„Zaprosiłam samotną sąsiadkę na Wigilię. Wzruszyłam, się, gdy powiedziała, że nie jadła barszczu od 10 lat”
„Z sąsiadów znałam tylko kilka twarzy. Jedną z nich była pani Stefania – starsza pani z mieszkania nade mną. Zawsze w czerni, zawsze z cienką siatką i twarzą jak z marmuru. Mijałyśmy się często na schodach”.

Nigdy nie przepadałam za świętami. A przynajmniej nie za tym, jak wyglądają, gdy jest się samotną matką. Święta to niby czas rodzinny, ciepły, magiczny – tak mówią w reklamach. Ale w rzeczywistości to garść nerwów, długie godziny przy garach i puste miejsce przy stole, które przypomina ci wszystko, co się nie udało. Marek wyjechał, zanim Lena skończyła trzy latka. Pisał, że potrzebuje czasu, że się pogubił. No i przestał pisać. Nigdy nie wytłumaczyłam córce, dlaczego ojciec się nie odzywa – powiedziałam tylko, że mieszka daleko. A ona przestała pytać.
To był pomysł córki
Mieszkamy z Leną w czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty – taki z lat 80., w którym wszyscy wiedzą o sobie wszystko, a jednocześnie nikt się do nikogo nie odzywa. Z sąsiadów znałam tylko kilka twarzy. Jedną z nich była pani Stefania – starsza pani z mieszkania nade mną. Zawsze w czerni, zawsze z cienką siatką i twarzą jak z marmuru. Mijałyśmy się często na schodach. Kiwała głową, ale nigdy nie powiedziała pierwsza „dzień dobry”.
W tym roku Lena zapytała:
– Mamo, a dlaczego zawsze jesteśmy same na święta?
Zamarłam z łyżką w dłoni. Tylko na chwilę. Ale Lena to zauważyła.
– Może zaprosimy kogoś? – zaproponowała. – Kogoś smutnego. Na przykład panią Stefanię?
– Tę z góry? – zdziwiłam się. – A skąd wiesz, że ona jest smutna?
– Bo zawsze ma taki wzrok.
Popatrzyłam na córkę i pomyślałam, że dzieci czasem widzą więcej niż dorośli. I wtedy, zupełnie spontanicznie, powiedziałam:
– No to zaprosimy.
Zaprosiłam sąsiadkę
Wzięłam głęboki oddech i wspięłam się na czwarte piętro. Moje serce waliło jak po biegu. W jednej ręce trzymałam tackę z pierniczkami, w drugiej całą swoją odwagę. Stanęłam pod drzwiami z numerem 42, zastukałam, raz, potem drugi. Cisza. Już miałam się odwrócić, kiedy usłyszałam szuranie. Drzwi uchyliły się, a zza nich wyjrzała pani Stefania.
– Dzień dobry – odezwałam się niepewnie. – Przepraszam, że tak bez zapowiedzi… Mam prośbę. A właściwie… zaproszenie.
Spojrzała na mnie chłodno, choć bez niechęci. Po prostu… była ostrożna. Jak ktoś, kto przez lata nauczył się nie ufać niczemu, co przychodzi niespodziewanie.
– Mhm?
– Z moją córką organizujemy Wigilię. Skromnie, ale… pomyślałam, że może do nas pani dołączyć. Byłoby miło.
Zapanowała cisza. Pani Stefania zmrużyła oczy, jakby próbowała zrozumieć, czy to żart.
– Wigilię?
– Tak. Barszcz, pierogi, kolędy... Nie będzie dużo ludzi. Tylko ja, Lena… i może pani?
Wtedy powiedziała:
– Nie jadłam barszczu od dziesięciu lat.
Ugryzłam się w język. Chciałam zapytać: „Dlaczego?”, ale coś w jej twarzy – ten cień, co przemykł przez oczy – sprawił, że się nie odważyłam. Zamiast tego uśmiechnęłam się lekko.
– To najwyższy czas.
Pani Stefania przez chwilę milczała, a potem powiedziała coś, co zapadło mi w pamięć głębiej niż wszystko inne:
– Może to nie barszcz był problemem.
I zanim zdążyłam zareagować, dodała tylko:
– Dobrze. Przyjdę.
Byłyśmy ciekawe
W kuchni pachniało kapustą, grzybami i ciastem. Miałam wrażenie, że barszcz za bardzo kwaśny, że uszka za twarde, że świece za krzywo stoją. Lena kręciła się po mieszkaniu jak tornado, ciągnąc za sobą papierowe gwiazdki i brokat.
– Mamo, a co jeśli pani Stefania nie lubi dzieci?
– To się przekona, że dzieci są najlepsze na świecie – rzuciłam, próbując się uśmiechnąć.
– A co jeśli się rozpłacze? Albo będzie dziwna?
– Lena…
– Bo ona zawsze patrzy, jakby była gdzieś indziej. Jakby tęskniła.
Stanęłam na moment, trzymając w dłoniach talerz z karpiem. Lena miała rację. W pani Stefanii było coś dziwnego. Jakby nie była tu, tylko gdzieś tam – zamknięta w swojej przeszłości. I ja, jak głupia, wpakowałam się w to wszystko z uśmiechem i tacką pierniczków.
– Mamo, ty się stresujesz – Lena spojrzała na mnie badawczo. – Dlaczego?
Nie odpowiedziałam od razu. Bo jak miałam powiedzieć siedmiolatce, że boję się własnego pomysłu? Że zaprosiłam do domu kobietę, o której nic nie wiem, poza tym, że ma oczy pełne żalu?
– To tylko Wigilia – powiedziałam w końcu, bardziej do siebie niż do niej.
Ale wcale nie chodziło o kolację. Chodziło o coś więcej. O to, że przez lata trzymałam się z dala od ludzi, jakby mnie miało to ochronić. A teraz – pierwszy raz od dawna – zrobiłam krok w czyjąś stronę. I już nie mogłam się cofnąć.
To było smutne
Zegar wybił siedemnastą. Na stole czekały uszka w rządku jak żołnierze, obrus był wyprasowany, a w tle grały kolędy z radia. Lena siedziała przy oknie, wyglądając przez firankę.
– Przyjdzie? – zapytała cicho.
Już miałam powiedzieć: „Nie wiem”, gdy usłyszałam pukanie. Ciche, jakby ktoś nie chciał robić hałasu. Otworzyłam drzwi. Stała tam pani Stefania – w granatowym płaszczu, z ciemnoczerwonym szalem zapiętym pod szyję. W rękach trzymała małą paczuszkę owiniętą w papier z reniferami.
– Dla Leny – powiedziała. – Sama pakowałam, więc pewnie krzywo.
– Jest idealna – odparłam, czując jak miękną mi kolana.
Lena rzuciła się do drzwi, a pani Stefania... uśmiechnęła się. Naprawdę. Delikatnie, ale z ciepłem, którego nie znałam z jej twarzy.
– Proszę, zapraszam – powiedziałam. – Barszcz już czeka.
Usiadłyśmy przy stole. Pani Stefania zdjęła płaszcz. Miała na sobie elegancką sukienkę w kolorze butelkowej zieleni i broszkę w kształcie róży. Patrzyła na stół długo, aż w końcu sięgnęła po łyżkę.
– Mój syn uwielbiał barszcz. Z uszkami. Zawsze… – urwała, odkładając sztućce.
Lena spojrzała na mnie z niepokojem.
– Co się z nim stało? – zapytałam ostrożnie.
Pani Stefania milczała chwilę. Potem powiedziała szeptem:
– Zginął. W Wigilię. Dziesięć lat temu.
Zapadła cisza. Lena wcisnęła się w moje ramię. Barszcz wystygł.
– Od tamtej pory… nie mogłam patrzeć na barszcz. Ale dzisiaj… dzisiaj chciałam – dodała.
Patrzyłam na nią w ciszy. Coś w niej pękło. I wiedziałam, że dzisiejszego wieczoru będzie inaczej.
Sąsiadka mi się zwierzyła
Po kolacji siedziałyśmy jeszcze przy stole, popijając kompot z suszu. Lena zasnęła z głową na moim ramieniu. Światło choinki odbijało się w oczach pani Stefanii, ale tym razem to nie był tylko smutek. Było w niej coś kruchego, coś, co wreszcie się odsłoniło.
– Miał na imię Michał – zaczęła cicho. – Mój jedyny syn. Taki spokojny, trochę zbyt mądry jak na swoje lata. Miał dwadzieścia pięć, gdy odszedł. Wtedy też miała być Wigilia.
Milczałam. Nie chciałam przerywać. Nie teraz.
– Wracał do domu. Z narzeczoną. Samochód wpadł w poślizg, dachował. Ona przeżyła. On nie. A ja... już nigdy nie zjadłam barszczu. Kojarzył mi się z tą tragedią.
Patrzyłam, jak jej dłonie zaciskają się na filiżance. W jednej chwili była znów tam – w tamtej Wigilii, przy tamtym stole.
– Mąż nie wytrzymał. Odszedł pół roku później. Nie winię go. Każde z nas rozpaczało po swojemu. Ja uciekłam w ciszę. W zamknięte drzwi. I tak zostałam.
– Pani Stefanio… – zaczęłam, ale ona uniosła rękę.
– Nie mów nic. Nie chcę współczucia. Po prostu… pozwólcie mi tu posiedzieć. Wśród światełek. Z tą waszą choinką. I z barszczem. Tylko tyle.
Lena, przebudzona szeptem, przytuliła się do niej. Pani Stefania przez chwilę trwała w bezruchu, potem powoli objęła moją córkę. Nieśmiało, ale prawdziwie.
I wtedy zrozumiałam – dla niej ten barszcz był grobem. A teraz, pierwszy raz od dziesięciu lat, odważyła się przy nim usiąść.
Została dłużej, niż myślałam
Zegar wskazywał już prawie północ, gdy spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem i powiedziała:
– Czas na mnie. Nie chcę zawracać wam głowy.
– Nie zawraca pani – odpowiedziałam bez namysłu.
Podeszła do Leny, przykryła ją kocem, który zsunął się jej z ramion. Przez chwilę patrzyła na śpiącą dziewczynkę tak, jakby widziała w niej kogoś, kogo znała.
– Ma pani dobre dziecko – szepnęła. – Dobre i mądre. Uważaj na nią.
Skinęłam głową. Nie ufałam sobie, że nie rozkleję się przy niej, a nie chciałam burzyć tej chwili. Otworzyłam drzwi i odprowadziłam ją spojrzeniem, aż zniknęła za rogiem.
Zostałam sama. Półmrok, światełka, cisza. I ten dziwny ucisk w klatce piersiowej, którego nie potrafiłam nazwać. Usiadłam w kuchni, nalałam sobie herbaty. I wtedy łzy napłynęły same.
Myślałam o Stefanii. O jej bólu, który wzięłam do siebie. I o Marku. O tym, jak też uciekł. Tylko nie z powodu tragedii. A może właśnie tak? Może dla niego rodzina była jak barszcz dla niej – zbyt bolesna, by do niej wracać?
Otarłam twarz i spojrzałam w ciemne okno. Może nie trzeba mieć całej rodziny, żeby mieć święta. Może wystarczy jedna osoba, która nie pozwoli ci zjeść barszczu samotnie.
Natalia, 35 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż pojechał po choinkę do lasu i już nie wrócił. Od 5 lat czekam na niego w każde Boże Narodzenie”
- „Co roku siostra przyjeżdża z rodziną na święta. Nic nie robią i traktują nasz dom jak darmowy hotel”
- „Pierwsza Wigilia u rodziców mojego chłopaka miała być nowym etapem w naszym związku. Okazało się, że to początek końca”

