Reklama

Adam urodził się w poniedziałek. Pamiętam, bo za oknem padał śnieg, a ja, mimo bólu, czułam się tak, jakby świeciło słońce. Ten mały, czerwony człowieczek wtulony we mnie był wszystkim. Nic więcej się nie liczyło. Andrzej, mój mąż, stanął z boku. Zawsze był bardziej obserwatorem niż uczestnikiem. Nigdy mnie w tym nie wspierał. Ani w macierzyństwie, ani w codzienności.

Syn był moim oparciem, moim światłem, moją misją. To z nim chodziłam do lekarza, do kina, do parku. To jemu gotowałam te wszystkie ulubione zupy i kupowałam najlepsze buty. Wszystko dla niego. Czasem żartowałam, że Adam jest moim drugim mężem – bo w sumie więcej od niego dostałam niż od pierwszego.

Ale potem przyszła ona. Magda. Pojawiła się nagle, jak jakaś... awaria. Na początku była miła. Uśmiechnięta, grzeczna, nawet przynosiła mi czekoladki. Ale widziałam w jej oczach, że kalkuluje. Od początku wiedziała, że jestem przeszkodą. Dla niej Adam miał być partnerem, mężczyzną. Dla mnie był moim synem. I to się nie mogło pogodzić.

Zaczęło się niewinnie. Coraz rzadziej przychodził sam. Coraz częściej „nie miał czasu”, „coś wypadło”. I nagle ja, ta matka, od zup, od bajek, od wspólnych wycieczek, zostałam z niczym. Z telefonem, który milczał. Z ławką w parku, na której siedziałam sama. Z sercem, które nie rozumiało.

To nie jest zazdrość o kobietę – powtarzałam sobie w kółko. – To ból matki, która patrzy, jak dziecko oddala się bez słowa.

Wtedy podjęłam decyzję. W te święta, po raz pierwszy, wszystko będzie inaczej. Zaproszę Adama. Tylko jego. Magdy nie chcę. I tyle.

Syn tego nie rozumiał

Wysłałam mu SMS. Krótki, konkretny, bez ceregieli: „Adam, zapraszam Cię na Wielkanoc. Tylko Ciebie. Bez Magdy”. Patrzyłam na ekran telefonu z bijącym sercem. Zaraz mi odpisze. Zaraz zadzwoni. Wiedziałam, że tak będzie. I rzeczywiście, nie minęło pięć minut, a dzwonił.

– Mamo, co to ma znaczyć?

– To znaczy, że chcę spokojnych świąt. Tylko my. Ty i ja. Jak dawniej.

– Mamo, ale Magda to moja żona – powiedział spokojnie, ale już czułam, że się gotuje.

– A ja jestem twoją matką. Czy to już nic nie znaczy?

– To nie tak... Ale jak możesz mnie zapraszać z takim warunkiem?

– Takim, który pozwoli mi choć przez jeden dzień poczuć, że jeszcze jestem dla ciebie ważna. Czy to aż tak wiele?

Zamilkł na chwilę. Myślał. A ja słyszałam ten szum w jego słuchawce, jakby ocean rósł między nami.

– Ale Magda... Przecież ona nic ci nie zrobiła – dodał po chwili ciszy.

– Zabrała mi ciebie.

To nie był dramat ani histeria. To była prawda. Święta to czas rodziny. A ja od dwóch lat czułam się jak ktoś obcy. Jak mebel w ich życiu, którego nie można wyrzucić, ale najlepiej postawić w kącie i o nim zapomnieć.

Kiedy skończyliśmy rozmowę, ręce mi drżały. Czy to było okrutne? Może. Ale ja też byłam zraniona. Nikt mnie nie pytał, jak ja się z tym wszystkim czuję. Może czas, by Adam w końcu to usłyszał.

Próbował mnie przekonać

Następnego dnia ktoś zadzwonił do drzwi. Była trzynasta, akurat wstawiłam zupę ogórkową. Wciąż miałam nadzieję, że jednak przyjmie moje zaproszenie. Ale nie tak szybko. Nie spodziewałam się go teraz.

– Cześć, mamo – powiedział, stojąc w progu, z tym swoim zmęczonym wzrokiem, który znałam aż za dobrze. – Możemy porozmawiać?

– Wejdź – odsunęłam się, niepewnie wycierając dłonie o fartuch.

Usiedliśmy przy stole, tym samym od dwudziestu lat. On na swoim dawnym miejscu, ja naprzeciwko. Przez chwilę milczeliśmy, tylko garnek na kuchence bulgotał cicho.

Chciałem to usłyszeć na żywo – zaczął. – Czemu nie chcesz jej zaprosić?

Pokręciłam głową.

– Bo przez nią straciłam ciebie. Nie widzisz tego? Nawet nie zadzwonisz, jeśli ona nie pozwoli.

– To nieprawda. To ty się odsunęłaś, kiedy tylko się ożeniłem. Zaczęłaś ją traktować jak wroga.

– Bo dla mnie to było jak... jakby ktoś wyjął mi serce. Ty byłeś moim życiem.

– Mamo, ja nie przestałem być twoim synem. Ale jestem też mężem.

Zacisnęłam usta. W gardle mnie piekło. Może on miał rację. Ale ja nie umiałam inaczej.

– Jesteś moim synem i moim życiem. Tylko ty i nikt więcej – powiedziałam w końcu cicho. – Nie chcę się tobą dzielić.

W jego oczach pojawiło się coś, czego nie widziałam od dawna. Litość? Zmęczenie?

– A może właśnie to jest problem... – rzucił i wstał. – Pogadamy jeszcze. Ale pomyśl, co ty właściwie chcesz osiągnąć.

Zatrzasnął za sobą drzwi. A ja siedziałam przy tym głupim stole i czułam się... przegrana.

Nie mogłam się z tym pogodzić

Kiedy Adam wyszedł, zostałam sama z ciszą, która brzmiała głośniej niż jego słowa. Nie jadłam obiadu. Zupa ogórkowa stała zimna, jakby obrażona. Przez chwilę siedziałam przy stole, bez ruchu, słuchając tykania zegara na ścianie. Czułam się pusta. Nie smutna, nie zła – po prostu pusta.

Andrzej wrócił późno z pracy. Jak zwykle bez słowa. Odwiesił kurtkę, zdjął buty i chciał przemknąć przez kuchnię jak cień.

Rozmawiałeś z nim? – zapytałam.

Zatrzymał się. Spojrzał na mnie tym swoim zgaszonym wzrokiem. Zawsze tak patrzył. Jakby nie miał siły się zaangażować. Ale dzisiaj musiałam przerwać tę ciszę.

– Tak – odpowiedział po chwili.

– I co? Powiedziałeś mu, że jestem wariatką? Że nie potrafię odpuścić?

– Nie – powiedział spokojnie. – Powiedziałem mu, że jesteś zraniona. I że nie umiesz tego nazwać inaczej niż złością.

Parsknęłam. Łatwo mu mówić. On nigdy nie kochał nikogo tak mocno jak ja Adama. Dla Andrzeja ludzie byli jak książki – można je odłożyć na półkę i za nimi nie tęsknić.

– To on mnie zostawił – wyszeptałam. – Z dnia na dzień, jakbym przestała być mu potrzebna.

– Może nie przestałaś. Może po prostu... przestałaś jasno widzieć sytuację.

Popatrzyłam na niego i pierwszy raz od lat zobaczyłam, że jest stary. Zmęczony. A może taki był zawsze, tylko wcześniej nie patrzyłam wystarczająco uważnie.

Zrobiło mi się duszno. Uciekłam do sypialni. Zamknęłam drzwi. I przez długi czas wpatrywałam się w zdjęcie Adama, które stało na komodzie. Miał tam sześć lat. Trzymał mnie za rękę. Uśmiechnięty. Mój. A teraz? Nie wiem, co się z nim stało.

Syn postawił na swoim

Telefon zawibrował tuż po dziesiątej. Byłam już ubrana, siedziałam przy stole z kubkiem zimnej kawy, wpatrzona w okno. Spodziewałam się ciszy. Może milczenia przez tygodnie. A jednak przyszedł SMS: „Nie przyjedziemy. Albo zapraszasz nas razem, albo wcale”.

Czytałam te słowa kilka razy. Za każdym razem bolały bardziej. Nie było w nich krzyku. Nie było nawet złości. Były czyste, spokojne. I przez to – jeszcze bardziej ostateczne.

Andrzej wszedł do kuchni, jakby nic się nie stało. Chciał nalać sobie herbaty, ale widząc moją minę, przystanął.

Odpisał?

Skinęłam głową. Podałam mu telefon. Przeczytał i oddał bez słowa. Jak zawsze.

– I co teraz? – spytał cicho.

– Nic – wyszeptałam. – Święta będą spokojne. Tak jak chciałam.

– Ale puste.

Zignorowałam to. Zawsze rzucał takie komentarze, kiedy było już po wszystkim. Nigdy wtedy, kiedy trzeba było coś zrobić. Teraz też nie miałam siły z nim dyskutować.

Po chwili przyszedł drugi SMS: „Życzę ci spokojnych świąt, mamo. Może kiedyś się pogodzimy”.

Nie odpisałam. Nie wiedziałam, co. Nie umiałam się wycofać. W głowie krzyczało mi: „przeproś, napraw to, powiedz, że żałujesz”. Ale duma siedziała mi w piersi i nie pozwalała wstać. Może kiedyś się pogodzimy.

Zostało mi puste miejsce przy stole

Nadeszła Wielkanoc – czas radości, wiosny, odnowy. W kuchni pachniało żurkiem, jajka były już przekrojone na pół i posypane szczypiorkiem. Wszystko gotowe. Tylko nikt nie przychodził.

Andrzej usiadł przy stole w koszuli, którą wyprasowałam specjalnie na dziś. Jadł szybko, jakby chciał mieć to za sobą. Nie odzywał się. I dobrze. Milczenie było łatwiejsze niż rozmowa.

Nakryłam do stołu jak zawsze – dla trzech osób. Nie potrafiłam się powstrzymać. Talerz Adama leżał naprzeciwko mnie. Widelec, nóż, serwetka w kurczaczki. Nawet jajko w kieliszku. Dla nikogo.

Spojrzałam na to puste miejsce i poczułam, że coś we mnie się kurczy.

Miał tu być. Zawsze był – szepnęłam, bardziej do siebie, niż do Andrzeja. Ale on tylko pokiwał głową i żuł dalej.

Wstałam od stołu i podeszłam do okna. Za oknem dzieci biegały po podwórku, ktoś wyprowadzał psa, z czyjegoś mieszkania dobiegały śmiechy.

Zamknęłam oczy. I zobaczyłam małego Adama. Sześciolatek w marynarce, krzywo zawiązanym krawacie, z pisanką w ręce. Podbiegał do mnie, krzyczał: „Mamusiu!”. I obejmował za nogi.

A teraz? Tyle bym dała, żeby znowu usłyszeć, jak mówi to do mnie. Ale jego głos był teraz zarezerwowany dla kogoś innego.

Usiadłam z powrotem. Bez słowa zjadłam prawie zimną zupę. Andrzej wstał, odsunął krzesło.

– Idę się położyć – rzucił.

I tak zostałam sama. Z jednym pustym miejscem, które mówiło więcej niż tysiąc słów. Mam nadzieję, że kiedyś się pogodzimy.

Bożena, 55 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama