„Zamieszkaliśmy razem po 40-stce i żadne z nas nie chciało ustąpić miejsca w łazience. Nasz związek to parodia”
„Zaczęliśmy przemykać się do łazienki jak koty. Kto pierwszy wstał, ten wygrywał. Ale Piotr, cwaniak, zaczął ustawiać budzik na 6:15. A potem… siedział w wannie napełnionej pianą z kawą i audiobookiem puszczonym na słuchawkach”.

- Listy do redakcji
Poznaliśmy się w kolejce po pieczywo. On – luzak w lnianej koszuli, ja – projektantka wnętrz z kalendarzem w telefonie i życiem zaplanowanym w Excelu. Zapytał, czy wolę chleb z ziarnami czy razowy. Zanim odpowiedziałam, zdążył powiedzieć, że „życie to nie wyścig” i że wszystko, co najlepsze, dzieje się wtedy, gdy się nie spieszymy.
Oczywiście uznałam to za urocze. Po dwóch randkach stwierdziłam, że właśnie takiego mężczyzny potrzebuję. Spokojnego. Takiego, który nie nosi zegarka, bo „czas i tak płynie”. Po prostu kogoś, kto pokaże mi nieco spontaniczności i nauczy sobie odpuszczać. Przy nim zapominałam o wciąż goniących mnie terminach, niezadowolonych klientach, wymaganiach szefa. Starałam się brać coraz mniej pracy do domu, nie zostawać w biurze po godzinach. Dotychczas dla mnie to był standard.
Potrzebowałam zmiany
Muszę przyznać się szczerze, byłam pracoholiczką. Kochałam swoją pracę, zależało mi na zleceniach i pozycji zawodowej. Jako singielka, skupiłam się głównie na tym. Teraz jednak miałam obok siebie kogoś bliskiego i zaczęłam dostrzegać, że kolejny projekt, rekomendacje klientów i premia uznaniowa to nie wszystko. Chciałam też nieco pożyć. Bo dotychczas głównie zakopałam się w przygotowywaniu kolejnych projektów wnętrz. Luksusowe apartamenty, przytulne studia, industrialne lofty. Domy, mieszkania, biura, kawiarnie, butiki, restauracje.
Czy jednak długie godziny spędzane nad programem do projektowania, dobieranie kolorów, mebli i dodatków to mój jedyny życiowy cel? Teraz wiedziałam, że nie. Zarabiałam naprawdę dobrze, miałam niezłe oszczędności i pozycję w branży. Mogłam pozwolić sobie, żeby nieco zwolnić. Bo kiedy, jak nie teraz? Wiem, że czterdziestka to dzisiaj nowa trzydziestka. Czy jak tam to piszą na Instragramie. Ale czułam jednak, że dobre dwadzieścia lat dorosłego życia za mną. Potrzebowałam jakiejś zmiany.
Piotr pokazał mi, że życie można smakować
Powoli i z rozwagą. Zamiast kubka kawy z automatu pitego w biegu pomiędzy biurem a spotkaniem z klientem, poranne celebrowanie zielonej herbaty z jakimiś egzotycznymi dodatkami. Zamiast szybkiego lunchu w firmowym bufecie, wyjścia do knajpek podających tzw. slow food. Albo wieczorne lub weekendowe gotowanie w domu. Wybieranie przypraw, dodatków. Później robienie potraw na kolację przy spokojnej muzyce w tle i z kieliszkiem wina w ręku. Dotychczas dla mnie było to stratą czasu. Wolałam zamówić pizzę albo obiad z aplikacji. Teraz odkryłam na nowo swoją kuchnię, w której dotychczas spędzałam naprawdę niewiele czasu.
Chodziliśmy do kina na jakieś niszowe filmy, do opery, na koncerty muzyki organowej. Ja słuchająca pieśni wygrywanych na organach?
– Nie żartuj Aga, bo nie uwierzę. To przecież nie w twoim stylu – koleżanka z pracy aż złapała się za głowę, gdy jej o tym opowiadałam.
A jednak. Piotr zaraził mnie wieloma pasjami i pokazał, że życie warto celebrować. Powoli. Że codzienność to nie tylko praca i obowiązki, ale i drobne przyjemności, które wcale nie muszą kosztować fortuny. I na które nie trzeba zarabiać, biorąc kolejny projekt dla klienta, zostając po godzinach w biurze czy walcząc o premię z tuzinem współpracowników.
Wszystko było cudownie. Ale do czasu. Naszą codzienność traktowałam trochę jak odskocznię od prawdziwego życia. No wiecie, takie chwile relaksu, które pozwalają mi walczyć ze stresem, zrelaksować się i złapać chwilę oddechu. Ja jednak od lat żyłam z zegarkiem w ręku. Przy Piotrze zapominałam, że nie znoszę, gdy ktoś robi wszystko… powoli. Ale taka była jednak moja prawdziwa natura.
Szybko zamieszkaliśmy razem
Zamieszkaliśmy razem po ośmiu miesiącach. Po co dłużej czekać? W końcu już dawno nie byliśmy nastolatkami, którzy mogą wiecznie pozostać na etapie tak zwanego chodzenia. Dla ludzi w naszym wieku wieczne trzymanie się za rączkę było stratą czasu.
Musieliśmy sprawdzić, czy pasujemy do siebie na co dzień. A jak niby zrobić to lepiej, niż wspólnie mieszkając? Doskonale wiem, że to prawdziwy sprawdzian dla każdego związku. No wiecie, różnice charakterów i przyzwyczajeń, docieranie się. Byłam jednak pewna, że nas to ominie. W końcu świetnie się dogadujemy, wzajemnie uzupełniamy i nigdy nie kłócimy. Co mogłoby więc pójść nie tak? Ależ byłam naiwna. Bo poszło. I to wiele.
Na początku było jednak cudownie. On gotował, ja dekorowałam. On słuchał jazzu, ja planowałam nasze weekendowe wyjazdy z tabelką w ręku. Ale już w pierwszym tygodniu wspólnego życia pojawił się problem. Jaki? Otóż, bardzo przyziemny. A mianowicie – łazienka.
Kłóciliśmy się o łazienkę
Rano mam swój własny rytuał. Od lat. Wstaję dokładnie o 6:30, na dźwięk budzika. Nie ma żadnego przesuwania, ustawiania pobudek, odwlekania, wzdychania „że jeszcze tylko chwilę”. Potem szybki prysznic, serum i krem, makijaż, kawa, wyjście z domu. O 7:45 muszę już być w samochodzie. Nie ma marginesu błędu.
Tymczasem Piotrek…
– Kochanie, serio potrzebujesz aż trzech kremów? Po co? Przecież jesteś piękna – zapytał pewnego ranka, stojąc przed lustrem i szczotkując zęby z prędkością ślimaka w półśnie.
– A ty naprawdę musisz golić się przez 25 minut?! – warknęłam, przeskakując z jednej nogi na drugą, z ręcznikiem zamotanym na świeżo umytych włosach.
– To medytacja – odpowiedział spokojnie. – Poza tym, ostrze nie lubi pośpiechu.
Powiedział to z powagą buddyjskiego mnicha. Przez chwilę zastanawiałam się, czy się ze mnie nie zbija. Ale nie. On był jak najbardziej poważny. Litości, czy on już całkiem zwariował? Nie miałam jednak siły z nim dyskutować, dlatego tylko machnęłam ręką i zajęłam się swoim porannym rytuałem. Odpuściłam. Wtedy jeszcze odpuściłam.
Po miesiącu zaczęliśmy się kłócić. Regularnie i wcale nie na żarty. Dlaczego? Bo Piotr i jego przyzwyczajenia zaczęły mnie coraz bardziej irytować. Zdaje się, że jego moje rytuały również.
Byłam poirytowana
– Piotrek, wstań wcześniej, proszę cię. Albo przynajmniej ogarnij się szybciej. Zajmujesz mi łazienkę i przez ciebie nie mogę zdążyć do pracy.
– Kochanie, ja się nie ogarniam. Ja się budzę do świata. To jest duża różnica – zaczął swój wykład tym swoim głosem jakiegoś obłąkanego coacha, który nie ma za wiele wspólnego z realnym światem i problemami zwyczajnych ludzi.
– To nie jest przecież cały świat. To jest nasza łazienka! A ja mam spotkanie z klientem i muszę się na nie przygotować. Mam niby iść nieumalowana i nieuczesana, bo ty odprawiasz tutaj jakieś swoje mistyczne obrządki przed lustrem? – już całkowicie straciłam do niego cierpliwość.
Zaczęliśmy przemykać się do łazienki jak koty. Kto pierwszy wstał, ten wygrywał. Ale Piotr, cwaniak, zaczął ustawiać budzik na 6:15. A potem… siedział w wannie napełnionej pianą z kawą i audiobookiem puszczonym na słuchawkach.
Nie żartuję. On słuchał powieści i jakichś poradników motywacyjnych, podczas gdy ja z mokrą głową malowałam się w lustrze w przedpokoju. W dużo mniejszym lustrze – muszę dodać. No i bez odpowiedniego światła, które pozwalało zrobić porządny makijaż.
– Nie przesadzaj, kochanie. Kiedyś ludzie nie mieli łazienek – rzucił radośnie, widząc moją minę.
– I żyli krótko! – odcięłam się.
Zrobiło mi się wstyd
Postanowiłam działać. Zrobiłam grafik. Kolorowy, magnetyczny, powieszony na lodówce. Ja mam łazienkę 6:30–7:15. On od 7:15 do znudzenia.
– Ale to takie… nieludzkie – powiedział z westchnieniem. – Miłość nie zna harmonogramów.
– Miłość może nie. Ale moja twarz bez korektora i odpowiedniej warstwy pudru już tak – syknęłam.
Grafik nie przetrwał tygodnia. Piotr twierdził, że „czas nie zawsze działa linearnie”. Co to znaczy? Że po prostu nie trzymał się ustalonych godzin. Wszystko się rozwiązało – o ironio – podczas mojej prezentacji online dla ważnego klienta. Piotrek zapomniał, że mam wideorozmowę. Wyszedł z łazienki… w szlafroku. Rozchylonym. Ze śpiewem na ustach. Mój klient z Berlina szeroko otworzył oczy ze zdumienia. Chciałam się zapaść pod ziemię. Po skończonym spotkaniu rzuciłam tylko:
– Koniecznie robimy drugą łazienkę. Albo ja zamieszkam w samochodzie z suszarką w bagażniku.
Związek wymaga kompromisów
Dziś mamy dwie łazienki. Na szczęście mieszkamy w domu i dało się je urządzić. Piotrek zaaranżował swoją w stylu „japońskiego zen”. Ja mam kafelki do sufitu i duży blat, na którym mieszczą się wszystkie moje kosmetyki. Są dni, kiedy mijamy się tylko w kuchni i w łóżku. I wiecie co? To działa. Bo po czterdziestce najważniejsze w związku są dwie rzeczy: cierpliwość i osobna przestrzeń przy lustrze. A zegarek? Nadal noszę. Ale nauczyłam się wyłączać go w weekendy. Zwłaszcza wtedy, gdy mój facet mówi:
– Usiądź, napij się kawy. Świat poczeka.
I wtedy myślę: może nie wszystko musi być na czas? Poza porankiem przed pracą. Bo wtedy liczy się każda minuta.
Agnieszka, 41 lat
Czytaj także:
- „Młody chłopak mojej siostrzenicy zawrócił mi w głowie. Ani się obejrzałam, a nasza różnica wieku straciła znaczenie”
- „Mój eks zjawił się po 15 latach, jak gdyby nigdy nic. Myślał, że moje drzwi przez te lata były dla niego otwarte”
- „Przepisałam synowi mieszkanie, bo obiecał, że się mną zaopiekuje. Po 2 miesiącach kazał mi spakować walizki”

