Reklama

Mam 32 lata i od ośmiu pracuję jako specjalista ds. kredytów w dużym banku. Zresztą, u nas wszystko jest „duże” – ambicje, ego, nadgodziny. I obowiązkowy elegancki garnitur. Ubranie do pracy to nie żart – jak ktoś się choćby trochę wyłamie, od razu zostaje zauważony. I to nie w pozytywnym sensie.

Niby nie mam na co narzekać. Zarabiam całkiem nieźle, mam swoje mieszkanie, kawalerem jestem z wyboru. A jednak każdego ranka, stojąc przed szafą, czuję lekkie ukłucie niepokoju – czy dzisiejszy wybór nie będzie zbyt... „inny”? Moje ubrania nie pochodzą z żadnej sieciówki ani modnego butiku. Wszystko mam z second handów, innymi słowy – z lumpeksu.

Tak, z premedytacją. Nie dlatego, że mnie nie stać. Po prostu nie widzę sensu płacić trzystu złotych za koszulę, skoro podobną znajdę za dziesięć. Mam małą obsesję na punkcie oszczędzania – ale kieruję się pewną ideologią. Konsumpcjonizm mnie wkurza. Rzucanie się na promocje, kupowanie rzeczy, które lądują po miesiącu w kącie... To bez sensu. Wolę polować na skarby w lumpeksach – tam każda rzecz ma swoją historię.

Oczywiście, nie wszyscy to rozumieją. Szczególnie Adrian i Damian – moi koledzy z działu. Lubią się śmiać z mojego stylu. Czasem rzucą coś niby od niechcenia, czasem między sobą, ale wystarczająco głośno, bym usłyszał. Staram się nie reagować. Mam gruby filtr na takie rzeczy. Ale nie powiem – czasem to gdzieś tam we mnie zostaje. W tej ciszy poranka, przy wybieraniu marynarki. Sumienie cicho pyta: „A może dziś się bardziej postarasz? Żeby nie było z czego drwić”.

Koledzy coś podejrzewali

– Robert, to nowa kolekcja prosto z kontenera? – usłyszałem, zanim jeszcze zdążyłem usiąść.

Adrian uśmiechał się pod nosem, mieszając cukier w kawie jakby nigdy nic. Damian już chichotał, oparty łokciem o blat. Kuchnia w banku, niby miejsce neutralne, a czasem czułem się tu jak w szkolnej stołówce – znowu ten sam teatr, gdzie chłopaki z ostatniej ławki mają najwięcej do powiedzenia.

A ten guzik…? – Damian nachylił się z udawanym niepokojem. – Uważaj, żeby ci się nie oderwał w rozmowie z klientem. To byłaby tragedia wizerunkowa.

Westchnąłem, ale bez nerwów. Usiadłem spokojnie, wyjąłem kanapkę z pojemnika.

– A wy dalej w tej samej kolekcji – rzuciłem cicho, uśmiechając się krzywo. – Granat, szarość, nuda.

– Ha, to mówi koleś, który wygląda jakby go babcia ubrała! – Adrian roześmiał się, ale bez złości. Raczej z przekąsem. Damian dołączył:

– Chłopie, serio, zainwestuj w coś. Karta bankomatowa nie gryzie.

Nie odpowiedziałem. Nie chciało mi się tłumaczyć, że ten sweter, z którego się śmieją, jest z czystej wełny, ręcznie robiony, a kosztował mnie sześć złotych. Nie tłumaczyłem też, że buty – chociaż wyglądają jakby były po wujku z PRL-u – są skórzane i wygodniejsze niż jakiekolwiek inne, jakie miałem. Po co? Nie zrozumieją. Dla nich wartość to metka. Albo cena.

Ale kiedy tak siedziałem w tej dusznej kuchni, z kawą parującą przede mną, zaczęło mnie coś uwierać. Nie sweter. Nie guzik. Coś głębiej. Zaczęło się od niewinnego pytania w głowie: „Dlaczego ja to właściwie robię?” Czemu nie kupię jednej nowej koszuli jak człowiek? Przecież mogę. Stać mnie. Nie muszę szukać ubrań w koszach. A jednak... czuję wewnętrzny opór.

To coś więcej niż styl. To przekonanie. Głęboko zakorzenione przeświadczenie, że nie muszę udawać nikogo innego. Że to, co mam na sobie, nie definiuje mojej wartości. A jednak... Gdy wchodzę do biura i widzę, jak Damian poprawia mankiety drogiej koszuli, a Adrian świeci nowym zegarkiem – gdzieś w środku coś się zaciska. Coś, co szeptem pyta: „A może warto raz ich zaskoczyć?”. Dla siebie. Nie dla nich.

Może po prostu chciałbym raz wejść i zobaczyć ich miny. Zobaczyć, co się stanie, gdy nagle stanę się kimś, kogo się nie spodziewają. Może nie tylko oni byliby zaskoczeni.

Nie mogli uwierzyć

W sobotę obudziłem się wcześniej niż zwykle. Miałem ochotę na coś konkretnego – nie, nie śniadanie. Polowanie. Raz w miesiącu robiłem rundkę po kilku ulubionych second handach. Wiedziałem, kiedy są dostawy, kiedy przeceny. To była moja mała gra – z mapą w głowie jak detektyw. I chociaż na zewnątrz lało jak z cebra, ubrałem się, zabrałem torbę i ruszyłem.

Trzeci sklep. Na pierwszy rzut oka nic. Same pstrokate swetry i dziesięć ton poliestru. I wtedy go zobaczyłem. Wisiał z boku, jakby ktoś specjalnie go schował. Płaszcz. Długi, ciemnogranatowy, wełniany. Minimalistyczny krój, idealnie skrojony. Dotknąłem tkaniny – ciepła, gęsta. Ręce mi zadrżały. Spojrzałem na metkę – „Made in Italy” i marka, którą kiedyś widziałem w magazynie mody. Rzuciłem nazwę w przeglądarce. Ceny od 1200 zł. A na wieszaku? Cena: 60 zł.

– To jakiś żart? – mruknąłem do siebie.

Kupiłem go bez wahania. W domu tylko go przetarłem, wyczyściłem. Pasował jak szyty na miarę. Czułem się w nim inaczej. Pewniej. Ale też dziwnie – jakby to nie był „mój” styl. Jakbym przebrał się za kogoś, kim mógłbym być... ale jeszcze nie byłem.

W poniedziałek założyłem go do pracy. Kiedy wszedłem do biura, zapanowała cisza. Adrian spojrzał na mnie spod uniesionych brwi.

– Stary, gdzie ty dorwałeś ten płaszcz?

Damian podszedł bliżej, niemal dotknął materiału.

– To chyba Hugo Boss? – zapytał.

Może… ale to second hand. Sześć dych – odpowiedziałem spokojnie i szczerze, popijając kawę.

Nie odezwali się. Spojrzeli na siebie i odeszli bez słowa. Pierwszy raz od dawna czułem satysfakcję. Ale coś jeszcze... Jakby ich milczenie ważyło więcej niż te wszystkie żarty, które przez lata słyszałem.

Zdradziłem mój sekret

– Ej, Robert, a ty serio kupujesz takie rzeczy za grosze? – Adrian oparł się o framugę kuchni z kubkiem kawy w dłoni.

Była środa, przerwa śniadaniowa. Siedziałem przy stole i kroiłem kanapkę z serem. Niby zwykły dzień, a czułem na sobie wzrok całego działu – tak jakby mój płaszcz nie zniknął z ich głów od poniedziałku.

– Nieźle, co? – rzuciłem z uśmiechem. – Second hand na Brzeskiej. Taki zakurzony, nikt tam nie chodzi. Tam trafiłem ten płaszcz.

Damian wszedł tuż za nim z telefonem w ręku. Przesuwał coś na ekranie.

To jaka to była marka? Znalazłem podobny za ponad tysiąc dwieście. Serio?

– Serio – potwierdziłem. – Sześćdziesiąt złotych. I to jeszcze była obniżka z osiemdziesięciu.

Zapadła cisza. Adrian mruknął coś pod nosem, a Damian tylko pokręcił głową. Po chwili zaczęli wypytywać dalej – gdzie jeszcze chodzę, jak rozpoznaję „perełki”, ile czasu na to poświęcam. Słuchałem ich z zaskoczeniem. Jeszcze kilka dni temu byłem dla nich tematem żartów. Teraz? Stałem się... ciekawy.

– Wiesz, może też bym się wybrał – rzucił Adrian. – Nie będę płacił trzech stów za akrylowy sweter w sieciówce.

Damian notował coś w telefonie. Adres. Nazwę sklepu. Wszedł kolega z działu ryzyka, Marcin, i spojrzał na mnie.

– Hej, Robert... wybacz, że tak bezpośrednio, ale nie pomógłbyś mi znaleźć jakiś zestaw na randkę? Coś stylowego, ale żeby nie zrujnowało portfela?

Zamrugałem. Czyli teraz jestem… kim? Lumpeksowym stylistą? Wróciłem do biurka z dziwnym uczuciem. Czułem satysfakcję, pewnie. Ale też... coś jak zawód. Bo przez lata byłem obiektem drwin. Niewidzialny, śmieszny „Robert z lumpa”. A wystarczyła metka, żeby ludzie spojrzeli inaczej? Czułem się trochę jak ktoś, kto odkrył, że jego sekret już nie należy tylko do niego.

Zaczęli mnie podziwiać

– Robert, zerkniesz na tę marynarkę? Nie wiem, czy nie za wąska w ramionach – Damian stał przy moim biurku, pokazując zdjęcie na ekranie laptopa.

– A jakie wymiary w talii? – zapytałem, jakby to było coś, co robię na co dzień.

Koledzy z działu nagle potrzebowali mojej opinii w każdej sprawie garderobianej. Adrian przynosił do pracy swetry „do oceny”, Damian pytał, czy granatowe chinosy pasują do mokasynów, a nawet szef, pan Kowalski, rzucił któregoś dnia:

– Robercie, elegancki ten płaszcz. Nowy?

– Tak, ale z second handu – odpowiedziałem odruchowo.

Uśmiechnął się i poszedł dalej. Ale nie wiem, czy naprawdę go to interesowało, czy po prostu chciał być częścią tej nagłej mody na „styl Roberta”.

Później dostałem wiadomość od Magdy z innego oddziału: „Słyszałam, że znasz jakieś magiczne second handy w Warszawie. Pomożesz?”. Z jednej strony: miłe. Wreszcie ktoś docenia coś, co robię z pasją od lat. Z drugiej... zacząłem się czuć jak człowiek, który przypadkiem został ogłoszony ekspertem tylko dlatego, że raz postanowił nie być niewidzialny.

W pracy już nie śmiano się ze mnie – teraz mnie obserwowano. Mój strój stał się tematem porannej kawy, moje decyzje – inspiracją. I coraz częściej słyszałem to pytanie:

– Robert, nie poszedłbyś ze mną na zakupy?

Tyle, że ja… nie chciałem. Dla mnie te lumpeksowe łowy to była osobista sprawa. Intymna. Moje samotne spacery między wieszakami, ten spokój, szelest metek i satysfakcja, gdy znalazłem coś wyjątkowego. A teraz... miałbym dzielić to z Damianem, który jeszcze miesiąc temu nazywał mnie „modowym dinozaurem”?

Zamiast radości zaczęła się pojawiać presja. Ludzie oczekiwali, że będę przynosił coraz to lepsze zdobycze. Że każdego dnia zaskoczę czymś nowym. A ja chciałem tylko być sobą. W płaszczu za sześć dych.

Miałem już tego dość

Siedzieliśmy z Natalią w kawiarni przy metrze. Ta sama knajpa co zawsze, ten sam stół w rogu. Natalia, moja przyjaciółka z liceum, popijała sojową latte i patrzyła na mnie tym swoim wzrokiem, który znałem aż za dobrze – trochę współczującym, trochę krytycznym.

– Więc... teraz jesteś kim? Influencerem mody męskiej z Pragi? – zapytała z przekąsem.

– Nie wiem, kim jestem. Ale wszyscy w pracy traktują mnie jak jakiegoś doradcę stylu. Marcin chce, żebym mu znalazł płaszcz na ślub siostry. Adrian pokazał mi wczoraj zestawienie sześciu par butów. I to nie żart.

Natalia uniosła brwi.

A tobie to przeszkadza?

Zawahałem się. W zasadzie powinienem być zadowolony. Przecież przez lata byłem „tym dziwakiem z lumpeksu”. Teraz byłem kimś. Wreszcie słuchano mnie, pytano o zdanie. Ale...

– Wiesz, wcześniej chodziłem po lumpeksach dla siebie. Cieszyło mnie to, że nikt nie rozumie, po co kupuję ubrania po siedem złotych. To był mój azyl. Teraz czuję się... jakbym stracił coś własnego.

Natalia spojrzała na mnie poważnie.

– Zawsze byłeś autentyczny, Robert. Tylko nie zgub siebie w tym całym modowym show. Nie musisz nikomu nic udowadniać.

Westchnąłem. Wiedziałem, że ma rację. Tylko jak wrócić do tego, co było, gdy wszyscy już patrzą?

Wieczorem otworzyłem szafę. Przez lata kompletowałem ją z uporem i cierpliwością. Teraz wypełniały ją ubrania, które zaczęły żyć własnym życiem. Marynarka, która podobała się Damianowi. Sweter, który kopiował Adrian. Buty, które miały „zrobić wrażenie”. I tylko jedna półka była nadal moja – z tymi rzeczami, które nosiłem, zanim stałem się ciekawostką.

Zamknąłem szafę i usiadłem na łóżku. Nie chciałem być modny. Chciałem być sobą. A chyba właśnie się pogubiłem.

Znalazłem własną wartość

W sobotę rano wstałem bez alarmu. Powietrze pachniało deszczem i wilgocią, a ja miałem jeden cel: second hand przy mojej ulicy. Bez presji, bez obowiązku, by zachwycać kogokolwiek. Po prostu dla siebie.

Przesuwałem ręką po wieszakach, sprawdzałem metki, dotykałem tkanin. Znalazłem zwykły, szary sweter – prosty, ciepły, miękki. Nic spektakularnego. Ani marki, ani wyjątkowej ceny. Ale idealny dla mnie. Założyłem go w domu, poczułem spokój, którego brakowało mi od tygodni. Ten spokój, który kiedyś towarzyszył mi podczas samotnych zakupów, teraz wrócił.

W pracy Adrian pokazał mi nowy zegarek.

– Też z lumpeksu, za trzydzieści złotych! – pochwalił się.

Uśmiechnąłem się, nie komentując nic więcej. Nie potrzebowałem potwierdzenia ani uznania. Wiedziałem, że mój styl, moje decyzje, moja autentyczność nie wymagają aprobaty innych.

Usiadłem przy biurku, patrząc na ludzi wokół. Ci sami, którzy jeszcze niedawno śmiali się ze mnie, teraz szukali w moich wyborach inspiracji. Ale dla mnie to już nie miało znaczenia. Moja satysfakcja nie pochodziła z ich zachwytu, lecz z poczucia, że nadal robię to po swojemu. Bez udawania, bez presji.

Otworzyłem szafę po powrocie do domu. Płaszcz z włoskiej metki nadal wisi w rogu, ale nie jest już koniecznością. Sweter za sześć złotych – mój, prawdziwy, własny. Uświadomiłem sobie coś istotnego: wartość nie tkwi w cenie, w metce ani w opinii innych. Wartość jest w tym, co dla nas naprawdę ważne. I w tym, że mogę być sobą, bez kompromisów.

Uśmiechnąłem się do siebie. Robert z lumpeksu. Trochę staroświecki, trochę dziwny, ale autentyczny. I wystarczy mi to całkowicie.

Robert, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama