Reklama

Pewnego dnia obudziłam się i zrozumiałam, że jestem sama. Zdzisiek, mój mąż, nie żył już od dwóch lat, a cisza w naszym dawnym mieszkaniu była jak beton – ciężka i zimna. Przez całe życie pracowałam jako księgowa w małym mazowieckim miasteczku, a po śmierci męża każdy dzień zlewał się z kolejnym. Nasza córka, Ania, od lat mieszkała w Warszawie, miała rodzinę, swoje życie. Ale kiedy kolejna zima w pustym mieszkaniu zaczęła mnie przytłaczać, zadzwoniłam do niej.

Mamo, może już czas? Przeprowadź się do nas – powiedziała.

Sprzedałam mieszkanie, część pieniędzy oddałam Ani, żeby pomóc im ze spłatą kredytu. Chciałam być blisko, czuć się znów potrzebna. Wyobrażałam sobie wspólne obiady, rozmowy, opiekę nad wnuczką. Myślałam, że będę szczęśliwa.

Czekałam, aż kro mi podziękuje

W tamten dzień wszystko zaczęło się od zwykłego poranka. Wstałam jak zwykle przed siódmą, żeby zdążyć z obiadem zanim Ania wróci z pracy. Wnuczka miała wf, więc do zupy dorobiłam domowe naleśniki – takie, jakie lubiła, z serkiem waniliowym i malinami. Umyłam podłogę w łazience, zrobiłam pranie, ogarnęłam zlew, który od trzech dni był pełen kubków po kawie.

Czekałam, aż ktoś powie „dziękuję”. Ale kiedy drzwi się otworzyły i Ania wróciła z pracy, rzuciła torebkę na krzesło i od razu spojrzała na telefon.

– Gdzie Madzia? – zapytała bez spojrzenia w moją stronę.

– Na świetlicy, zaraz pójdę ją odebrać – powiedziałam cicho. – Obiad już gotowy.

W kolejnych dniach było podobnie. Któregoś z kolei z kuchni wyszedł Paweł, zięć. W bokserkach, z kubkiem kawy.

Znowu mielony? – mruknął i nawet nie usiadł przy stole.

Usiadłam sama. Po chwili wróciłam z wnuczką, szczebiotała o jakimś filmiku z TikToka. Postawiłam talerz przed nią.

– Zrobiłam dziś zupę krem z dyni, Madziu, twoją ulubioną.

– Bleee, ja chcę nuggetsy! – skrzywiła się i odepchnęła łyżkę.

Ania weszła do kuchni, rozejrzała się.

– Mamo, mogłaś się mnie zapytać, co ma być na obiad.

– Chciałam wam ulżyć… żebyście mogli odpocząć – tłumaczyłam się.

– Kuchnia wygląda jak pole bitwy – rzucił Paweł, wychodząc.

Zostałam z talerzem zupy w ręku. Stałam tam chwilę, jakby nie wiedząc, co dalej.

Chciałam porozmawiać z córką

Wieczorem zebrałam się na odwagę. Ania siedziała w salonie, przeglądała coś na laptopie. Podeszłam ostrożnie, niemal przepraszająco.

– Aniu… mogę na chwilkę?

– Mhm – mruknęła, nie odrywając wzroku od ekranu.

Usiadłam na brzegu kanapy, ręce złożyłam na kolanach, jak w kościele. Serce mi waliło, choć przecież rozmawiałam z własną córką.

– Mam wrażenie, że coś jest nie tak… Że przeszkadzam.

Ania westchnęła i wreszcie spojrzała na mnie.

– Mamo, błagam cię. Nie dramatyzuj. Przeszkadzasz, bo gotujesz? Bo odbierasz Madzię?

– Bo nie czuję się już jak członek rodziny, tylko jak służąca na etacie – odpowiedziałam cicho, ledwo słyszalnie.

– To może porozmawiajmy, jak ci coś nie pasuje, zamiast robić z siebie ofiarę?

Zamilkłam. Ta jej odpowiedź wbiła się we mnie jak nóż. Patrzyłam na nią i nie mogłam poznać własnego dziecka. Gdzie się podziała ta dziewczynka, która tuliła się do mnie po koszmarach?

Nie chcę być ciężarem – szepnęłam.

– Mamo… – Ania westchnęła i pokręciła głową – My tu wszyscy dajemy z siebie wszystko. Ty też możesz się czasem dostosować.

Te słowa dźwięczały mi w uszach przez całą noc. Zastanawiałam się, od kiedy bycie matką oznacza bycie problemem. Leżałam na tapczanie w małym pokoiku, który miał być moim azylem, i czułam, jak to, co miało być domem, zamienia się w coś zupełnie innego.

Było mi przykro

To był zwykły wieczór. Wróciłam z Madzią ze szkoły, odgrzałam rosół, zjadłyśmy same. Ania i Paweł jeszcze nie wrócili. Posprzątałam po kolacji, wstawiłam zmywarkę. Potem zamknęłam się w pokoiku i włączyłam radio, żeby nie myśleć za dużo.

Ale kiedy około dziesiątej poszłam do kuchni po wodę, usłyszałam głosy. Ich głosy. Drzwi do salonu były uchylone. Zatrzymałam się bezwiednie.

– Paweł, nie mogę już. Ona mnie męczy… – powiedziała Ania. – Ciągle coś gada, wtrąca się w wychowanie Madzi, wchodzi w każdą przestrzeń.

– Mówiłem ci – mruknął Paweł. – Mama się rozgościła na dobre. A my już nie mamy żadnej prywatności. Przecież nie będzie tu wiecznie, prawda?

Zrobiło mi się słabo. Kubek wypadł mi z ręki i rozbił się o kafelki.

Zamilkli. Po chwili usłyszałam, jak Ania podchodzi do kuchni.

– Mamo…?

Weszłam do salonu, czując, że drżą mi ręce.

Już nie musicie mówić szeptem – powiedziałam cicho. – Słyszałam wszystko.

Ania spojrzała na mnie jakby z żalem, ale zaraz wzrok jej stwardniał.

– To nie tak, jak myślisz…

– A jak? Że jestem ciężarem? Że „się rozgościłam”? Że wam psuję życie?

Paweł wstał i wyjąkał:

My… po prostu potrzebujemy przestrzeni.

Patrzyłam na nich oboje i czułam, jak coś we mnie pęka. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Po prostu skinęłam głową.

– Rozumiem – powiedziałam. – Już się nie narzucam.

Chciało mi się płakać

Wyszłam z mieszkania, nie mówiąc nic. Na ramiona zarzuciłam cienki płaszcz, choć wiosenny chłód szczypał w dłonie. Chciałam po prostu iść, gdziekolwiek, byle dalej od ich spojrzeń, od ich szeptów. Minęłam klatkę, przeszłam przez osiedlowy skwer i skręciłam w stronę centrum.

Warszawa tętniła życiem – tramwaje dzwoniły, ludzie spieszyli się do domów, do kin, na randki. Szłam powoli, jakby poza rytmem tego miasta. Mijałam kawiarnie, w których młode dziewczyny śmiały się do telefonów, i pary, które trzymały się za ręce. A ja… byłam tylko cieniem.

Doszłam aż pod Łazienki. Usiadłam na ławce, gdzie kiedyś z Madzią karmiliśmy wiewiórki. Teraz nie było żadnej. Tylko ja i moje myśli. Może naprawdę przesadziłam? Ale potem przypomniałam sobie te wszystkie dni, kiedy prasowałam ich ubrania, kiedy biegłam po zakupy w deszczu, kiedy całymi dniami gotowałam, sprzątałam, zmywałam. Wszystko po to, by poczuli się lepiej. Byłam, kiedy nikt inny nie miał czasu. I co dostałam? Niewdzięczność. Spojrzałam na ciemniejące niebo i pomyślałam, że nawet to miasto – obce, zimne – rozumie mnie bardziej niż własna córka.

Nie będę im już przeszkadzać

Wróciłam późno. W mieszkaniu panowała cisza, zgaszone światła, jakby czekali, aż przejdzie burza. Położyłam się bez słowa. A rano... nikt nie zapytał, gdzie byłam. Nikt się nie odezwał.

Minęły trzy dni. Codzienność toczyła się jakby mnie nie było. Jadłam sama, rozmawiałam tylko z Madzią, która rzucała mi szybkie „cześć” albo „pa” między ekranem telefonu a lekcjami. Czułam, że moje istnienie jest tylko tłem, cieniem przemykającym przez korytarz.

Czwartego dnia, przy śniadaniu, Ania usiadła naprzeciwko mnie. Długo milczała, bawiła się łyżeczką.

– Mamo… może źle to zabrzmiało, ale... my naprawdę nie dajemy już rady – powiedziała cicho.

Popatrzyłam na nią spokojnie.

– Wiem. Dlatego odejdę.

Znieruchomiała. Paweł właśnie wchodził do kuchni, usłyszał końcówkę.

– Ale… dokąd? – zapytała Ania.

– Poszukam czegoś dla siebie. Może dom seniora. Nie martwcie się, nie będę was już obciążać.

– A Madzia? Ona cię kocha… – próbowała jeszcze Ania.

Uśmiechnęłam się smutno.

– Nie jestem jej potrzebna, ona kocha tylko nuggetsy.

Zostawiłam ich przy stole. Weszłam do swojego pokoiku i zaczęłam składać rzeczy do walizki. Każda para skarpet, każdy sweter pachniał jeszcze nadzieją, z którą tu przyjechałam. Teraz pakowałam nie tylko ubrania. Pakowałam zawiedzione marzenia.

Znalazłam nowy kąt

Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam ulgę. Nie złość, nie żal – tylko tę dziwną, cichą ulgę. Walizka stukotała na nierównym chodniku, a ja szłam przed siebie, jakbym dokładnie wiedziała, dokąd. Choć tak naprawdę plan zrodził się dopiero rano.

Wyjęłam telefon. Numer znałam na pamięć. Głos w słuchawce był ciepły, znajomy.

– Hanka? Bożena z tej strony. Nie przeszkadzam?

– Bożenka?! Boże, co za niespodzianka! Wszystko w porządku?

– Tak, tylko... Musiałabym się na parę dni u ciebie zatrzymać. Masz kawałek podłogi?

– A masz rozum? Mam łóżko gościnne! Przyjeżdżaj, natychmiast.

Dojechałam na Pragę autobusem. Hanka czekała już przed blokiem, w płaszczu i z uśmiechem, którego tak bardzo mi brakowało. Uściskała mnie jak dawno niewidzianą siostrę.

– Chodź, zrobiłam ci rosołek. I mam pączki z tej cukierni, co zawsze lubiłaś.

Wieczorem siedziałyśmy przy stole, jak kiedyś – przy herbacie, wspomnieniach i zwykłym, babskim narzekaniu. Hanka nie pytała zbyt wiele. Wystarczyło jej, że jestem.

Tutaj możesz zostać, ile chcesz – powiedziała.

Po raz pierwszy od miesięcy poczułam się bezpiecznie. Nie jak kłopot. Nie jak mebel. Jak człowiek.

Bożena, 67 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama