Reklama

Zawsze marzyłam o świętach jak z reklamy: z ciepłem światła świecy, śmiechem przy choince, zapachem pierników i rodzinną bliskością. W tym roku postanowiłam, że zrobię wszystko, by tak właśnie było. Przygotowania zaczęłam już w listopadzie, dopracowując każdy szczegół. Miałam nadzieję, że choć raz obejdzie się bez kłótni, niedomówień i napięcia. Nawet teściowa miała być miła. Zrobiłam listę potraw, ustaliłam plan wieczoru, zadbałam o dekoracje. Wierzyłam, że tym razem się uda. Nie przewidziałam tylko jednego — że życie znowu znajdzie sposób, by przewrócić wszystko do góry nogami. A ja w końcu przestanę się uśmiechać na siłę.

Janek kręcił nosem

W tym roku nie zamierzałam zostawić niczego przypadkowi. Kalendarz adwentowy zawisł na drzwiach już 1 grudnia, a choinka stanęła w salonie dwa tygodnie wcześniej niż zwykle. Sama wycinałam ozdoby z papieru, lukrowałam pierniczki i wieszałam światełka na tarasie, choć zmarzły mi dłonie do kości. Nawet nie narzekałam. Chciałam stworzyć coś wyjątkowego. Coś, co sprawi, że w końcu poczuję, że to moje święta, a nie festiwal udawania.

Zamówiłam świeżego karpia, zrobiłam uszka do barszczu i własnoręcznie ulepiłam ponad sto pierogów. Nikt nie prosił — sama się zgłosiłam. Nie chodziło o pochwały, tylko o to, by nikt nie miał pretekstu do narzekania. Czułam, że jeśli wszystko dopnę na ostatni guzik, może wydarzy się cud, może naprawdę będziemy rodziną, choć przez jeden wieczór. Mój partner, Janek, kręcił nosem, że przesadzam. Twierdził, że święta to nie spektakl, tylko czas odpoczynku. Przewracał oczami, gdy mówiłam o planie wieczoru i wspólnym śpiewaniu kolęd.

— Może jeszcze stroje galowe rozdasz? — rzucił z ironicznym uśmiechem, ale udawałam, że nie słyszę.

Nie miałam siły tłumaczyć, że to dla mnie ważne. Że potrzebuję tej odrobiny magii, choćby sztucznej. Uparłam się. Wierzyłam, że jeśli wszystko zrobię dobrze, może wreszcie nie poczuję się jak gość we własnym domu. A kiedyś może przestaniemy siedzieć przy stole jak obcy ludzie, dzieląc się opłatkiem, ale nie sercem.

Święta zaczęły się oficjalnie

Gdy pierogi już leżały na półmiskach, a w piekarniku dopiekała się kaczka z jabłkami, usłyszałam dzwonek do drzwi. Spojrzałam jeszcze raz na stół: idealnie rozłożone serwetki, świeczki zapalone, biały obrus bez jednej plamki. Wszystko wyglądało dokładnie tak, jak zaplanowałam. Wzięłam głęboki oddech i otworzyłam.

— No witajcie! — zawołała teściowa, całując mnie w policzek, jakbyśmy były najlepszymi przyjaciółkami. W rzeczywistości nasza relacja przypominała bardziej pole minowe niż bliskość.

Za nią wszedł szwagier z nową partnerką, trzecią w tym roku. Młodsza ode mnie o dobre dziesięć lat, z ustami większymi niż karp. Przywitała się ze mną, jakby już dawno żałowała, że przyszła. Ich obecność była dla mnie zaskoczeniem. Nikt nie uprzedził, że przyprowadzi kogoś nowego.

— Mam nadzieję, że wystarczy jedzenia — rzucił szwagier, rzucając kurtkę na fotel, jakby był u siebie.

Z kuchni wychylił się Janek, machając ręką i pytając, czy wino już otwarte. Ja wciąż stałam w przedpokoju, czując, że moje policzki zaczynają płonąć. Oczywiście, wystarczy jedzenia. Na wszelki wypadek zrobiłam wszystko razy dwa. Ale chodziło o coś więcej niż o jedzenie.

Zegar w salonie wybił siedemnastą. Święta zaczęły się oficjalnie. Tylko nikt nie wiedział, że ja w tym czasie walczyłam już z narastającą paniką. Wszyscy rozgościli się na dobre, a ja poczułam się jak kelnerka na własnym przedstawieniu, które zaczynało zjeżdżać z torów.

Przyszli po prostu zjeść

Zanim zasiedliśmy do kolacji, zdążyłam już trzy razy poprawić obrus, wycierać rozlane wino i przepraszać za hałas sąsiadów wiercących ścianę od rana. Nikt nie przejął się moim wysiłkiem. Janek siedział przy stole, rozparty, rozmawiając z szwagrem o samochodach. Teściowa komentowała, że choinka za mała, a pierogi trochę suche. Zerkała też z ukosa na mój strój, jakby chciała zapytać, czy naprawdę nie miałam nic bardziej świątecznego.

Włączyłam kolędy, żeby stworzyć odpowiedni nastrój, ale szwagier tylko jęknął.

— Serio? Jeszcze tego brakuje. Może chociaż coś wesołego?

— To są święta — odparłam spokojnie. — Chciałam, żeby było trochę tradycyjnie.

— Tradycyjnie to by było, jakby barszcz był z pasztecikami, a nie z uszkami — wtrąciła się teściowa, poprawiając swój talerz.

Uśmiechnęłam się sztucznie i nalałam jej kolejną porcję, starając się nie odpowiadać. Czułam się jak aktorka w teatrze, gdzie nikt nie znał scenariusza. Wszystko, co przygotowałam z takim poświęceniem, było jakby przezroczyste. Nikt nie zauważał, że próbuję, że się staram. Gdy podałam kompot z suszu, nowa partnerka szwagra skrzywiła się ostentacyjnie.

— Smakuje... specyficznie — wymamrotała, odstawiając szklankę.

— Jest tradycyjny — odpowiedziałam krótko, już bez entuzjazmu.

W tej jednej chwili zrozumiałam, że nie chodziło o barszcz, kolędy ani nawet o jedzenie. Chodziło o to, że oni tu przyszli po prostu zjeść i pogadać, a ja przyszłam po coś, czego nikt mi nie zamierzał dać: poczucie przynależności.

Wstałam bez słowa

Barszcz był gorący, idealnie doprawiony, czerwony jak z obrazka. Podałam go ostrożnie, żeby nie zachlapać obrusu, który prasowałam godzinę dzień wcześniej. Wszyscy mieli już pełne talerze, a ja jeszcze krążyłam między kuchnią a stołem. Kiedy usiadłam nareszcie na swoim miejscu, teściowa uznała za stosowne coś zauważyć.

— Oj, szkoda, że ten barszcz taki kwaśny. U mojej mamy to zawsze był łagodniejszy. Taki domowy.

Zamarłam na chwilę z łyżką w ręce. Spojrzałam na nią, potem na Janka. On tylko wzruszył ramionami i zanurzył łyżkę w swoim talerzu.

— Może dlatego, że ja nie jestem twoją mamą — powiedziałam cicho, zbyt cicho, żeby ktokolwiek poza mną to usłyszał.

W tej samej chwili partnerka szwagra niechcący potrąciła swój talerz. Barszcz rozlał się na biały obrus, ściekając powoli w stronę moich ulubionych serwetek z haftem.

— Ojej, przepraszam — powiedziała beznamiętnie, odsuwając się od stołu, jakby rozlała wodę, a nie symbol całego mojego wysiłku.

Wstałam bez słowa. Poszłam po ściereczkę. Nikt się nie ruszył. Nikt nie pomógł. Tylko teściowa westchnęła teatralnie, mówiąc, że „to się zdarza”. Pochyliłam się nad obrusem i coś we mnie drgnęło. W tej ciszy, pachnącej czosnkiem, grzybami i rozczarowaniem, poczułam dziwne ciepło. Nie w oczach, a w klatce piersiowej. Nagle wszystko wydało mi się absurdalne: ich krytyka, ich obojętność, moje wysiłki. Wstałam powoli, rzuciłam ściereczkę na krzesło.

— Wystarczy — powiedziałam. — Naprawdę.

Zamknęłam się w sypialni

Wróciłam do kuchni, zostawiając za sobą milczący stół. Wzięłam głęboki oddech, oparłam się o blat i spojrzałam na stertę naczyń, która piętrzyła się w zlewie. Nagle nie czułam już zmęczenia. Czułam ulgę. Nikt za mną nie przyszedł, nikt nie zapytał, czy wszystko w porządku. Siedzieli tam dalej, pewnie sądząc, że się obraziłam. Może i tak było. Ale to nie była dziecinna obraza. To była decyzja.

Wróciłam do salonu, zdjęłam fartuch i odsunęłam swoje krzesło od stołu.

Dokończcie beze mnie — powiedziałam spokojnie.

— Co się dzieje? — zapytał Janek, unosząc brwi.

— Nic się nie dzieje. Po prostu mam dość. Każdego roku próbuję zrobić z tego święto. A dla was to tylko jedzenie i krytyka.

— Przesadzasz — mruknęła teściowa, wycierając usta serwetką.

— Może. Ale pierwszy raz w życiu zdecyduję się przesadzić dla siebie.

Odeszłam od stołu, zdjęłam elegancką sukienkę i włożyłam piżamę. Zabrałam kubek herbaty i zamknęłam się w sypialni. Włączyłam ulubiony serial, usiadłam pod kocem i pierwszy raz tego wieczoru poczułam spokój. Nie musiałam się już nikomu tłumaczyć. Gdzieś w salonie trwała kolacja, ale to już nie była moja kolacja. Nie byłam już gospodynią, nie byłam bohaterką cudzego święta, tylko sobą. I, ku mojemu zdziwieniu, to wystarczyło.

Spełniły się moje marzenia

Nie wychodziłam z pokoju do końca wieczoru. Usłyszałam, jak zmywarka pracuje — Janek musiał ją w końcu włączyć. Po kilku godzinach ktoś zapukał do drzwi sypialni, ale nie odpowiedziałam. Nie dlatego, że chciałam zrobić scenę. Po prostu nie miałam już nic do powiedzenia. Święta minęły bez mnie. Drugi dzień również spędziłam sama. Poszłam na spacer, kupiłam sobie gorącą czekoladę na wynos, zajrzałam do parku, gdzie dzieci lepiły bałwana. Zrobiłam sobie prezent: dzień wolny od udawania.

Wieczorem Janek wszedł do sypialni i zapytał:

Jesteś na mnie zła?

Spojrzałam na niego i pokręciłam głową.

— Nie jestem zła. Jestem zmęczona.

Nie zapytał więcej. Nie przeprosił. I wtedy zrozumiałam, że moje święta nigdy nie będą takie, jakich pragnęłam, jeśli będę je organizować z ludźmi, którzy nie widzą mojego wysiłku. Nie planuję już świąt z listami i grafikami. W tym roku, jeśli znowu usiądziemy przy stole, zrobię tylko jedno danie. Jeśli nikt nie przyniesie niczego od siebie – trudno. Nie po to są święta, by udowadniać, że umiem wszystko.

Zamierzam być tam, gdzie jestem chciana. I to nie tylko w święta. Cisza, która zapadła po tamtym wieczorze, była o wiele bardziej uzdrawiająca niż wszystkie fałszywe życzenia. I może właśnie wtedy, paradoksalnie, spełniły się moje marzenia, bo po raz pierwszy pomyślałam o sobie, nie o tym, co inni powiedzą.

Milena, 35 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama