Reklama

Mam trzydzieści lat, ósmy miesiąc ciąży i uczucie, że moje życie właśnie się kończy. Nie tak wyobrażałam sobie dorosłość, nie tak wyobrażałam sobie siebie. Miałam być kobietą silną, niezależną, może trochę cyniczną, ale wolną. Zamiast tego jestem sama, z dzieckiem pod sercem, które przyszło z chwilowego uniesienia z mężczyzną, który zniknął, gdy tylko usłyszał słowo „ciąża”.

Tomek powiedział:

– To nie czas na dziecko. Dla nikogo. – i tyle go widziałam. Moja matka, uznała, że to „kara za rozwiązłość”. Siedzę więc sama w dwupokojowym mieszkaniu po ciotce i z każdym dniem coraz bardziej czuję, że nie dam rady. Nie wiem, co to znaczy być matką. W domu, w którym dorastałam, matka była surową funkcją, nie osobą. Nigdy mnie nie przytuliła, nie pogłaskała po głowie.

Czułości znałam tylko z filmów

Kiedy miałam siedem lat, usłyszałam, jak mówi do sąsiadki:

– Karolina? Nigdy nie powinna się urodzić. – Te słowa wżarły się we mnie jak rdza. Noszę je w sobie do dziś. I właśnie dlatego uważam, że najlepsze, co mogę zrobić dla mojego dziecka, to oddać je komuś, kto będzie umiał je pokochać.

Do ośrodka adopcyjnego poszłam sama. Bez nikogo, bez słowa do matki, bez telefonu do żadnej koleżanki. Wystarczyło, że wstałam rano, włożyłam luźną sukienkę, która ledwo maskowała mój brzuch, i ruszyłam. Czułam się, jakbym szła do lekarza po wyrok. Albo jakbym miała zgłosić, że ukradłam coś z supermarketu. Cokolwiek, byle nie przyznać się, że jestem kobietą, która nie chce być matką.

Na portierni zapytali, do kogo jestem umówiona. Podałam nazwisko. Starszy pan spojrzał na mnie z czymś, co mogło być litością. Nie znoszę tego spojrzenia. Jakby wiedział wszystko. Pani Jola była niska, z ciemnymi włosami spiętymi w kok i ciepłym spojrzeniem, które działało jak rysa na murze. Nie chciałam tej rysy.

– Dzień dobry. Możemy mówić sobie po imieniu?

Kiwnęłam głową, siadając. Trzymałam się sztywno, jakby od tego zależało moje bezpieczeństwo.

– Jak się czujesz?

– W porządku. – skłamałam. – Jestem tu, bo... nie chcę tego dziecka.

Nie zareagowała zdziwieniem ani oburzeniem. Notowała coś, a potem zapytała:

– Dlaczego?

Wzruszyłam ramionami.

– Bo nie chcę być jak moja matka.

– Jaka była?

Przez chwilę patrzyłam w podłogę. W końcu powiedziałam:

– Powiedziała kiedyś, że nigdy nie powinnam się urodzić.

Pani Jola uniosła wzrok znad notatek. Milczała. I to milczenie było gorsze niż jakiekolwiek pytanie.

– Karolina… – zaczęła cicho. – To, co mówisz, jest bardzo bolesne. Ale czy to znaczy, że boisz się, że będziesz taka sama?

Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam dłonie na kolanach. I tylko cicho dodałam:

– Ja nie wiem, co to znaczy być mamą. Nie wiem, co znaczy kochać. Ja nawet nie wiem, czy potrafię czuć.

Nie widziałam się z matką od kilku miesięcy

Nie rozmawiałyśmy, nie dzwoniłyśmy do siebie, nie wymieniałyśmy nawet sms-ów. Ale w końcu zebrałam się na odwagę. Może chciałam usłyszeć, że się myliłam, że jednak coś dla niej znaczę. Albo może chciałam tylko upewnić się, że jestem dla niej nikim.

Drzwi otworzyły się po trzecim dzwonku.

– A to co za niespodzianka – mruknęła, zerkając z niesmakiem na mój brzuch. – Przyszłaś się pochwalić?

– Przyszłam porozmawiać – powiedziałam spokojnie.

Wpuściła mnie, nie mówiąc nic więcej. W mieszkaniu pachniało płynem do mycia podłóg i kapustą. Usiedliśmy przy stole, jakbyśmy miały zjeść wspólny obiad, którego nigdy nie ugotujemy.

– I co, Tomek się ulotnił, jak tylko zobaczył test? – zapytała z ironicznym uśmieszkiem.

– Tak. Ale nie o nim chciałam mówić.

Spojrzała na mnie uważnie, mrużąc oczy.

– Chciałam zapytać... dlaczego nigdy mnie nie chciałaś?

Parsknęła.

– Skąd ci to przyszło do głowy?

– Powiedziałaś to. Miałam siedem lat. Byłaś w kuchni z sąsiadką i powiedziałaś, że nigdy nie powinnam się urodzić.

Zapadła cisza. Matka skrzywiła się, jakby zjadła coś kwaśnego.

– Każdemu się coś palnie w emocjach. Nie roztrząsaj tego.

– Ale ja to zapamiętałam na całe życie.

– A ja całe życie się starałam. Pracowałam, prałam, sprzątałam. Nie miałam czasu na sentymenty. Myślisz, że miałam luksus cię przytulać?

Patrzyłam na nią z mieszaniną gniewu i żalu. W końcu wstałam.

– Wiesz, boję się, że będę taka sama jak ty. I może właśnie dlatego nie chcę tego dziecka. Planuję je oddać.

– Twoja sprawa – rzuciła sucho. – Rób, co chcesz.

Wyszłam. Serce waliło mi w piersi. Czułam się jak dziecko, które znowu usłyszało, że jest błędem.

Wróciłam do ośrodka tydzień później. Tego dnia padał deszcz, a ja nie wzięłam parasola. Krople uderzały o moje ramiona i twarz, jakby chciały mnie obudzić. Przez całą drogę powtarzałam sobie: to tylko formalność. Podpiszę dokumenty, przejdę przez procedurę i będzie po wszystkim.

Pani Jola przywitała mnie ciepłym uśmiechem, jakbyśmy widziały się wczoraj. Zaparzyła mi herbatę malinową, pachniała tak słodko, że zrobiło mi się niedobrze.

– Cieszę się, że przyszłaś. Chciałabym dzisiaj z tobą porozmawiać… o innej kobiecie.

Usiadłam, nie odpowiadając. Spojrzała na mnie uważnie i zaczęła opowiadać.

– Kilka lat temu mieliśmy tu kobietę. Samotna, młoda, bardzo zagubiona. Mówiła, że nie nadaje się na matkę, że nie potrafi kochać. Miała już wszystko przygotowane – dokumenty, wybraną rodzinę adopcyjną. Ale po porodzie wzięła dziecko na ręce. I wtedy… nie umiała go oddać.

Patrzyłam w jej oczy, które nie były ani nachalne, ani litościwe. Po prostu były.

– I co się stało?

– Została matką. Powiedziała jedno zdanie, które do dziś pamiętam. „Czasem serce nie musi wiedzieć, czego chce – ono po prostu czuje.”

Zamrugałam szybko, ale i tak łzy napłynęły mi do oczu. Wcisnęłam paznokcie w uda. Nie chciałam płakać. Nie przy niej, nie teraz. Ale nagle coś się we mnie rozlało. Ciepłe, obce, przerażające. Jakby ten mur, który budowałam przez całe życie, pękł w jednym miejscu.

– Ja... nie wiem, co czuję – wyszeptałam. – Naprawdę nie wiem.

Pani Jola pochyliła się lekko.

– I to też jest w porządku, Karolina.

Zacisnęłam dłonie na kubku z herbatą. I po raz pierwszy od bardzo dawna – popłakałam się. W ciszy.

Nie miałam z nią kontaktu od lat, ale numer nadal tkwił w telefonie – Anka, liceum, śmiech, pierwsze wino na dachu garażu jej rodziców. W końcu wysłałam SMS-a: „Mogę zadzwonić? Potrzebuję pogadać.”

Oddzwoniła po minucie.

– Karola?! Ty żyjesz?! – Jej głos był tak ciepły, że aż mnie zatchnęło.

– Żyję. Ale… wszystko się we mnie sypie.

– To mów. Dawaj, wszystko. Mam dzieci w wannie i makaron kipiący na kuchence, ale masz moją uwagę.

Opowiedziałam jej wszystko

O ciąży, o Tomku, o matce. I o tym, że chcę oddać dziecko. Albo chciałam. Bo teraz już nie wiem. Anka słuchała długo, bez przerywania. Potem westchnęła.

– Pamiętasz, jak byłam w ciąży z Tymkiem? Też chciałam uciec. Miałam wrażenie, że nikt mnie nie rozumie, że się duszę. A jak go urodziłam, to… płakałam przy każdej zmianie pieluchy. Ze zmęczenia, z bezradności, z miłości. Wszystko naraz.

– Czyli się nie nadajesz, a i tak zostajesz matką?

– Dokładnie. Nie jesteśmy gotowe, nigdy. Ale dzieci też nie potrzebują gotowych matek. One potrzebują obecnych.

Zamilkłam. W gardle rosła mi gula.

– Ja się boję – powiedziałam. – Boję się, że go skrzywdzę.

– A myślisz, że ja nie krzywdzę? Każdego dnia coś zawalam. Ale dzieci nie potrzebują idealnych matek. Potrzebują takich, które się starają.

Po rozmowie założyłam kurtkę i wyszłam. Szłam bez celu. Deszcz znowu padał. Nagle położyłam rękę na brzuchu. I po raz pierwszy… nie w odruchu ochronnym, ale z czułością.

Parę tygodni później w drodze do warzywniaka odeszły mi wody. Jakaś pani zawołała męża i szybko zawieźli mnie do szpitala. Był chłodny, biały i pachniał środkiem dezynfekującym, który wywoływał mdłości. Leżałam wtedy na porodówce od kilku godzin. Nie myślałam, nie czułam – byłam jak w bańce. Personel krzątał się wokół mnie, mówił coś, pytali, ja przytakiwałam, ale wszystko docierało do mnie jak przez mgłę.

Nie podjęłam decyzji. Nadal. Moje ciało rodziło dziecko, ale moje serce… było zamknięte jak pięść.

– Jeszcze tylko raz, Karolina. Mocno, już prawie… – powiedziała położna.

A potem usłyszałam krzyk. Krzyk życia. Krzyk, którego się bałam.

Nie patrzyłam. Odwróciłam głowę.

– Chce pani zobaczyć synka?

– Nie wiem – wyszeptałam.

Ale zanim zdążyłam coś dodać, położna podała mi go na chwilę. Tylko na chwilę. Taki był plan. „Tylko spojrzę” – pomyślałam.

A on… zacisnął maleńką dłoń na moim palcu. Instynktownie. Jakby znał mnie od zawsze. Jakby wiedział, że to ja.

On już zna twój zapach – powiedziała cicho pielęgniarka. – I twoje bicie serca. Słyszał je przez dziewięć miesięcy.

I wtedy pękłam. Naprawdę pękłam. Zalały mnie łzy – nie ze strachu, nie z bólu. Ze wszystkiego naraz. Z miłości, której się wypierałam, z potrzeby, której nie umiałam nazwać. Z obecności.

– Mój Boże… – szepnęłam. – On jest mój.

I nie umiałam go już oddać.

Minęło kilka tygodni. Dni zlały się w jedno – karmienie, przewijanie, tulenie, nocne wstawanie, zmęczenie, którego nie znałam nigdy wcześniej. Czasem siadam na podłodze, z podkrążonymi oczami i myślę: co ja sobie zrobiłam. Ale potem on się uśmiecha. Albo tylko westchnie przez sen, tak miękko. I wiem, że zrobiłam dobrze.

Nie jestem dobrą matką. Jeszcze nie. Popełniam błędy, często nie wiem, co robię. Ale jestem. Nie uciekłam. Nie oddałam go. Kiedy trzymam go na rękach, czuję ciężar – nie tylko jego ciała, ale też odpowiedzialności, lęku, wszystkiego, co przynosi macierzyństwo. Ale to ciężar, który wybieram każdego dnia na nowo.

Czasem wracam do tego zdania. Tego jednego, które powiedziała pani Jola: „Czasem serce nie musi wiedzieć, czego chce – ono po prostu czuje.” I teraz rozumiem. Moje serce nie potrzebowało racjonalnych powodów. Potrzebowało tylko jednego uścisku tej maleńkiej dłoni.

Nie wiem, co będzie dalej. Nie wiem, czy sobie poradzę. Ale mam w sobie coś, czego nigdy wcześniej nie czułam – nadzieję.

Wieczorem, kiedy zasypia, kładę go na piersi i szepczę:

– Cześć, mały. Nie miałeś się urodzić. Ale dobrze, że jesteś.

I wtedy wiem, że już nigdy nie będę sama.

Karolina, 31 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama