Reklama

Warszawa była dla mnie zbyt głośna, zbyt szybka, zbyt pełna ludzi mówiących, ale nie słuchających. Poznałam Tomka w kawiarni, gdzie zamawiał latte z owsianym i co chwila, zerkając na telefon, komentował życie przez pryzmat memów. A jednak coś mnie w nim zaintrygowało. Może jego niedzisiejsza pewność siebie? Może to, jak bardzo był inny ode mnie. Medytowałam, on przewijał TikToka. Ja chodziłam boso po trawie, on boso nie wychodził z łóżka. – Zabiorę cię tam, gdzie nie ma zasięgu – powiedziałam. Zaśmiał się: – A są chociaż gniazdka?

Offline, ale z pokrzywą

Na działkę przyjechaliśmy późnym popołudniem. Tomek z trudem wyciągnął walizkę z bagażnika, jakby to on sam miał zaraz się rozsypać. Rozejrzał się po okolicy i zmarszczył brwi – jakby chciał wygooglować, gdzie podziała się cywilizacja. Dla mnie ten moment był jak oddech po całym dniu duszenia się w mieście. Szum traw, spokój jeziora, cisza tak gęsta, że aż dzwoniła w uszach. On tylko rzucił:

– Aha, czyli nie żartowałaś z tym „brakiem zasięgu”.

Pierwszy wieczór był nawet miły. Gotowaliśmy razem warzywa z ogródka, piliśmy herbatę z lipy i patrzyliśmy na jezioro. Ale już rano poczułam napięcie. Tomek nerwowo obracał w dłoni telefon, jakby liczył, że z którejś strony wypłynie kreska sygnału.

Usiedliśmy na tarasie. Przyniosłam mu kubek z ciepłym naparem.

– Z pokrzywy – powiedziałam.

Skrzywił się.

– Słuchaj, ja potrzebuję jakiegoś rytuału. Jakiejś rutyny. Porannej kawy, jakiegoś „startu”.

Uśmiechnęłam się łagodnie, nie bez ironii.

– To sobie zrób poranny spacer bez telefonu. To będzie twoje latte z owsianym.

Zamilkł. Patrzył na mnie, jakby nie wiedział, czy żartuję, czy go właśnie pozbawiłam części tożsamości. Nie wiedział jeszcze, że tu wszystko działa inaczej. Że ta cisza nie jest pusta, tylko pełna – tylko trzeba nauczyć się ją słyszeć. Wiedziałam, że to nie będzie łatwe. Ale wierzyłam, że może spróbować.

Zasięg emocjonalny

Z każdym dniem Tomek robił się coraz bardziej spięty. Rano wychodził niby na spacer, ale wracał z miną, jakby przeszedł przez Dolinę Cieni. Zauważyłam, że co jakiś czas przystaje na wzgórku nad jeziorem, trzymając telefon wysoko, jakby próbował złapać coś więcej niż tylko sygnał.

Nie mówiłam nic. Nie naciskałam. Tylko obserwowałam, jak próbuje na siłę zainstalować miasto w środku lasu.

Czasem siadał wieczorem na schodkach z telefonem w dłoni i przeglądał zdjęcia. Ekran nie ładował się do końca, więc tylko wpatrywał się w stare screeny memów. Jakby próbował przypomnieć sobie, co go kiedyś śmieszyło. Ale już go nie śmieszyło. Mnie też nie.

Zaczęło być między nami cicho. Nie ta dobra cisza, tylko ta gęsta, napięta, kiedy wiesz, że coś się zaraz złamie. I złamało się nad jeziorem.

Stałam na pomoście, z ręcznikiem w dłoni. On podszedł, wyraźnie zdenerwowany.

– Czuję się tu jak w więzieniu, a ty tylko siedzisz z tą swoją jogą! – krzyknął, nie patrząc mi w oczy.

Poczułam, że właśnie teraz muszę powiedzieć prawdę.

– Może to nie więzienie, tylko wolność. Tylko ty jeszcze nie wiesz, jak z niej korzystać.

Zamilkł. Patrzyliśmy na siebie długo. I chyba pierwszy raz od tygodnia naprawdę się widzieliśmy.

Ale on się odwrócił. Odszedł bez słowa, zostawiając mnie z tą ciszą, która nagle stała się zbyt wielka nawet dla mnie.

Ucieczka do świata espresso

Rano jego rzeczy zniknęły. Buty, ładowarka, nawet ten idiotyczny kubek z napisem „Team Flat White”. Na stole leżała jego ulubiona bluza – jakby zostawił ją specjalnie, żebym poczuła, że naprawdę go nie ma. Nie zdążyłam zapytać „dlaczego”, choć przecież odpowiedź znałam. Uciekł. Jak większość ludzi, kiedy robi się zbyt cicho, zbyt blisko, zbyt prawdziwie.

Wyszłam na werandę, boso, z kubkiem gorącej herbaty. Mgła jeszcze wisiała nad wodą, a ja czułam się tak... pusto. Choć może bardziej – przejrzyście. Nic mnie już nie ciągnęło w jego stronę. Było mi smutno, ale nie miałam ochoty płakać.

Kilka godzin później zobaczyłam pociąg przemykający daleko na horyzoncie. Wiedziałam, że w którymś z wagonów siedzi Tomek, z nosem w telefonie, ciesząc się z powrotu do świata stories i lajków. I może przez chwilę poczuje ulgę. Prawdziwą, błyszczącą ulgę, jak po espresso w papierowym kubku. Ale potem... potem przyjdzie zgrzyt.

Bo już nie był tą samą osobą. Coś w nim pękło. I nie jestem pewna, czy będzie umiał je poskładać.

Wieczorem otworzyłam okna, przewietrzyłam dom. Upiekłam ciasto z jeżynami, zaparzyłam napar z melisy. I pomyślałam, że może ta historia miała się tak właśnie skończyć. Nie każdy przyjeżdża nad jezioro po to, żeby zostać. Niektórzy tylko na chwilę, żeby zrozumieć, ile w nich szumu, a ile ciszy.

Między malinami a herbatą

Nie płakałam po Tomku. Może powinnam, ale zamiast łez, przyszła cisza. Taka miękka, oswojona, znajoma. Zaczęłam znowu spać z otwartym oknem, gotować dla jednej osoby i nie sprawdzać, czy ktoś przypadkiem nie dodał mnie do ulubionych relacji. Wracałam do siebie. Do książek, do bosego chodzenia po trawie, do słońca, które nie każe ci się spieszyć.

Marek pojawił się tak, jak wszystko tu przychodzi – cicho, bez zapowiedzi. Przyniósł mi maliny i uśmiech, który mówił: „Nie musisz nic mówić, wiem”. Znał mnie tylko z widzenia, ale zachowywał się, jakbyśmy znali się od lat. Zaprosił mnie na kawę. Zgodziłam się, choć od lat nie piłam kawy. W jego wersji była zbożowa, z mlekiem kokosowym i szczyptą cynamonu. Smakowała jak rozmowa, która nie chce się skończyć.

– To teraz jesteś tu sama? – zapytał pewnego popołudnia, gdy siedzieliśmy na moim tarasie, a słońce tańczyło na powierzchni jeziora.

– Na szczęście już nie – odpowiedziałam.

Zaczęliśmy podlewać razem ogródek, dzielić się zupą z dyni i kawałkami historii. Miał w sobie spokój, który nie potrzebował potwierdzeń. Nie próbował mnie zmieniać, nie zadawał zbędnych pytań. Po prostu był. Obecny. I to było więcej niż cokolwiek, co wcześniej znałam.

Wieczorem podał mi kubek.

– Z pokrzywy – powiedział, mrugając.

Uśmiechnęłam się. Pierwszy raz od dawna ten smak naprawdę mi smakował.

Gdzieś pomiędzy slow a scroll

Z Markiem wszystko było inne. Nie było wielkich słów ani ekscytujących dramatów. Były za to dni, które układały się w cichą, ciepłą historię. Wspólne poranki z owsianką, śmiech z jego starych dowcipów i dłonie, które potrafiły milczeć z czułością. I choć czasem myślałam o Tomku – o tym, jak patrzył w telefon, szukając w nim sensu – nie było we mnie żalu. Może tylko cicha ciekawość, czy jeszcze pamięta ten poranny spacer, który miał być jego „latte z owsianym”.

Któregoś dnia przyszła paczka. Bez zapowiedzi. W środku słoik z kawą, książka o minimalizmie i karteczka: „Zacząłem słuchać ciszy. Dzięki. – T.” Nie odpisałam. Nie musiałam. Wystarczyło mi wiedzieć, że może w końcu coś usłyszał.

Z Markiem robiliśmy przetwory na zimę. Maliny, jabłka, ogórki. Wieczorami siadaliśmy pod kocem, czytając sobie nawzajem rozdziały książek albo patrząc w ogień. Nie musieliśmy rozmawiać o przyszłości. Ona i tak przychodziła, krok po kroku, jak cień drzewa rosnącego powoli, ale pewnie.

Czasem włączałam telefon. Nie po to, by coś sprawdzić. Po prostu, żeby zobaczyć, jak długo mogę go nie dotykać. I zwykle go nie dotykałam. Moje palce wolały trzymać kubek z pokrzywą. Albo dłoń Marka. I to mi wystarczało.

Zrozumiałam, że miłość nie musi krzyczeć. Może szeptać. A wtedy słychać ją najlepiej.

Kiedy „obecność” znaczyła „widoczność”

Minął ponad rok. Jesień znów przyszła nad jezioro, cichutko, jakby nie chciała nikomu przeszkadzać. Liście kruszyły się pod stopami, a ja parzyłam herbatę z lipy i malin – nową ulubioną mieszankę Marka. Siedzieliśmy razem na werandzie, patrząc na wodę. Nie potrzebowaliśmy już słów, by wiedzieć, co myśli drugie. W tej ciszy było wszystko.

Czasem, wieczorami, włączałam telefon. Nie po to, by coś sprawdzić, tylko żeby przypomnieć sobie, jak to kiedyś było. Kiedy życie kręciło się wokół powiadomień. Kiedy „obecność” znaczyła „widoczność”. Ale już nie tęskniłam za tym światem. Nie czułam się wykluczona, nie miałam wrażenia, że coś mnie omija. Wręcz przeciwnie – miałam poczucie, że to właśnie tam, w mieście, wszystko umyka. Prawdziwe rozmowy, spojrzenia, chwile.

Pewnego wieczoru weszłam na profil Tomka. Wciąż był aktywny, wciąż ironiczny. Stories z nowych kawiarni, posty o tym, że medytacja to „przereklamowana drzemka z brandingiem”. Było w tym coś znajomego i... trochę smutnego.

Napisał do mnie. Krótką wiadomość: „Może właśnie tam, gdzie nie było internetu, pierwszy raz byłem naprawdę obecny. A ja wolałem wrócić do powiadomień”.

Nie odpisałam. Nie dlatego, że byłam zła. Po prostu... nie miałam już potrzeby.

Bo życie, którego chciałam, działo się tutaj. W kubku z pokrzywą, w śmiechu Marka, w cieniu drzew i w ciszy, która już nie bolała – tylko koiła. I gdyby ktoś zapytał mnie dziś, czy dobrze zrobiłam, zapraszając Tomka na działkę, odpowiedziałabym: tak. Bo czasem trzeba komuś pokazać drogę, nawet jeśli sam wybierze inną.

Sara, 33 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama