Reklama

Od zawsze wierzyłam, że ciężką pracą można osiągnąć wszystko. Dlatego gdy tylko dostałam etat w dużej firmie, postanowiłam się wykazać. Zostawałam po godzinach, brałam dodatkowe zadania, byłam pierwsza do pomocy i ostatnia do wychodzenia. Wierzyłam, że ktoś to zauważy – zwłaszcza mój szef, który sam mówił, że ceni zaangażowanie. Gdy usłyszałam, że ma się zwolnić stanowisko kierowniczki działu, pomyślałam: to mój moment. Tyle poświęceń, tyle starań, nie może pójść na marne. Nie sądziłam jednak, że w tej grze zasady są inne. I że nagroda ma swoją cenę.

Na początku byłam podziwiana

– Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi ogarnąć te faktury z końca miesiąca? – rzuciła Monika, nasza główna księgowa, nie odrywając wzroku od monitora.

– Jasne – odpowiedziałam bez wahania, chociaż byłam już po dziewiątej godzinie pracy.

Zostawałam prawie codziennie. Nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że wierzyłam, że to się liczy. Szef przechodził obok mojego biurka, kiedy inni już dawno wychodzili. Uśmiechał się z uznaniem, czasem rzucił krótkie „Dobra robota”. I to mi wystarczało, żeby dalej się starać.

Na początku znajomi z pracy kiwali głowami z podziwem.

– Ty to masz ambicje – mówiła Magda z działu kadr. – Ale uważaj, bo cię wezmą za darmową siłę roboczą.

Nie słuchałam. Dla mnie każda nadgodzina była inwestycją. Przecież nie można dostać awansu, jeśli się niczym nie wyróżniasz.

Gdy pod koniec kwietnia pojawiła się plotka, że Kasia z marketingu rezygnuje z kierowniczego stanowiska, poczułam przypływ nadziei. Informacja była nieoficjalna, ale wiadomo było, że odejdzie. Zrobiło się nerwowo. Ludzie zaczęli zgadywać, kto ją zastąpi. Ja nie zgadywałam. Ja byłam pewna.

– Na twoim miejscu już bym szyła garsonkę na rozmowę kwalifikacyjną – śmiała się Monika, kiedy powiedziałam jej o swoich podejrzeniach.

Śmiałam się razem z nią, ale wewnętrznie miałam ochotę krzyczeć ze szczęścia. Czułam, że to właśnie za te wieczory z raportami, za te weekendy na mailach – teraz zbiorę owoce.

Nieliczone zasługi

Od rana czułam napięcie w powietrzu. Korytarze huczały od szeptów – Kasia naprawdę złożyła wypowiedzenie. Zrobiła to cicho, bez pożegnania, jakby nie chciała robić z tego wielkiej sprawy. Ale sprawa była ogromna. To była pierwsza taka szansa od lat, żeby ktoś z nas awansował „z wewnątrz”.

– Myślisz, że będą szukać kogoś z zewnątrz? – zapytała niepewnie Anka z recepcji.

– Nie sądzę. Przecież mamy tu doświadczone osoby – odpowiedziałam, jakby to było oczywiste. Czyli ja. Miałam w tej firmie trzy lata, znałam procedury, klientów, systemy. I zostawałam po godzinach. Jakby to nie wystarczyło?

Do południa szef nie wychodził ze swojego gabinetu. Siedział tam z dyrektorką HR i menadżerką operacyjną. Za zamkniętymi drzwiami ważyły się losy mojej przyszłości. Kiedy wyszli, szef tylko rzucił: – Spotkamy się jutro, Zosia, pogadamy chwilę po twojej zmianie.

„Zosia, pogadamy chwilę”. Nie wiedziałam, czy to zaproszenie na rozmowę kwalifikacyjną, czy zwykła uprzejmość. Ale w głowie natychmiast zaczęłam układać, co powiem, jak się zaprezentuję. Wieczorem siedziałam nad swoim CV, poprawiając kilka detali. Potem przeglądałam profil naszej firmy, jakbym nie znała go na pamięć.

– Mamo, zjesz kolację? – zapytał mój syn, stając w drzwiach.

Spojrzałam na niego i dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że cały dzień nic nie jadłam. I że od trzech tygodni widujemy się właściwie tylko w drzwiach. Praca była najważniejsza. Na razie. Jeszcze tylko ten jeden awans.

Spotkanie po godzinach

Nazajutrz nie mogłam się skupić. Cokolwiek próbowałam zrobić – faktury, maile, tabele – wszystko mi się sypało. Gdy wybiła siedemnasta, ludzie zbierali się do domu, a ja udawałam, że kończę zestawienie. Czekałam.

– Zosia, zapraszam – usłyszałam nagle głos szefa, stojącego w drzwiach swojego gabinetu.

Wstałam, otrzepałam nerwowo spódnicę i ruszyłam za nim. Zatrzymał się przy ekspresie.

– Kawy? – zapytał. – Albo może coś mocniejszego? Mam tu nalewkę śliwkową, domową, bardzo dobra.

– Kawa wystarczy – odpowiedziałam, nie do końca rozumiejąc, jaki to ma być rodzaj spotkania.

Usiadłam naprzeciwko jego biurka, z filiżanką w dłoni. On usiadł po drugiej stronie, ale nie włączył laptopa. Uśmiechał się.

– Wiem, że jesteś lojalna. Widzę, ile robisz. Zasługujesz na coś więcej – zaczął, powoli, jakby ważył każde słowo. – Właśnie kogoś takiego potrzebuję na miejsce Kasi.

Zrobiło mi się gorąco. To się naprawdę działo.

– Naprawdę? To znaczy... mam szansę?

– Masz. Ale wiesz, jak jest. Takie decyzje podejmuje się nie tylko na podstawie Excela i godzin pracy. Chciałbym mieć pewność, że mogę ci ufać. Na różnych poziomach.

Zmarszczyłam brwi.

– To znaczy?

– Jest bankiet za dwa tygodnie. Służbowy, zamknięty. Potrzebuję kogoś, kto będzie ze mną. Kto potrafi się zachować, ładnie wyglądać i... rozumie, jak działa ta branża. Takie nieformalne „próby generalne”. Rozumiesz, o co mi chodzi?

Zamilkłam. Niby nic konkretnego nie powiedział. Ale wszystko było aż nadto jasne.

„Ty wiesz, co to znaczy”

Nie spałam tej nocy prawie wcale. Przewracałam się z boku na bok, rozmyślając, czy dobrze zrozumiałam jego słowa. Może to tylko źle zabrzmiało? Może naprawdę chodziło mu o to, by się pokazać razem na bankiecie, żebym reprezentowała firmę? Przecież nie powiedział nic wprost. A jednak – ton, spojrzenie, to „ładnie wyglądać i rozumieć”, zostawiło we mnie niesmak.

– Co, znowu nie spałaś? – zapytała koleżanka przy kawie, patrząc na moje podkrążone oczy.

– Mam trochę stresu – odburknęłam i wróciłam do komputera.

Przez cały dzień chodziłam spięta. Gdy szef minął mnie na korytarzu i puścił oczko, miałam ochotę wyjść. A jednak zostałam. Zostałam, bo nie chciałam rzucać cienia na swoje „szanse”. Bo może wystarczy pojechać na ten bankiet, ubrać się ładnie, być miłą – i to wszystko. Przecież nie musi to oznaczać nic więcej.

Tego wieczoru odebrałam od niego SMS-a: „Szykuj się. W sobotę o 18.00 podjadę. Elegancka sukienka, uśmiech i zaufanie. Ty wiesz, co to znaczy”. Czytałam wiadomość kilka razy. Potem odłożyłam telefon i gapiłam się w ścianę. Serce waliło mi jak młot. Wiedziałam, że przekroczyłam jakąś granicę. W sobie. W piątek po pracy poszłam do galerii. Przymierzałam różne sukienki, w jednej wyglądałam naprawdę dobrze. Patrzyłam w lustro i widziałam kobietę, która bardzo chce zasłużyć. Ale za jaką cenę?

Coś więcej niż etat

W sobotę o osiemnastej punktualnie podjechał czarny samochód. Wysiadł i otworzył mi drzwi. Uśmiechnął się jakby nigdy nic – jakby nie pisał tych wszystkich słów, które wciąż miałam w głowie. Wsiadłam. W aucie pachniało drogimi perfumami. Miałam na sobie tę granatową sukienkę, obcisłą, ale nie wyzywającą. Włożyłam ją, bo chciałam wyglądać profesjonalnie, ale wciąż kobieco. Chciałam mieć kontrolę. Wydawało mi się, że ją mam.

– Wyglądasz bardzo dobrze – rzucił.

Bankiet odbywał się w restauracji przy hotelu. Wchodząc do środka, poczułam się jak na innym poziomie życia – eleganckie stoliki, kryształowe kieliszki, kobiety w butach za tysiące złotych i mężczyźni, których głosy brzmiały pewnie i głośno. Byłam tam z nim. Jako „osoba towarzysząca”. Podczas kolacji podsunął mi kieliszek prosecco i pochylił się lekko.

– Cieszę się, że przyszłaś. Wiesz, Zosia... ta firma działa na zaufaniu. I dyskrecji. Tacy ludzie jak ty są potrzebni. Ci, którzy wiedzą, że czasem trzeba coś dać, zanim się dostanie.

– Czyli co? – zapytałam, próbując się uśmiechać, choć już mi dłoń drżała.

– To nie konkurs na najlepszy raport. To kwestia lojalności. I tego, komu chcesz zrobić miejsce w swoim życiu. Chodzi o coś więcej niż etat.

Znieruchomiałam. I wtedy zrozumiałam, że nie byłam wyjątkiem. Że to nie był pierwszy raz, i pewnie nie ostatni. Patrzył na mnie spokojnie, jakby już znał moją odpowiedź.

Nie dałam mu tej satysfakcji

Nie pojechałam z nim wtedy do hotelu. Podziękowałam za kolację, zamówiłam taksówkę i wysiadłam z tej gry. Ale nie miałam złudzeń – wiedziałam, co właśnie przekreśliłam. W poniedziałek w pracy było jak zwykle. Szef był uprzejmy, ale chłodniejszy. Plotki o tym, kto przejmie stanowisko po Kasi, znów ruszyły pełną parą, tylko tym razem moje nazwisko nie padało. Pod koniec tygodnia ogłoszono, że kierowniczką zostaje Marta – nowa osoba z zewnątrz. Miałam wrażenie, że szef z satysfakcją obserwuje moją twarz, szukając rozczarowania. Nie dałam mu tej satysfakcji.

Wyszłam na balkon, zapaliłam papierosa – pierwszego od lat. Potem wróciłam do biurka i zaczęłam szukać ofert pracy. Zrozumiałam, że nie ma sensu harować po godzinach w miejscu, gdzie lojalność traktuje się jak naiwność, a zaangażowanie nie znaczy nic, jeśli nie jesteś gotowa przekroczyć cudzych granic. Nie od razu odeszłam. Potrzebowałam czasu, żeby się przygotować. Ale pewnego dnia złożyłam wypowiedzenie. Bez awantur, bez żalu. Spakowałam swoje rzeczy do pudełka i po raz pierwszy od dawna wróciłam do domu przed osiemnastą.

Mój syn przywitał mnie zdziwiony:

– Ty tak wcześnie?

– Tak. I wiesz co? Teraz będę częściej.

Nie awansowałam. Ale odzyskałam siebie.

Zofia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama