Reklama

Kiedy umarł mój mąż, cisza w domu przestała być przyjemna. Przez trzydzieści lat uczyłam się tej ciszy, oswajałam ją. Najpierw jako młoda żona, potem jako matka, w końcu jako emerytka. Z czasem stała się jak stary sweter – znoszony, ale swój. A teraz ta sama cisza przygniatała mnie do ziemi.

Dni wyglądały tak samo: herbata, książka, krzyżówki. Codziennie ta sama trasa na spacerze, te same twarze mijane w parku, ten sam dźwięk kroków na klatce schodowej, który nie zwiastował już gości. Zdarzało mi się mówić samej do siebie, tak, by nie zapomnieć brzmienia głosu. Mimo to nie widziałam już dla siebie przyszłośc w parze.

Więc kiedy lekarka w przychodni podsunęła mi skierowanie do sanatorium, prychnęłam:

– A to jeszcze coś komuś pomaga?

Odpowiedziała mi uśmiechem, który przypominał bardziej pobłażliwość niż troskę.

– Może nie pomoże, ale chociaż pani się oderwie.

Oderwać się. To akurat brzmiało kusząco. Więc pojechałam. Bez oczekiwań. Z książką i własnym kubkiem do herbaty, bo wiedziałam, że w tych wszystkich uzdrowiskach to zawsze albo plastikowe, albo obtłuczone. Nie spodziewałam się, że zabraknie kubków. I że to właśnie będzie początek czegoś nowego.

Wspólny kubek

Pierwszego dnia w sanatorium obudziłam się za wcześnie. Pokój był czysty, pachniał wilgotnym kurzem i jakąś przeterminowaną nadzieją. Woda w kranie cieknąca, a materac taki, że kręgosłup przypominał o sobie przy każdym obrocie. Ale nie narzekałam. Przynajmniej nikt nie chrapał za ścianą.

Zeszłam do jadalni kilka minut przed rozpoczęciem śniadania. Przy wejściu zebrała się już grupka kuracjuszy, wszyscy w wyprasowanych bluzkach, z nadzieją w oczach i delikatnym napięciem, jakby czekali nie na posiłek, tylko na casting do reklamy leków na stawy. Stałam z boku, przyglądając się ich rytuałom. Każdy zajął już swoje miejsce, jakby od lat przychodził tu o tej samej porze.

Usiadłam przy czteroosobowym stoliku, przy którym nikt jeszcze nie zdążył się rozgościć. Chwilę później dosiadł się mężczyzna. Miał może siedemdziesiąt, może trochę mniej. Siwe włosy, cienka koszula w kratę i lekko wyświechtana marynarka, jakby dopiero co odwiesił ją z powrotem do szafy po jakiejś uroczystości.

– Wygląda na to, że przyszedłem ostatni – rzucił z uśmiechem.

– Albo pierwszy, tylko do drugiego stolika – odpowiedziałam z grzeczności. Nie lubiłam zaczynać rozmów, ale coś w jego głosie było ciepłe. Zwyczajne.

Zaczęli roznosić termosy z herbatą i kawą. Sztućce, talerzyki, bułki. Wszystko było, poza jednym. Kubków zabrakło. Spojrzałam na pustą tackę, potem na niego. W jego ręce już błyszczał porcelanowy, z niebieskim paskiem. A przede mną – nic.

– Proszę – powiedział, podając mi swój. – Dzisiaj ja poczekam.

– Bez przesady – odparłam i już chciałam zawołać obsługę, kiedy on uśmiechnął się szerzej i nachylił w moją stronę.

– Wiesz, herbata z jednej filiżanki smakuje lepiej. Jest trochę jak taniec – trzeba się zsynchronizować.

Zaczęłam się śmiać, najpierw krótko i ostrożnie, potem trochę dłużej. Nie pamiętałam, kiedy ostatnio ktoś rozbawił mnie w ten sposób.

– A jeśli któreś z nas ma grypę? – zapytałam, podnosząc brew.

– Wtedy oboje leżymy w łóżku i pijemy rosół – odpowiedział bez mrugnięcia okiem.

Wzięłam łyk herbaty i podałam mu kubek z powrotem. Trzymał go przez chwilę, potem znów mi oddał. I tak cały poranek. Jeden kubek. Małe łyki, spokojna rozmowa o niczym.

Po śniadaniu zaproponował spacer. Zgodziłam się, sama nie wiem dlaczego. Może dlatego, że nie zadawał zbyt wielu pytań. Nie opowiadał o swoich chorobach, nie chwalił się wnukami. Po prostu szedł obok, czasem coś rzucił, czasem coś skomentował. A ja po raz pierwszy od dawna nie czułam się jak wdowa.

Wieczorem, leżąc już w łóżku, myślałam o tym, jak naturalnie mi było z nim przy stole. Jak zwyczajnie i dobrze. I zorientowałam się, że chyba nie tęsknię za ciszą aż tak bardzo, jak myślałam.

To było miłe

Ostatniego dnia turnusu niebo było szare, ale przynajmniej nie padało. Spakowałam walizkę wcześnie, zanim jeszcze zdążyłam zjeść śniadanie. Wiedziałam, że muszę to zrobić szybko. Gdybym zwlekała, mogłabym się rozkleić. A nie lubiłam być rozklejona.

Na stołówce czekał już na mnie. Ten sam stolik, ten sam kubek. Wziął go pierwszy i postawił przede mną, bez słowa.

– Dziękuję – powiedziałam tylko.

Rozmawialiśmy jak zwykle, o niczym. O tym, że bułki z makiem są dziś zbyt suche, że herbata jakby słabsza. Nie wspomnieliśmy o tym, że to ostatni raz. Może właśnie dlatego rozmowa była lżejsza. Jakbyśmy oboje udawali, że wszystko będzie tak samo także jutro.

Po śniadaniu odprowadził mnie do autokaru.

– To było miłe – powiedziałam, zanim zdążył się odezwać.

Spojrzał na mnie uważnie, tak prosto i spokojnie, że poczułam, jak coś we mnie drgnęło.

– A może być dłużej tak miłe – odparł cicho.

Uśmiechnęłam się, jakbym nie dosłyszała. Zapięłam płaszcz, poprawiłam szalik i szybko weszłam do środka.

W drodze do domu patrzyłam przez okno. Zastanawiałam się, czy był poważny. A potem, czy to coś zmienia. I dlaczego właściwie miałabym się nad tym zastanawiać. Przecież nie planowałam zaczynać niczego nowego. Ale przecież… nie planowałam też z nikim pić herbaty z jednego kubka.

Pisał co kilka dni

Minęły dwa miesiące. Pisał co kilka dni. Nie były to listy miłosne, tylko zwykłe wiadomości: że u nich śnieg, że pociągi znów się spóźniają, że ktoś znajomy z sanatorium przesłał pozdrowienia. Czasem dodawał zdjęcie kota sąsiadki, który miał nawyk wskakiwania mu na parapet.

Nie odpisywałam od razu. Czasem czekałam dzień, czasem dwa. Aż w końcu któregoś wieczoru odpisałam tylko: „A gdybym przyjechała… tak na trochę?”

Dwa tygodnie później siedziałam w jego kuchni, pijąc herbatę z innego kubka. Miał dwa, identyczne, jakby już wcześniej się przygotował. Śniadanie było proste – jajko na miękko, kromka chleba, trochę masła. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie, każdy na swoim miejscu, w ciszy, która wcale nie była niezręczna.

– Jeśli chcesz, mogę kupić drugi fotel – powiedział, pokazując ręką na miejsce przy oknie. – Chyba już nie potrafię siedzieć sam przy oknie.

– Na razie nie przeszkadza mi, że się dzielimy – odpowiedziałam, nie patrząc na niego.

Codzienność u Feliksa była spokojna. Miał swoje godziny – spacer o dziesiątej, obiad o trzynastej, kawa o szesnastej. Znał wszystkich sąsiadów z imienia, wiedział, która pani hoduje storczyki, a który pan ma chory kręgosłup. Przed snem słuchał radia. W niedziele chodził do kościoła, choć mówił, że bardziej z przyzwyczajenia niż z przekonania.

Nie wprowadzałam zmian. Byłam tam „na próbę”. Zawsze mogłam wrócić. Trzymałam się tej myśli jak poręczy. Wieczorami czytałam książki, a on coś dłubał przy starych fotografiach. Czasem przysiadał się obok, kładł rękę na oparciu mojego krzesła. Nie mówił, że się cieszy, że jestem. Ale parzył herbatę, zanim zdążyłam o nią poprosić. To wystarczyło. Przynajmniej wtedy.

Z nudą można żyć

Zaczęłam się orientować, że przestaję być gościem. Moje rzeczy nie mieściły się już w jednej torbie. Na półce w łazience stała szczoteczka do zębów, którą kupił bez pytania. W kuchni obok jego łyżeczki leżała moja. Niby przypadek, niby porządek.

Feliks nie był nachalny. Nie mówił o uczuciach. Nie pytał, kiedy wrócę, bo nigdy nie zapowiedziałam, że wyjadę. A jednak codziennie przygotowywał dwie filiżanki. I jeden talerz więcej. Zauważyłam, że potrafię przewidzieć jego ruchy. Wiedziałam, kiedy zakaszle, kiedy poprawi okulary, kiedy zaśnie przy książce. Miał swoje rytuały. Gdyby był młodszy, pewnie by mnie to drażniło.

Teraz czułam niepokój. Bo jeśli już znam każdy jego gest, to co dalej? Czego mam się uczyć? Co mnie zaskoczy? Którego wieczoru siedzieliśmy razem przy radiu. Z audycji sączyła się muzyka sprzed czterdziestu lat. Miałam ochotę zapytać, czy kiedyś tańczył. Ale zamiast tego powiedziałam:

– Nie boisz się, że się sobą znudzimy?

Spojrzał na mnie, nie zdziwiony, tylko jakby gotowy na takie pytanie.

– Z nudą można żyć. Samotność to większy wróg.

Przytaknęłam, ale w środku coś nadal było nie tak. Coraz częściej budziłam się w nocy, nasłuchując. Nie wiem czego. Ciszy? Oddechu Feliksa? Własnych myśli? Bo zaczynałam się bać, że to wszystko – ciepło, herbata, bliskość – zamieni się w kolejne trzydzieści lat, które znów przejdą obok. A przecież miało być „na próbę”.

Drugi fotel

Fotel przy oknie już był. Drugi pojawił się któregoś ranka, bez zapowiedzi. W tym samym kolorze, z taką samą wytartą tapicerką, jakby czekał na mnie od lat. Feliks tylko skinął głową w jego stronę i powiedział:

– Teraz już nie musimy się dzielić.

Uśmiechnęłam się, z wdzięcznością, której nie umiałam nazwać. Ale gdzieś pod spodem tego uśmiechu czaił się strach. Bo od teraz siedzieliśmy obok siebie. Dwa fotele. Jedna cisza. Wspólna lista zakupów na lodówce. Codzienne pytanie: „O której obiad?” i „Którą chcesz herbatę?”. I ciepłe milczenie, które czasem koiło, a czasem drażniło jak wełniany sweter pod szyją.

Pewnego wieczoru, kiedy za oknem śnieg padał bez przekonania, odłożyłam książkę i zapytałam:

– Czasem się zastanawiam, czy to naprawdę jest miłość.

Feliks nie odpowiedział od razu. Odwrócił głowę w moją stronę, popatrzył długo.

– A co byś chciała, żeby to było?

– Chyba… trochę mniej pewne. Trochę mniej spokojne – powiedziałam cicho.

Nie zapytał, co mam na myśli. Może się domyślił, a może nie chciał wiedzieć. Wrócił do gazety, jakby nic się nie stało. A ja poczułam, że właśnie powiedziałam coś, co wisiało mi w gardle od tygodni.

Bo przecież to wszystko było dobre. Ułożone. Bezpieczne. Ale kiedy wieczorem gasło światło, leżałam na plecach, patrzyłam w sufit i zadawałam sobie pytanie, które nie dawało mi spokoju: czy ja jeszcze potrafię kochać? Czy to, co teraz czuję, to miłość, czy już tylko zgoda na czyjąś obecność? Może po prostu zapomniałam, jak to się robi.

Czesława, 70 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama