Reklama

Gdy odebrałem telefon z propozycją pracy w Szwecji, myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. Znajomy mówił o świetnych stawkach, darmowym zakwaterowaniu i pracy, która nie wymagała żadnych specjalnych kwalifikacji. W mojej głowie zaczęły się mnożyć wizje powrotu do Polski z pełnym kontem, może nawet nowym samochodem i zapasem gotówki na parę lat do przodu. Uznałem, że to szansa, której nie mogę zmarnować. Spakowałem się w dwa dni i z nadzieją w oczach wsiadłem do busa. Nie miałem pojęcia, co mnie naprawdę czeka.

Telefon, który zmienił wszystko

Stałem akurat w kolejce po chleb, kiedy zadzwonił telefon. Na wyświetlaczu pojawiło się imię – Dawid. Znaliśmy się z czasów pracy na budowie, później nasze drogi się rozeszły. Odebrałem bez większego entuzjazmu, ale jego słowa postawiły mnie na nogi.

– Słuchaj, stary, jest robota w Szwecji. Montaż hal, nic trudnego. Stawka super, zakwaterowanie za darmo, dojazdy opłacone. Tydzień pracy, weekendy wolne. Jak jesteś chętny, to za trzy dni ruszamy.

Zatkało mnie. Od miesięcy żyłem od wypłaty do wypłaty, a długi tylko rosły. O takich okazjach słyszy się w opowieściach znajomych znajomych, nigdy nie trafiają bezpośrednio do ciebie. A tu proszę – propozycja jak z bajki, podsunięta na tacy.

– Daj mi godzinę, muszę to przemyśleć – odpowiedziałem, choć w środku decyzję już podjąłem.

Zadzwoniłem do brata. Zawsze był rozsądniejszy ode mnie.

– Nie brzmi to źle, jeśli to wszystko prawda – powiedział. – Tylko sprawdź dokładnie, z kim jedziesz i co podpisujesz.

Zlekceważyłem jego ostrożność. W mojej głowie krążyły tylko cyfry – ile zarobię, ile odłożę, jak bardzo zmieni się moje życie. Wieczorem oddzwoniłem do Dawida i potwierdziłem. Dwa dni później siedziałem w busie z kilkoma innymi facetami, patrząc przez okno na znikające światła miasta. Byłem pełen nadziei, a serce miałem gdzieś w gardle. Nie wiedziałem, że właśnie wjeżdżam w największy zakręt swojego życia.

Nowy świat, nowe zasady

Dotarliśmy do małej miejscowości pod Göteborgiem nad ranem. Było szaro, zimno i wilgotno. Dawid prowadził nas do domu, który bardziej przypominał barak niż cokolwiek innego. Cztery piętrowe łóżka w jednym pokoju, brudna łazienka i kuchnia, w której nie chciało się nawet zagotować wody. To miało być to darmowe zakwaterowanie.

– To tylko przejściowe – rzucił Dawid, jakby czytał nam w myślach. – Od przyszłego tygodnia mamy lepsze mieszkania.

Nikt nie protestował. Każdy z nas miał w oczach to samo: przetrwać, zarobić, wrócić. Tego dnia nikt nie miał już siły na narzekanie. Położyliśmy się spać w ubraniach, bo koce śmierdziały stęchlizną.

Następnego dnia ruszyliśmy na halę. Praca od szóstej rano do siedemnastej, bez przerw. Szef, Szwed, nie mówił po angielsku. Rozkazy wydawał krótkimi gestami i ponurym spojrzeniem. Towarzyszył mu Polak – Paweł, niby kierownik. On też był mało rozmowny.

– Tutaj nie ma kombinowania – powiedział na wejściu. – Robota ma być zrobiona. Jak coś ci nie pasuje, drzwi są tam.

Po dwóch godzinach miałem zdarte dłonie i czoło mokre od potu. Hala była zimna, a materiały ciężkie. Zmienialiśmy rękawiczki co godzinę, bo przeciekały. Jedzenie trzeba było brać ze sobą – żadnej stołówki, żadnego cateringu. Wieczorem usiedliśmy w kuchni i milczeliśmy. Ktoś zapytał:

– Dawid, gdzie te lepsze mieszkania?

Spokojnie, wszystko w swoim czasie – odburknął i wyszedł na papierosa.

Coś zaczynało mi zgrzytać w tej układance. Tylko nie chciałem jeszcze tego widzieć.

Kubeł zimnej wody

Minął tydzień. Mieszkania nie zmieniliśmy, a o obiecanych wolnych weekendach nikt już nawet nie wspominał. W sobotę o szóstej rano Paweł wpadł do naszej nory, krzyknął coś po szwedzku do telefonu i rzucił:

– Wstawajcie, dzisiaj też robota. Hala numer dwa.

Przecież weekendy miały być wolne – rzucił jeden z chłopaków.

– To nie wakacje, tylko kontrakt – odburknął Paweł i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, że jeśli zacznę się wykłócać, nikt mnie tu nie będzie trzymał na siłę. Miałem do wyboru: albo zacisnąć pięści, albo wrócić z pustymi rękami. Wybrałem to pierwsze. Na hali panował chaos. Materiały się kończyły, a Szwed biegał wściekły, krzycząc coś, czego nikt nie rozumiał. Paweł był równie nerwowy.

– Prędzej was tu zmienią niż coś zmienią w warunkach – mruknął Michał, chłopak z Łodzi, który spał na łóżku nade mną.

Wieczorem Dawid w końcu przyznał, że z tymi „lepszymi warunkami” to może być różnie.

Firma coś kręci. Szukają oszczędności – powiedział, nie patrząc nam w oczy.

Wtedy po raz pierwszy poczułem, że wpadłem w coś, z czego nie będzie łatwo się wyplątać. To nie była już tylko ciężka praca – to był system, który żerował na naszej nadziei, że będzie lepiej. Zaczęliśmy sobie szeptać po kątach o pieniądzach, których jeszcze nikt z nas nie zobaczył.

– Jak nie zapłacą po pierwszym miesiącu, to od razu wracam – powiedziałem do Michała.

On tylko pokiwał głową, nie odrywając wzroku od ściany.

Są granice wytrzymałości

Miesiąc minął, a wypłaty jak nie było, tak nie było. Co chwilę słyszeliśmy: „jeszcze chwila”, „firma czeka na przelew”, „w poniedziałek powinno być”. Tylko ten poniedziałek nigdy nie nadchodził. Zaczęliśmy się między sobą spierać, każdy miał własną teorię, co się dzieje. Atmosfera robiła się coraz cięższa.

Któregoś wieczora Michał się rozkręcił.

– Słuchajcie, ja już to kiedyś przeżyłem. Inna firma, ale ten sam schemat. Mówią, że kasa będzie, trzymają cię jak najdłużej, a potem znikają.

– To po co znowu tu jesteś? – rzucił ktoś z tyłu.

– Bo głupi człowiek wierzy, że tym razem będzie inaczej – odpowiedział gorzko.

Wtedy się we mnie zagotowało. Poszedłem do Dawida i zażądałem jasnej odpowiedzi.

Czemu nie dostaliśmy jeszcze ani grosza?

– Ja też czekam – odparł. – To nie ode mnie zależy, ja tylko pośredniczę.

– To po co nas tu przywiozłeś? – zapytałem. – Obiecywałeś góry złota, a tu nawet na chleb ledwo mamy.

Spojrzał na mnie i przez chwilę milczał.

– Myślisz, że ja się nie czuję źle? Myślisz, że mi to pasuje?

Wyszedłem z kuchni, trzaskając drzwiami. W głowie miałem mętlik. Napięcie rosło z dnia na dzień, jakbyśmy wszyscy siedzieli na beczce prochu. Nie było już żartów, nie było rozmów. Tylko praca, sen i coraz większe zmęczenie. Każdego ranka budziłem się z pytaniem: co ja tu jeszcze robię?

Złudzenia kosztują najwięcej

Wszystko pękło po siedmiu tygodniach. Tego dnia Paweł przyszedł na halę spóźniony, wkurzony, z telefonem przyklejonym do ucha. Chodził w kółko, przeklinał pod nosem, aż w końcu krzyknął:

– Przerywamy robotę. Firma się wycofuje. Do końca tygodnia musicie się wynieść z pokoju.

Nikt nie zrozumiał, co się właśnie wydarzyło. Michał parsknął śmiechem, ale to był śmiech przez łzy.

– Czyli tyle z naszych pieniędzy?

Paweł rozłożył ręce.

– Ja też nie dostałem. Dzwonię, walczę, próbuję coś wyciągnąć. Nikt nie odbiera. Góra zamilkła.

Zostaliśmy z niczym. Siedzieliśmy na betonie hali, w roboczych ubraniach, bez sił i bez planu. Każdy dzwonił do kogoś w Polsce, szukał jakiegoś kontaktu, pomocy, transportu. Nie było nawet kogo obwinić – Dawid gdzieś zniknął, nie odbierał telefonu. Miałem wrażenie, że nas wszystkich zostawił w jakiejś pułapce i sam uciekł, zanim drzwi się zatrzasnęły.

Do Polski wracaliśmy osobno. Ktoś zabrał się busem, ktoś pociągiem, ktoś jeszcze czekał, licząc na cud. Ja pożyczyłem pieniądze od brata na bilet. Wracałem z jedną torbą ubrań, zniszczonymi butami i wstydem, którego nie da się spakować. W autobusie siedziałem przy oknie i patrzyłem w ciemność. Czułem się jak frajer. Wierzyłem, że wyjazd coś zmieni, że będę miał co opowiadać. Będę, tylko nikt nie będzie chciał tego słuchać.

Wróciłem inny niż wyjechałem

Gdy wróciłem do Polski, nikt nie czekał na mnie z balonami ani pytaniem „jak było”. Brat odebrał mnie z dworca i rzucił tylko:

– W domu masz zupę. Odpocznij.

Wiedział, że to nie był wyjazd życia. Nie dopytywał, a ja nie miałem siły opowiadać. Pierwsze dni przesiedziałem w ciszy, przeglądając ogłoszenia o pracę i zerkając na konto, na którym zostało niecałe dwieście złotych. Miałem poczucie porażki, jakiego wcześniej nie znałem. Nie chodziło tylko o pieniądze – chodziło o naiwność. O to, że dałem się nabrać, że zignorowałem sygnały ostrzegawcze, że ufałem ludziom bez cienia wątpliwości.

Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież każdy popełnia błędy. Tylko że ten błąd kosztował mnie znacznie więcej niż czas czy zdrowie – odebrał mi pewność siebie, wiarę, że potrafię wybrać dobrze. Zdałem sobie sprawę, że marzenia to jedno, a rzeczywistość drugie. Że za granicą też można być traktowanym jak śmieć, jeśli nie zna się języka i nie ma się nikogo, kto cię ochroni.

Po kilku tygodniach znalazłem dorywczą pracę w magazynie. Mało płatną, ale uczciwą. Nie liczyłem już na cud. Wciąż budziłem się z żalem, choć powoli przestawał palić. Najwięcej zabrało mi to doświadczenie, którego nikt nie widzi – poczucie, że świat jest miejscem, gdzie jeśli nie jesteś ostrożny, połknie cię bez mrugnięcia okiem.

Sebastian, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama