Reklama

Nigdy nie sądziłam, że zamieszkam z synem i jego żoną. Życie jednak pisze swoje scenariusze – po śmierci męża zostałam sama w dużym domu, który przypominał mi o wszystkim, co straciłam. Kiedy mój syn zaproponował, żebym zamieszkała z nimi „na jakiś czas”, wzruszyłam się. Myślałam, że to będzie nowy początek, okazja do zacieśnienia więzi z synową. Przecież i tak nie miała własnej matki. Jednak już po kilku dniach zrozumiałam, że popełniłam ogromny błąd. A jedno zdanie, które padło z jej ust przy kolacji, zostanie ze mną już do końca życia.

Przeprowadzka z nadzieją

Pamiętam, jak stałam w drzwiach ich mieszkania z walizką w ręce, a Ewelina przyklejonym do twarzy uśmiechem mówiła, że „zrobią wszystko, żebym poczuła się jak u siebie”. Uśmiech był sztuczny, ale wtedy nie chciałam tego widzieć. Miałam wrażenie, że jestem potrzebna, że ktoś w końcu wyciąga do mnie rękę, a nie tylko dzwoni raz na miesiąc „bo wypada”. Damian nosił pudła, starał się być miły, ale wiedziałam, że to ona rozdaje karty. To jej spojrzenia szukał za każdym razem, gdy miał coś powiedzieć.

Dostałam pokój po ich niedoszłym dziecku. Nie zapytali, czy to dla mnie w porządku. Leżały tam jeszcze pudełka z pluszakami i białe mebelki z naklejkami króliczków. Zabrakło mi słów, kiedy Ewelina powiedziała:

Nie chciało nam się tego wynosić, przecież to tylko na chwilę, prawda?

Nie wiedziałam, jak to rozumieć. Czy chwilę, zanim się wyprowadzę? Czy chwilę, zanim znów będą próbować mieć dziecko? Ale uśmiechnęłam się i skinęłam głową. W moim wieku człowiek uczy się milczeć w odpowiednich momentach. Zaczęłam się im odwdzięczać – obiad, zakupy, pranie, kwiaty podlane. Ewelina była zadowolona. Przynajmniej tak myślałam.

Pierwszego dnia powiedziała:

– W końcu ktoś posprzątał kuchnię tak, jak należy.

Nie wiedziałam, czy to komplement, czy przytyk. Ale skwitowałam to uśmiechem. Chciałam wierzyć, że się ułożymy. Że jeszcze będziemy rodziną. Ale już wtedy w powietrzu czułam napięcie. I ten jej ton – niby uprzejmy, ale chłodny. Z dystansem. Jakby w każdej chwili mogła mnie poprosić, żebym się spakowała.

Przysługa za przysługę

Drugiego dnia zrobiłam rosół, taki prawdziwy – z porządną porcją mięsa, warzywami, długim gotowaniem. Damian zjadł dwa talerze, Ewelina tylko kilka łyżek.

– Dobry, ale trochę za tłusty jak na dzisiejsze standardy – powiedziała, odkładając łyżkę. – U nas gotuje się zdrowiej.

Chciałam powiedzieć, że w moich czasach nikt nie narzekał na prawdziwy rosół, ale znowu – ugryzłam się w język. W końcu to ja u nich mieszkałam. To ja byłam „gościem”. A gość nie krytykuje gospodarzy. Z czasem przestałam być gościem. Zaczęłam być pomocą domową. Sama to sobie zresztą zrobiłam – nie chciałam siedzieć bezczynnie. Gdy wstawiałam pranie, Ewelina wręczała mi kolejne rzeczy:

– Tych swetrów nie wkładaj do suszarki, kosztowały majątek.

Zmywałam, zamiatałam, wyprowadzałam psa, którego nawet nie lubiłam. Damian wciąż powtarzał:

– Mamo, odpocznij, nie musisz tyle robić.

Ale mówił to wtedy, gdy Eweliny nie było w pokoju. Przy niej milczał. Pewnego dnia wróciłam z zakupów, z siatkami tak ciężkimi, że ręce mi drżały. Ewelina siedziała przy laptopie z maseczką na twarzy. Spojrzała na mnie z kanapy:

– Kupiła pani papier do drukarki? Mówiłam, że się kończy.

Nie „mamo”. Nie „czy możesz”. Tylko „pani”. Zatkało mnie. Przez moment nie mogłam wydusić słowa.

– Nie wiedziałam, że trzeba – odpowiedziałam cicho.

– Wystarczy słuchać. Ale trudno, następnym razem zapiszę na lodówce – rzuciła, jakby mówiła o kimś obcym.

I wtedy pierwszy raz poczułam, że coś jest nie tak. Że to nie była żadna rodzina – tylko układ, w którym byłam darmową siłą roboczą.

Bez pytania, bez wdzięczności

W piątek wróciłam do mieszkania później niż zwykle. Byłam u sąsiadki z poprzedniej dzielnicy – zaprosiła mnie na herbatę, a ja potrzebowałam oddechu. Gdy przekroczyłam próg mieszkania, Ewelina właśnie wyciągała ciasto z piekarnika. Uniosła brew, spojrzała na zegarek i rzuciła:

Już myślałam, że coś się pani stało. Albo że zapomniała pani, że dziś u nas są goście.

Spojrzałam na stół – nakryty na sześć osób. Winogrona w kryształowej misce, serwetki w kwiaty, nowe kieliszki. Mnie nikt nie uprzedził. Nie zapytano, czy mam plany. Nie poproszono o pomoc, nie uprzedzono o spotkaniu. Po prostu mnie zignorowano.

– Przepraszam, nie wiedziałam – wydukałam.

– No trudno, to się zdarza – odparła chłodno. – Mam nadzieję, że nie przeszkadza pani zapach lakieru do paznokci. Malowałam stopy w salonie, bo w łazience było za duszno.

Wzięłam głęboki oddech i wycofałam się do swojego pokoju. A raczej – do pokoju, który przecież nawet nie był mój. Siadłam na brzegu łóżka wśród pudła z zabawkami i przez chwilę czułam się jak intruz. Wieczorem, kiedy ich goście przyszli, słyszałam śmiech, stuk kieliszków, brzęk talerzy. Nikt mnie nie zawołał.

Następnego dnia Damian podszedł do mnie z kwaśną miną.

– Mamo, następnym razem daj znać, jak wychodzisz. Ewelina się martwiła.

Martwiła się? Nie zapytała, czy zjadłam. Nie zajrzała do mnie przez cały wieczór. Ale się martwiła. Poczułam, że jestem jak mebel. Obecna, ale niepotrzebna.

Zdanie, które wszystko zmieniło

To było zwykłe, ciche popołudnie. Siedzieliśmy przy stole – ja, Damian i Ewelina. Obiad zrobiłam jak zawsze – duszone udka z ziemniakami i surówką z kapusty. Damian mówił coś o pracy, Ewelina grzebała w telefonie. W pewnym momencie podniosła wzrok i powiedziała:

– Gdyby nie to, że mama zmarła, to pewnie byśmy teraz nie musieli nikogo dokwaterowywać.

Zrobiło się cicho. Damian spojrzał na nią z zaskoczeniem, ja spojrzałam w talerz. „Nikogo dokwaterowywać” – to byłam ja. Nie powiedziała tego złośliwie. Powiedziała to naturalnie, jakby mówiła o zepsutym sprzęcie AGD albo za ciasnym parkingu. Zwyczajnie. Bez cienia refleksji.

– Przepraszam – szepnęłam, chociaż nie wiem, za co właściwie.

– Nie, no, nie mówię tego, żeby panią urazić – dodała z lekkim uśmiechem. – Tylko wie pani, jak jest… Mamy swoje życie, swoje tempo. A pani to tak wszystko rozbija.

Zawahałam się, czy wyjść od razu. Ale Damian siedział obok. Milczał. Nie zaprotestował. Nie powiedział „mamo, nie słuchaj”. Nic. Przez całą kolację jadłam, chociaż nie miałam apetytu. Każde zdanie brzmiało jakby przez ścianę. Położyłam się wcześnie, ale nie zmrużyłam oka.

Przez całą noc słyszałam w głowie to jedno zdanie. „Nikogo dokwaterowywać”. Jak rzeczy. Jak balast. I wtedy poczułam się naprawdę jak śmieć.

Walizkę spakowałam w ciszy

Nazajutrz wstałam o świcie. Mieszkanie spało, tylko ja chodziłam na palcach po kuchni, zagrzewając sobie wodę na herbatę. Nie miałam już siły grać w tę grę. Uśmiechać się, robić zakupy, być „niewidzialna”. Wiedziałam, że czas się spakować. Poszłam do swojego pokoju – tego z króliczkami – i zaczęłam powoli składać ubrania. Każdy ruch robiłam jakby w zwolnionym tempie. Bałam się, że jeśli przyspieszę, to coś we mnie puści i zacznę płakać. A nie chciałam dać im tej satysfakcji.

Kiedy Damian wstał i zobaczył walizkę, zamarł w progu.

– Co ty robisz, mamo?

– Wracam do siebie – odpowiedziałam spokojnie. – Poradzę sobie.

– Ale przecież nie musisz…

– Muszę – przerwałam mu łagodnie. – Jesteście młodzi, macie swoje życie. A ja… ja już jestem tylko dodatkiem. Niepotrzebnym.

Nie zaprzeczył. Spojrzał w podłogę, jakby go nagle coś zawstydziło. Ewelina wychyliła się z sypialni dopiero po kilku minutach. Gdy zobaczyła walizkę, tylko uniosła brew.

– Już? – zapytała, jakby mówiła o przesyłce kurierskiej, nie o człowieku.

– Tak – odpowiedziałam. – Dziękuję za gościnę.

I wyszłam. Schodziłam powoli po schodach. Bez łez. Bez krzyku. Po prostu z poczuciem, że zrobiłam coś dla siebie. Pierwszy raz od dawna.

Nie prosiłam o wiele

Wróciłam do siebie. Cisza, spokój. Nie ma tu żadnych króliczków, żadnych maseczek na stole, żadnych papierów do drukarki. Tylko ja, mój koc, herbata i stare zdjęcia. Czasem łapię się na tym, że znów gotuję za dużo, jakby ktoś miał przyjść, usiąść ze mną, zapytać, co u mnie. Ale nikt nie przychodzi. I nikt nie pyta.

Nie mam żalu do Damiana. To dorosły mężczyzna. Wybrał swoją rodzinę, swoje życie. Tak trzeba. Ale boli mnie, że nie potrafił powiedzieć jednego zdania: „Zostań, mamo. Potrzebujemy cię”. Wystarczyłoby jedno. Nie potrzebowałam wiele – tylko odrobiny szacunku. Tego, żeby nie traktowano mnie jak darmowej pomocy domowej, jak niechcianego dodatku. Nie chciałam być królową, ale nie chciałam też czuć się jak kulą u nogi.

Ostatnio na święta Damian dzwonił. Chciał, żebym wpadła „na chwilę”. Odmówiłam. Nie mam już siły być zapchajdziurą na wypadek choroby kogoś ważniejszego. Czy czuję się samotna? Tak. Ale samotność jest cichsza niż pogarda. Spokojniejsza niż udawanie. A tamto zdanie... Wciąż je pamiętam. I chyba już zawsze będę. Może dlatego, że dopiero ono otworzyło mi oczy. Nie żałuję, że się wyprowadziłam. Żałuję tylko, że kiedyś w ogóle uwierzyłam, że mogę być dla nich rodziną.

Teresa, 64 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama