tlić coś, czego się nie spodziewałam. Nadzieja.

To był przełom

To był zwykły wieczór. Siedzieliśmy naprzeciw siebie przy stole, każde z kubkiem herbaty. Cisza już nie była taka jak kiedyś – nieprzyjazna. Raczej napięta, jakby coś wisiało w powietrzu.

– Dobrze wyglądałaś w tej sukience w sobotę – powiedział nagle Marek, patrząc w stół. – W sumie... zawsze mi się podobałaś, tylko jakoś… ostatnio nie umiałem ci tego powiedzieć.

Zamarłam. Nie chodziło o komplement. W jego głosie było coś więcej. Przesunęłam się na krześle, bliżej. Czułam, że to moment, który może coś zmienić.

– Marek… – zaczęłam, ale podniósł rękę, jakby chciał jeszcze mówić.

– Wiesz, ja przez długi czas czułem, że ci nie dorastam do pięt. Że ty jesteś taka kontaktowa, otwarta, a ja... zamknięty w sobie, wiecznie w komputerze. Czasem bałem się, że mnie zostawisz. I może dlatego zacząłem się wycofywać. Żeby się przygotować, jakbyś odeszła.

Spojrzałam na niego. Po raz pierwszy od miesięcy naprawdę na niego spojrzałam – nie jak na męża, który zawiódł, tylko jak na człowieka. Zwykłego, zagubionego faceta, który się bał.

– Nie wiedziałam… – wyszeptałam. – Myślałam, że ci nie zależy.

– Zależy. Ale… nie wiedziałem, jak się z tobą mierzyć. Ty zawsze wiesz, czego chcesz. Ja czasem się po prostu gubię.

Nagle łzy napłynęły mi do oczu. Nie z żalu. Ze wzruszenia. Z tego, że po tylu miesiącach obojętności w końcu go słyszałam. I on słyszał mnie. Nie przytuliliśmy się. Nie było wielkiego „kocham cię”. Ale w tamtym wieczorze wydarzyło się więcej niż w całym ostatnim roku. Zrobiliśmy pierwszy krok. Razem.

Jest lepiej

Następnego dnia obudziłam się pierwsza. Przez chwilę tylko leżałam, patrząc na Marka. Spał spokojnie. Pomyślałam: „On wciąż tu jest.” I to było coś nowego. Nie jak przymus – bardziej jak wybór.

Nie było fajerwerków. Żadnych przełomowych gestów. Ale było: „Chcesz jajko na miękko?”, i ciche: „Wiem, że nie lubisz, jak tak zostawiam ręcznik na pralce.” Były drobiazgi, małe gesty. Nie zawsze ciepłe. Czasem niezdarne. Ale prawdziwe.

Zasada 1:2 zaczęła być nawykiem. Może nie zawsze się udawało. Czasem po komplementach znów padały ostre słowa. Ale już nie uciekał. Już nie milczał.

Wieczorem usiedliśmy razem na kanapie. Ja z książką, on z laptopem. Ale po chwili zamknął klapę i zapytał:

– Oglądamy coś?

Uśmiechnęłam się. Jak kiedyś. Jak wtedy, gdy „oglądamy coś” znaczyło „bądźmy razem, bez słów”. Przerzucaliśmy się tytułami, w końcu włączyliśmy coś starego, co oboje już znaliśmy na pamięć. W pewnym momencie oparłam głowę o jego ramię. Nie cofnął się. Po prostu był. Czułam ciepło jego skóry przez koszulkę i pomyślałam: może jeszcze nie wszystko stracone. Nie wiem, jak długo to potrwa. Może jutro znów się pokłócimy o głupoty. Ale dziś… dziś było dobrze. I to wystarczyło.

Joanna, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama