„Zaprosiłam rodzinę na Wielkanoc, a oni poczuli się jak w hotelu all inclusive. Przy jajeczku wystawiłam im rachunek”
„Grzesiek ledwo zdążył wypić kawę, a już dzwoniła Krysia – siostra. Że będą z mężem i może jeszcze ktoś dojedzie, ale nie wie, kto dokładnie. W tle słyszałam śmiech. Już wtedy coś mnie ścisnęło w środku, ale szybko zagłuszyłam to szumem czajnika”.

W moim pensjonacie zawsze pachnie zupą koperkową albo świeżym praniem. Od rana do wieczora coś się dzieje – albo ktoś dzwoni, bo szuka noclegu na majówkę, albo pralka akurat zakończyła cykl i trzeba rozwiesić prześcieradła. Niby lubię tę krzątaninę, bo to mój świat, mój dom i moja praca w jednym. Ale ostatnio... ostatnio jakoś ciężko mi się oddychało.
Miałam marzenie, że w te święta wielkanocne wszystko będzie inaczej. Że w końcu nie będę myśleć o tym, czy każdy gość dostał świeży ręcznik, tylko o tym, czy jajka są wystarczająco dobrze przyprawione do faszerowania. Marzyłam, że przez trzy dni będę po prostu... mamą, siostrą, ciocią. Nie recepcjonistką. Nie kucharką. Nie kobietą od wszystkiego.
Zaczęłam przygotowania już w marcu. Wyciągnęłam ozdoby z zeszłego roku, dokupiłam nową serwetę z haftem w kurczaczki. Obdzwoniłam rodzinę – zaprosiłam, jak zawsze, wszystkich: siostrę, dzieci z rodzinami, nawet ciotkę Halinę, choć z nią rozmowa to zawsze droga przez mękę. Ale chciałam, żeby było ciepło, rodzinnie, tak... naprawdę.
– Mamo, tylko nie przesadzaj z tą gościnnością – powiedziała mi na odchodne Dorota, moja córka, gdy dzwoniłam z zaproszeniem.
– Jak przesadzę? Co ty za głupoty gadasz!
– Bo ty zawsze wszystko chcesz zrobić sama. A potem jesteś zmęczona, a my nawet nie wiemy, że trzeba ci było pomóc.
Machnęłam wtedy ręką. „Czepia się” – pomyślałam. Ale teraz, jak sobie przypomnę tę rozmowę, mam ochotę zdzielić się ścierką po głowie, że nie posłuchałam.
Pierwszy przyjechał Grzesiek – mój siostrzeniec z Warszawy. Przywiózł tylko własną szczoteczkę do zębów i wielką torbę z winem.
– Ciociu, jak dobrze cię widzieć! Gdzie mogę rzucić walizkę?
– W pokoju na piętrze, jak zawsze – odpowiedziałam, całując go w policzek.
– Święta all inclusive, co? – zażartował.
Wtedy jeszcze się śmiałam. Wtedy jeszcze czułam się potrzebna i doceniona. Ale to był dopiero początek. A końca nie dało się przewidzieć...
Robiło się coraz tłoczniej
Grzesiek ledwo zdążył wypić pierwszą kawę, a już dzwoniła Krysia – siostra. Że będą z mężem i „może jeszcze ktoś dojedzie”, ale nie wie, kto dokładnie. W tle słyszałam śmiech. Już wtedy coś mnie ścisnęło w środku, ale szybko zagłuszyłam to uczucie szumem czajnika.
W piątek wieczorem nie miałam już wolnego łóżka. W pokojach poupychani kuzyni, siostrzeńcy, nawet koleżanka Krysi, która „akurat nie miała gdzie spać”. W kuchni co chwilę ktoś zaglądał:
– Tamara, a masz coś na ząb?
– Tamara, gdzie się wyrzuca szkło?
– Tamara, a może byś zrobiła ten sernik jak w zeszłym roku? Taki pyszny był...
Chciałam coś powiedzieć, że może by ktoś pomógł, że może zmywarka nie obsłuży się sama. Ale w gardle rosła mi tylko gula. Uśmiechałam się jak głupia, bo przecież miało być miło.
Wieczorem usiadłam na chwilę przy stole. Może pięć minut. Grzesiek w tym czasie już planował wycieczkę w góry – oczywiście z prowiantem.
– Ciociu, a mogłabyś nam coś spakować? Tylko nie same kanapki, może jakieś jajka faszerowane?
Z kuchni wystawiłam głowę i rzuciłam do siostry:
– Czy tylko mi się wydaje, że jestem tu jedyną pracującą osobą?
Krysia spojrzała na mnie jakby z politowaniem.
– Oj Tamara, nie przesadzaj. Przecież zawsze lubiłaś zapraszać nas na święta…
Zamknęłam oczy. Lubiłam. Ale nie wtedy, gdy wszyscy zachowują się jak goście w hotelu. Tyle że to nie był żaden hotel. To był mój pensjonat i mój dom.
Po prostu przesadzili
W sobotę rano dzwonek do drzwi zadzwonił, zanim zdążyłam zaparzyć kawę. W progu stała cioteczna siostrzenica Ola z partnerem.
– Hej, słyszeliśmy, że u ciebie zjazd rodzinny, to pomyśleliśmy… może się jeszcze zmieścimy? – rzuciła wesoło, jakby mówiła o pikniku na łące, a nie o wtargnięciu do czyjegoś domu bez zapowiedzi.
Stałam jak słup soli, z otwartą buzią. Jej partner już wchodził do środka, ciągnąc walizkę na kółkach.
– Wzięliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Bo pościel to chyba masz?
W kuchni zastałam na stole opakowanie po maśle, pusty dzbanek po kawie i rozkruszoną babkę. Zmywarka piszczała, że już koniec cyklu. Weszłam do spiżarni i… zamknęłam się tam na dwie minuty. Oddychałam, liczyłam do dziesięciu, dwudziestu, stu. Potem wyszłam, jak gdyby nigdy nic, i włączyłam czajnik.
Po południu kuzyn Jarek ogłosił, że wpadnie jeszcze jego kolega z dziewczyną, „bo i tak jechali w góry”. Ostatecznie miałam w domu siedemnaście osób. Siedemnaście! A planowałam dziesięć.
– Tamaro, masz może jeszcze jakieś kołdry? Bo Ola mówiła, że tu zimno w nocy – zapytała siostra mimochodem.
– Nie mam. I nie planowałam tylu gości – odpowiedziałam spokojnie, choć ręce mi drżały.
– Oj, nie denerwuj się tak. Święta są po to, żeby być razem – uśmiechnęła się Krysia.
– Razem, nie znaczy: na moim karku – rzuciłam ciszej, ale chyba nie usłyszała. Albo udawała, że nie słyszy.
Czułam się jak personel w tanim hostelu. Tyle że nikt mi za to nie płacił. Wszyscy myśleli, że to dla mnie czysta przyjemność obsługiwać ich przez całą dobę.
Zaserwowałam to na niedzielne śniadanie
Nadeszło wielkanocne śniadanie. Stół uginał się pod ciężarem potraw – sałatki, pasztety, jajka w każdej możliwej wersji, sernik, mazurki. A ja? Ja się nie uginałam. Ja się łamałam.
Wszyscy siedzieli, śmiali się, ktoś opowiadał anegdotkę o tym, jak dzieci pomyliły chrzan z bitą śmietaną. A ja stałam przy kuchence, nalewając żurek z białą kiełbasą. Trzęsły mi się dłonie.
– Tamaro, a podasz jeszcze tego mazurka z orzechami? – ktoś rzucił.
Nie odpowiedziałam. Odstawiłam łyżkę, wytarłam ręce o fartuch i wyszłam do jadalni. Zapanowała cisza. Wszyscy się odwrócili.
– Wiem, że dla wielu z was to są fajne święta – zaczęłam, patrząc w stół. – Dla mnie to był najcięższy tydzień w roku.
Milczeli.
– Czuję się jak kelnerka w pensjonacie, który prowadzę, tylko że bez wynagrodzenia – głos mi się łamał. – Nie planowałam tylu gości. Nie mam tylu sił. I nie chcę już tak spędzać świąt.
– Ale myśleliśmy, że ci to sprawia radość... – odezwał się cicho Grzesiek.
– Właśnie. Jak co roku – wtrąciła Krysia, unosząc brwi. – Przecież lubisz te święta...
– A ja już nie chcę, żeby było jak co roku – powiedziałam twardo. – Zostają ci, którzy chcą pomóc i się dorzucają do kosztów. Reszta... przepraszam, ale powinna się spakować.
Zapadła cisza. Dłuższa niż powinna. W niej był zawstydzony śmiech, chrząknięcie, ktoś odstawił kieliszek.
Ja wróciłam do kuchni i zaczęłam zmywać. W tej ciszy. W końcu była naprawdę... moja.
Zostali tylko najbliżsi
Niektórzy się zrywali. Jakby uciekali przed własnym wstydem. Ola poszła spakować walizkę w ciszy, bez słowa. Jej partner nawet nie spojrzał mi w oczy, mijając mnie w korytarzu. Jarek podszedł, jakby chciał coś powiedzieć, ale tylko poklepał mnie po ramieniu i wycofał się do pokoju.
– To ja dorzucę się za nas wszystkich – rzucił niepewnie Grzesiek, trzymając już w ręku portfel.
– To nie kwestia pieniędzy – odpowiedziałam spokojnie. – To kwestia szacunku.
Wzrok mi się rozmazał, ale nie chciałam płakać. Nie teraz. Zbyt długo łykałam łzy w samotności, gotując dla tłumu, który nawet nie umiał powiedzieć „dziękuję”.
Po dwóch godzinach dom opustoszał. Z siedemnastu osób zostało siedem. Wszyscy nagle nabrali ochoty na pomoc – Dorota zmywała naczynia, siostrzeniec układał sztućce, Krysia w milczeniu zamiatała korytarz.
Z kuchni wyszła moja córka. Miała ręce w pianie, plamę na fartuszku.
– Mamo... jesteś pewna, że tak trzeba było? – zapytała, zerkając na mnie ostrożnie.
– Nie wiem. Ale musiałam to zrobić – wyszeptałam.
W końcu sama usiadłam przy stole i patrzyłam przez okno. Na podwórku leżało kilka zostawionych rzeczy. Ktoś zapomniał parasol. A ja? Ja odzyskiwałam siebie. Nie było wesoło. Ale było uczciwie.
Wieczorem zjedliśmy kolację tylko we trójkę: ja, Dorota i jej najmłodszy synek. Zrobił mi laurkę z pisankami. Na odwrocie było napisane: „Dziękuję za Wielkanoc, ciociu”. Pomyślałam wtedy: może właśnie od tego trzeba było zacząć.
Niektórzy wreszcie zrozumieli
Po świętach pensjonat w końcu zamilkł. Zegar w kuchni znów był jedynym dźwiękiem. Dziwnie było nie słyszeć stukotu filiżanek, śmiechu w jadalni, wołań z łazienki: „Tamara, gdzie papier?”. Ale było w tym coś... kojącego.
Wzięłam kubek z herbatą i usiadłam na schodach, tak jak robiłam to kiedyś, zanim wszystko zmieniło się w wieczny dyżur.
Ktoś napisał do mnie SMS-a: „Nie gniewaj się, ale zaskoczyłaś nas. Chyba nie byliśmy w porządku. Przepraszam”. To był Jarek. Nie odpisałam. Jeszcze nie. Ale przeczytałam kilka razy.
Relacje z niektórymi się ochłodziły. I dobrze. Jeśli ktoś odwraca się od ciebie tylko dlatego, że w końcu powiedziałaś, jak się czujesz – to nigdy nie był po twojej stronie.
Za to Dorota została dłużej. Pomogła mi uporządkować dom, spiżarnię, nawet rachunki. Usiedziałyśmy któregoś dnia z notatnikiem i napisałyśmy nowy plan działania na kolejne święta.
– Od przyszłego roku rezerwacje tylko przez formularz? – zapytała z uśmiechem.
– Tylko z zaliczką – dodałam.
I nie chodziło o pieniądze. Chodziło o granice. O to, żeby nikt już nie wchodził w moje życie z walizką i oczekiwaniami, nie pytając, czy w ogóle jestem gotowa.
Pensjonat nadal działa. A mój dom... znowu nim jest. Ciepły, gościnny – ale już nie za darmo. I nie kosztem mnie samej. W te święta nie było idealnie. Ale było prawdziwie. I chyba pierwszy raz... naprawdę po mojemu.
Tamara, 55 lat
Czytaj także:
- „Nie wiem, po co piekłam babki na Wielkanoc, bo dzieci miały mnie gdzieś. Święta spędziłam z sąsiadami”
- „Nienawidzę Wielkanocy. Wolałam spędzić święta sama nad morzem, niż z toksyczną matką przy jednym stole”
- „Wielkanoc to był teatrzyk teściowej. Płakała przy żurku, a potem zrobiła coś, czego nikt się nie spodziewał”

