Reklama

Wesele to miał być mój wielki dzień – wszystko dopięłam na ostatni guzik. Suknia szyta na miarę, elegancka sala z marmurowym parkietem, menu ułożone z myślą o najbardziej wybrednych gościach. Marzyłam o subtelnym, klasycznym przyjęciu z nutką nowoczesnego szyku. Żadnych wiejskich akcentów, disco polo ani pijackich wybryków. Przewidziałam każdy szczegół. Każdy… oprócz szwagra. Nie doceniłam jego „talentu” do psucia atmosfery i robienia show, które kompletnie nie wpisywało się w klimat uroczystości. Tego dnia nauczyłam się, że kontrolować można wszystko – poza drugim człowiekiem.

Ostatnie poprawki i pierwsze znaki

Na tydzień przed ślubem miałam rozpisany harmonogram co do minuty. Florystka, fryzjerka, tort – wszystko załatwione. Mama pomagała mi dopinać szczegóły, a Marek, mój narzeczony, jak zwykle zostawił wszystko mnie i tylko przytakiwał. Nie przeszkadzało mi to. Lubiłam mieć kontrolę. Wiedziałam, że jeśli chcę, żeby było idealnie, muszę wziąć wszystko w swoje ręce.

Szwagier – brat Marka – był dla mnie od początku pewnym znakiem zapytania. Mieszkał za granicą, rzadko się widywał z rodziną, ale Marek zapewniał, że będzie na czas i że mam się nie martwić. Nazywał go „kolorowym ptakiem”, co było dość delikatnym określeniem. Z mojej perspektywy – był po prostu nieodpowiedzialny.

– Lucek się pojawi w czwartek wieczorem, przyleci z Brukseli – oznajmił Marek spokojnie, jakby chodziło o list polecony. – Spokojnie, już nie jest tym samym gościem co pięć lat temu.

Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że Lucek się ustatkował? Ten sam Lucek, który na ostatnim weselu zemdlał w krzakach?

– No dobra… może nie do końca się ustatkował – przyznał z półuśmiechem. – Ale daj mu szansę, to mój brat.

Nie miałam wyboru. W końcu to był też jego dzień. Ale gdzieś pod skórą czułam, że ten „kolorowy ptak” jeszcze nam pokaże, na co go stać. I że to nie będzie lot motyla, tylko raczej przelot bociana przez salon z żyrandolem.

Żenujący pierwszy toast

Sala była bajkowa – białe obrusy, delikatne światła, żywa muzyka kwartetu smyczkowego. Goście z zachwytem fotografowali się przy kwiatowej ściance, a ja, choć spięta, zaczynałam powoli łapać oddech. Uroczystość w kościele przebiegła wzruszająco. Czułam, że naprawdę zaczęliśmy nowy etap. Do momentu, aż na salę wkroczył Lucek.

– Młodzi, co wyście narobili! – wrzasnął na całą salę, obejmując mnie spoconym ramieniem. – Taka śliczna panna młoda, a za mąż za mojego brata?! Trzymajcie mnie, bo chyba się popłaczę!

Śmiechy gości były raczej nerwowe. Ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Nie tyle przez treść, co przez ton i objawy ewidentnego upojenia. Lucek miał na sobie niekompletny garnitur, buty sportowe i muchę w truskawki. Zdążył już coś „świętować” w drodze na wesele.

– On chyba wypił wszystko, co było w samolocie– szepnęłam do Marka przez zaciśnięte zęby.

– Daj mu pięć minut – odpowiedział półgębkiem. – Może się uspokoi.

Niestety, nie zamierzał. Już przy pierwszym toaście wyskoczył na środek, wziął mikrofon i zaczął opowiadać „zabawne” historie z młodości Marka. O tym, jak złamał sobie nos, uciekając nago przez balkon. O imprezie, gdzie „urwał mu się film i coś się przypaliło” – cokolwiek to znaczyło. Moja babcia patrzyła ze zgrozą. Mój tata chrząkał nerwowo. A ja… miałam łzy w oczach. Ale nie ze wzruszenia.

Ciocia musiała interweniować

Gdy Lucek rozkręcił się na dobre, nie było już odwrotu. W pewnym momencie postanowił „rozruszać towarzystwo”, bo – jak stwierdził – „jest zbyt sztywno, jak na pogrzebie”. Mikrofon praktycznie przylgnął do jego ręki. Zmienił kwartet smyczkowy na… swoją playlistę z telefonu. Zaciągnął DJ-a do sprzętu, poprosił o podłączenie Bluetooth i wrzucił pierwsze lepsze „szlagiery z młodości”. Zaczęło się od disco polo, potem poleciał remix hitów z lat 90., a na koniec coś z rosyjskiego techno, co doprowadziło mojego wujka Romana do ataku migreny.

– Nie możemy tak tego zostawić – szepnęła do mnie ciocia Elżbieta, kiedy Lucek zrzucił marynarkę i zaczął wymachiwać koszulą nad głową.

– Boże, on się rozbierze – westchnęłam, widząc, że rozpiął kolejne guziki.

Ciocia Elżbieta była kobietą o stalowych nerwach i niejedną imprezę rodziną już uratowała. Bez słowa ruszyła w stronę DJ-a, stanęła przed konsolą jak generał na linii frontu i po krótkiej wymianie zdań muzyka nagle zgasła. Zapanowała cisza.

– Lucjanie – zawołała ciocia lodowatym tonem – może czas zejść z parkietu i usiąść? Nie jesteś jedyną atrakcją wieczoru.

Lucek zamarł. Na chwilę. A potem, ku mojemu przerażeniu, zaśmiał się i… ukłonił jak konferansjer w tanim kabarecie.

– Oczywiście, ciociu Elu! Oddaję głos orkiestrze. Ale wrócę! – krzyknął.

I wrócił. O, jak wrócił.

Pora na taniec na stole

Kiedy wydawało się, że Lucek choć na chwilę da nam spokój, jego kolejny występ przebił wszystko. Na początku było nawet zabawnie – zaprosił teściową do walca, dziadka do poloneza. Ale gdy wskoczył na stół, tłumacząc, że „tu lepsza akustyka”, zrobiło się naprawdę nieprzyjemnie. Porcelanowe talerze poszły w drzazgi, panna młoda (czyli ja) złapała się za głowę, a fotograf dyskretnie przestawił aparat w tryb „rejestrowania katastrofy”.

– Lucjan, zejdź natychmiast – Marek wreszcie nie wytrzymał i podszedł do brata.

– Spokojnie, młody, niech się ludzie bawią! – odpowiedział, zataczając się i trzymając kieliszek w dłoni.

Skąd miał alkohol? Szybko się wyjaśniło. Mój kuzyn Maciek – wieczny kombinator – przemycił do sali domowy bimber, rzekomo „na rozgrzewkę”. Lucek nie tylko go znalazł, ale zaczął częstować wszystkich pod stołem. Dosłownie – urządził sobie mini bar między krzesłami i węszył jak pies tropiący, kto jeszcze „nadaje się na kielicha”.

Zauważyłam, że wujek Stefan zemdlał przy szwedzkim stole. Goście zaczynali się krzywo patrzeć. Panna młoda nie miała już nic z gracji, bo biegała w panice między stołami, próbując ogarnąć sytuację. A tort? Piękny, trzypiętrowy, dekorowany jadalnymi perłami i świeżymi kwiatami? Lucek wparował podczas krojenia z okrzykiem:

– Uwaga! Lecę z poprawinami! – i wbiegł z… zimnym bigosem na tacy. Domowym. Z plastikowych pudełek.

Zalała mnie fala gorąca. Ktoś się śmiał, ktoś inny patrzył z obrzydzeniem. A ja poczułam, jak mój idealny ślub rozpuszcza się w smrodzie kiszonej kapusty.

Zniszczył mi ten dzień

Było już po północy, kiedy zrozumiałam, że muszę wybrać: albo ratować resztki godności, albo dać się porwać temu szaleństwu i udawać, że wszystko jest super. Nie potrafiłam. Siedziałam w łazience, przyklejona do kafelków, próbując odetchnąć. Suknia była przybrudzona od sosu z bigosu, welon pognieciony, a makijaż spływał mi po policzkach jak akwarela z rysunku dziecka.

– Hej, księżniczko – usłyszałam głos Marka zza drzwi. – Wiem, że jest źle. Ale nie uciekaj mi stąd, dobra?

Otworzyłam. Stał z kieliszkiem prosecco i pudełkiem lodów.

– Miał być tort, ale lody też są dobre, nie? – próbował zażartować.

– Chciałam, żeby to było piękne – wyszeptałam. – A on zrobił z tego wiejski festyn.

Marek nie odpowiedział. Tylko usiadł obok mnie i podał mi łyżkę. Wróciliśmy na salę chwilę później. Szwagier właśnie robił pokaz „tańca z krzesłem” i ogłaszał karaoke. W tle rozbrzmiewało „Jesteś szalona”. Sala była już półpusta. Ci, co mieli klasę – pożegnali się wcześniej. Ci, którzy zostali – wyli do mikrofonu i tańczyli, tarzając się po parkiecie.

– Trzeba będzie się z tego śmiać… kiedyś – powiedział Marek cicho.

Może i tak. Ale nie tego dnia. Tego dnia chciałam tylko jedno – żeby to wszystko się skończyło. I w końcu się skończyło. Ale wspomnienia zostały. Nie w postaci wzruszających zdjęć, ale filmików, które po imprezie krążyły po rodzinie. Głównie z Lucjanem, z półnagim torsem i mikrofonem w majtkach. Mam ich całą kolekcję.

Drugi raz nie popełnię tego błędu

Minęły dwa miesiące od ślubu. Filmik z Lucjanem trafił nawet na TikToka. Miał pięć tysięcy polubień i komentarze typu: „Wesela to jednak nasza specjalność narodowa” i „To nie był ślub, to była legenda”. A ja… wciąż nie mogłam na to patrzeć bez zaciśniętego żołądka.

Rodzina się śmiała. Marek też. Z czasem i ja próbowałam się śmiać – czasem nawet szczerze – ale w środku czułam żal. Że dałam się w to wciągnąć. Że z mojej wizji eleganckiej uroczystości zostały tylko poplamione obrusy i trauma po występie z bigosem. I że tak bardzo chciałam kontrolować wszystko, a nie przewidziałam jednego – że niektórzy ludzie, niezależnie od okoliczności, zrobią z siebie show.

Nie rozmawiam z Lucjanem. Nie umiem. Może kiedyś. Może na jakimś chrzcie albo pogrzebie. Ale nie teraz. Marek nie naciska. Wie, że mnie zawiódł, choć sam też miał tego dnia łzy w oczach. I chyba zrozumiał, że „to tylko Lucek” nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem. Gdyby ktoś mnie dziś zapytał, co bym zrobiła inaczej… Powiedziałabym: mniej lukru, więcej filtrów przy zapraszaniu gości. I żadnych szwagrów-pajaców w wolnym obiegu.

Mimo wszystko – jestem szczęśliwa. Bo nie wyszłam za szwagra. Tylko za faceta, który siedział ze mną w łazience, z lodami i prosecco, i mówił: „Z tego też zrobimy historię. Może nie piękną. Ale naszą”.

Sandra, 32 lata


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama