„Zamieszkaliśmy na wsi, by żyć w spokoju. Nachalni sąsiedzi to pikuś, bo odór z pola czuliśmy nawet pod kołdrą”
„Wieczorem próbowałam spać z głową pod kołdrą. Nic to nie dało. Przewracałam się z boku na bok, czując, jak zapach wsiąka w poduszkę. Tomek chrapał spokojnie, jakby nic mu nie przeszkadzało. Rankiem obudziłam się z bólem głowy”.

– To będzie najlepsza decyzja w naszym życiu – powiedział Tomek, wrzucając ostatni karton do bagażnika.
Patrzyłam na naszą kawalerkę w centrum miasta, gdzie przez lata tłoczyliśmy się w hałasie klaksonów i dudniących imprez za ścianą. Wizja życia na wsi wydawała się jak spełnienie marzeń – świeże powietrze, cisza, własny ogród.
Do nowego domu dotarliśmy późnym popołudniem. Drewniany budynek, otoczony starym sadem, wyglądał bajkowo. Pachniało wilgotną trawą, w oddali szumiały drzewa. Pierwszym, co zwróciło moją uwagę, była sąsiadka zza płotu. Starsza kobieta w chustce, wpatrująca się w nas bez cienia uśmiechu. W oknie jej domu błysnęło szkło. Lornetka?
Tomek machnął ręką.
– Pewnie jest ciekawa nowych sąsiadów.
Miałam złe przeczucia. A to był dopiero początek.
Czułam, że ktoś nas obserwuje
Pierwszej nocy spałam źle. Nie dlatego, że było cicho – wręcz przeciwnie. Przyzwyczajona do szumu miasta, nagle słyszałam każdy szelest. Gałęzie skrobały o dach, coś stukało w rynnę. Ale najbardziej niepokoiło mnie uczucie, że ktoś nas obserwuje.
Rano, wychodząc na ganek z kubkiem kawy, spojrzałam na dom naprzeciwko. I wtedy znów to zobaczyłam – błysk szkła w oknie. Pani Stasia. Siedziała przy parapecie z lornetką przy oczach. Gdy zorientowała się, że na nią patrzę, nie odwróciła wzroku. Po prostu opuściła lornetkę i spojrzała na mnie wprost.
– Tomek, ona nas szpieguje – powiedziałam mężowi, gdy wróciłam do środka.
– Przesadzasz, Anka – mruknął, odpakowując kartony. – Może się nudzi.
Ale ja nie byłam tego taka pewna. Z każdą godziną czułam coraz bardziej jej wzrok. Gdy rozwieszałam pranie, gdy podlewałam kwiaty, nawet gdy zamykałam okna wieczorem. W końcu nie wytrzymałam i zasunęłam zasłony.
– No i co ci to da? – Tomek zaśmiał się. – Teraz ma zagadkę do rozwiązania: dlaczego nagle się zamknęliśmy?
Miał rację. Bo godzinę później usłyszeliśmy dzwonek do drzwi.
To była pani Stasia.
– Dzień dobry, kochani. Jak się mieszka? – zapytała z uśmiechem, który nie sięgał jej oczu.
Nie chciało mi się z nią w ogóle rozmawiać, więc odpowiedziałam zdawkowo i pożegnałam się.
To był dziwny gest
Któregoś dnia s świcie obudziło mnie pukanie do drzwi. Tomek nawet nie drgnął, więc zaspana zeszłam na dół. Otworzyłam i… nikogo nie było. Tylko na progu stała bańka mleka.
Rozejrzałam się po podwórku. W oddali, przy furtce, dostrzegłam pana Mariana – starszego sąsiada, który mieszkał kilka domów dalej. Trzymał ręce w kieszeniach i patrzył w moją stronę.
– Dziękuję! – zawołałam.
Nie odpowiedział. Po prostu odwrócił się i odszedł.
– Mamy darmowe mleko? – Tomek wychylił się z sypialni, gdy wróciłam do środka.
– Nie prosiłam o nie.
– To prezent. Może tak się tu robi?
Jakoś mnie to nie przekonywało.
Następnego dnia sytuacja się powtórzyła. Kolejna bańka, kolejne milczenie pana Mariana. Tym razem postanowiłam z nim porozmawiać.
– Panie Marianie, bardzo miło z pana strony, ale nie potrzebujemy mleka – powiedziałam, doganiając go na ścieżce.
Zatrzymał się, spojrzał na mnie, jakbym powiedziała coś głupiego, i mruknął:
– Trzeba pić. Tak zawsze było.
– Ale my nie pijemy mleka…
– Trzeba – powtórzył, a potem odszedł, nie oglądając się za siebie.
Wróciłam do domu, trzymając w ręku zimną kankę. W kuchni czekał Tomek.
– I co?
– Nie wiem, ale mam wrażenie, że odmowa nie wchodzi w grę.
Mieliśmy cuchnące noce
Pierwszego wieczoru, gdy otworzyliśmy okna, uderzył w nas smród tak intensywny, że aż cofnęło mnie o krok. Coś między gnijącą padliną a spalonym plastikiem.
– Co do cholery…? – zakryłam nos rękawem.
Tomek wychylił się za okno, ale mrok skrywał wszystko poza konturami drzew.
– Pewnie rozlewają gnojówkę na polach – wzruszył ramionami.
– W nocy?
– A kiedy mają to robić? Może tak tu jest.
Ale tak nie było. Przez kolejne dni, zawsze o tej samej porze, cuchnący odór wdzierał się do domu. Czułam go na skórze, we włosach, w pościeli. Wieczorami zamykaliśmy szczelnie okna, ale i tak przenikał przez ściany.
Sąsiad śmiał mi się prosto w twarz
Pewnego wieczoru, nie mogąc już wytrzymać, wyszłam na zewnątrz. Smród był jeszcze gorszy. I wtedy zobaczyłam coś na polu K. – ciemne plamy, rozlewające się po ziemi. W cieniu stał ktoś w kaloszach i rozlewał ciecz z wielkiego wiadra.
– Co to jest? – krzyknęłam.
Mężczyzna podniósł głowę. Przez chwilę myślałam, że coś powie. Ale tylko stał, patrząc na mnie, po czym spokojnie wrócił do swojej roboty.
Rano poszłam do sąsiadów. Otworzył mi K. – wielki, barczysty chłop.
– O co chodzi?
– Ten smród… co wy tam wylewacie?
Uśmiechnął się krzywo.
– Tak się tu żyje, paniusiu. Trzeba się przyzwyczaić.
Zatrzasnął drzwi.
Czułam, że nie chodzi tylko o nawóz.
Pani Stasia chciała mnie nastraszyć
Nie dawało mi spokoju to, co zobaczyłam na polu. Czymkolwiek było to, co K. rozlewali nocami, nikt nie przejmował się smrodem. Nikt, poza nami.
Tego dnia postanowiłam odwiedzić panią Stasię. Skoro wszystko widziała, może wiedziała więcej, niż chciała powiedzieć.
Otworzyła, jakby na mnie czekała.
– Zapraszam – powiedziała, odwracając się na pięcie.
Weszłam do dusznego pokoju wypełnionego zdjęciami. Na komodzie leżał ten sam zielony notes, w którym coś skrupulatnie notowała.
– Co K. rozlewają na polu? – zapytałam prosto z mostu.
Pani Stasia spojrzała na mnie badawczo.
– Lepiej nie wiedzieć.
– Proszę pani… Co tu się dzieje? Pan Marian zostawia mleko, Kwiatkowscy nocami coś wylewają, a pani obserwuje wszystkich przez lornetkę. To nie jest normalne!
Zamiast odpowiedzieć, otworzyła notes i przesunęła go w moją stronę. Spojrzałam na zapiski. Daty. Nazwiska. Nasze imiona były dopisane na końcu listy.
– Co to jest?
– Historia – odparła. – Każdy, kto tu zamieszkał, w końcu wyjeżdżał. Niektórzy… znikali.
Zadrżałam.
– A mleko?
– Pan Marian… roznosi je od lat. Dla was też roznosił.
– Jak to „dla nas też”?
Patrzyła na mnie długo.
– Bo wy nie jesteście pierwsi w tym domu.
Zaschło mi w ustach.
– A co się stało z poprzednimi?
– Mówiłam… Lepiej nie wiedzieć.
Patrzyłam na nią osłupiała.
– Żartowałam – powiedziała i wybuchnęła śmiechem.
Jakoś mnie nie bawił ten żart.
Nie mogłam wytrzymać
Minął tydzień, a odór wieczorami nie ustępował. Każdego dnia, tuż po zmroku, wdzierał się do naszego domu, oblepiając ściany, ubrania, pościel. Nie było ucieczki.
– Może to kwestia przyzwyczajenia? – rzucił Tomek, jedząc kolację.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.
– Przyzwyczajenia?! Tomek, ten smród jest wszędzie! Czuję go nawet na skórze po prysznicu!
– Ale co mamy zrobić? Pójść do K. i kazać im przestać nawozić pole? – wzruszył ramionami. – Tak się tu żyje.
Zaciskałam zęby. Tak się tu żyje. Wciąż to słyszałam. Od K., od pani Stasi, od sprzedawczyni w sklepie, gdy niechcący wspomniałam o smrodzie.
Wieczorem próbowałam spać z głową pod kołdrą. Nic to nie dało. Przewracałam się z boku na bok, czując, jak zapach wsiąka w poduszkę. Tomek chrapał spokojnie, jakby nic mu nie przeszkadzało.
Rankiem obudziłam się z bólem głowy.
– Może powinniśmy kupić jakieś kadzidła albo zapachowe świece? – zaproponowałam przy śniadaniu.
– Albo… zaakceptować to – odparł Tomek.
Chciałam się kłócić, ale nie miałam siły. Może naprawdę nie było wyjścia? Może pewnego dnia przestanę to czuć? Tylko dlaczego w lustrze widziałam, że mam coraz bardziej podkrążone oczy?
Było coraz gorzej
Minęły dwa miesiące. Smród wciąż wdzierał się do naszego domu, ale Tomek nauczył się go ignorować. Ja nie. Każdego wieczoru czułam, jak wypełnia moje płuca, osiada na skórze, wciska się w każdy zakamarek.
Przestałam otwierać okna. Na noc kładłam przy drzwiach ręczniki, żeby powietrze z zewnątrz nie dostawało się do środka. Nie pomagało.
– Anka, przesadzasz – mruczał Tomek. – Człowiek może się do wszystkiego przyzwyczaić.
Może i tak. Ale ja nie chciałam. Pewnej nocy obudziło mnie ciche skrzypienie. Leżałam bez ruchu, wpatrując się w ciemność. Potem usłyszałam kroki. Nie w domu – na zewnątrz.
Podbiegłam do okna i uchyliłam zasłonę. Na polu K. coś się działo. Cienie przesuwały się między rzędami ziemi, niosąc wiadra.
Poczułam, jak żołądek zaciska mi się ze strachu.
– Tomek, wstawaj – szepnęłam, potrząsając jego ramieniem.
– Co znowu? – wymamrotał, półprzytomny.
– Oni tam coś robią.
Tomek podszedł do okna, ziewając. Spojrzał na pole, potem na mnie.
– Przestań, to pewnie zwykły nawóz.
Odwrócił się i wrócił do łóżka. Ja nie mogłam spać.
Rano zaczęłam się pakować.
– Co ty wyprawiasz? – spytał Tomek.
– Ja stąd wyjeżdżam – powiedziałam, wrzucając ubrania do walizki. – Możesz zostać, jeśli chcesz.
Przez chwilę stał, patrząc na mnie z niedowierzaniem. Potem westchnął.
– Dobra, Anka. Wracamy.
Kiedy odjeżdżaliśmy, widziałam panią Stasię w oknie. Nie miała lornetki. Nie robiła notatek. Po prostu patrzyła.
Nie wyglądała na zdziwioną.
Anna, 35 lat
Czytaj także: „Bogaty mąż z Warszawy był spełnieniem marzeń. Nikt nie wie, jaką cenę za życie z nim płacę każdego dnia”
„Czułam, że mąż jeździ do Wrocławia nie tylko w delegację. Nie sądziłam, że ukrywa tam taką tajemnicę”
„Odchodziłam od zmysłów, bo mój narzeczony rozpłynął się w powietrzu. Gdy go znalazłam, wreszcie przejrzałam na oczy”

