„Zamieniłam pracę w warszawskim korpo na szpadel i gumiaki, i nie żałuję. Wolę być brudna od błota, ale szczęśliwa”
„W połowie podjazdu koła zaczęły buksować. Dodałam gazu. Błąd. Auto zsunęło się bokiem i w sekundę utknęłam po osie w błocie. Próbowałam wycofać, kręcić kołami, robić cokolwiek, ale tylko pogarszałam sprawę”.

Przez ostatnie dziesięć lat byłam kimś, kogo nie lubię. Kimś, kogo sama nie chciałabym spotkać na kawie – wiecznie zabieganą, zapatrzoną w ekran, z wiecznie ściśniętym gardłem od nieodebranych połączeń, niedokończonych prezentacji, pilnych projektów.
Pracuję w agencji PR – a właściwie pracowałam. Jeszcze tydzień temu moje życie wyglądało jak niekończący się feed na LinkedInie: sukcesy, kampanie, nagrody, wywiady. Tylko nikt nie widział, że każda kolejna „wygrana” była jak naklejka przyklejana do pustego słoika – ładnie wygląda, ale środka brak.
Byłam wykończona
Wstawałam rano z zaciśniętym żołądkiem. Pociągiem myśli jechałam szybciej niż metro na Świętokrzyskiej – od maila do zebrania, od zebrania do raportu, od raportu do samotnego wieczoru z Netflixem i białym winem. Kiedyś lubiłam swoją pracę. Ale to się wypaliło – a z tym wszystko inne. Relacje, ciało, pasje, nawet sen. Najgorsze było to, że nie umiałam się zatrzymać. Przecież wszyscy tak żyją, prawda?
Dopiero atak paniki, który złapał mnie w windzie, zmusił mnie do zrobienia czegoś innego. Albo ja się zmienię, albo coś we mnie umrze. Nie myśląc zbyt długo, kliknęłam w ogłoszenie: „Dom na wsi do wynajęcia. Cicho, z widokiem na łąki”. Wysłałam zaliczkę, spakowałam kilka swetrów, buty do biegania, laptopa (bo przecież nie umiałam bez niego żyć) i wyjechałam.
Na mapie to tylko sto sześćdziesiąt kilometrów. Ale w głowie – jakby to była inna planeta. Nie wiedziałam, czego się spodziewać. Może nudy, może samotności, może siebie – tej prawdziwej, której nie słyszałam od lat. Nie miałam planu. Tylko potrzebę – odpocząć.
Już pierwszy zakręt za tabliczką z nazwą wsi okazał się wyzwaniem. Droga, która na mapie wyglądała jak przyjemna polna ścieżka, w rzeczywistości przypominała tor przeszkód. Deszcz, który padał przez ostatnie dni, zamienił ją w jedno wielkie bagno. W połowie podjazdu koła zaczęły buksować. Dodałam gazu. Błąd. Auto zsunęło się bokiem i w sekundę utknęłam po osie w błocie. Próbowałam wycofać, kręcić kołami, robić cokolwiek, ale tylko pogarszałam sprawę.
Byłam bezradna
Siedziałam przez chwilę z głową opartą o kierownicę. Sygnał telefonu słaby. Brak internetu. Las po jednej stronie, pole po drugiej. I ja, samotna w swoim miejskim samochodzie, z walizką pełną kosmetyków, których nikt tu nie potrzebuje. Mój wielki reset zaczął się od utknięcia w błocie.
Po chwili z oddali usłyszałam warkot silnika. Zza zakrętu wyjechał stary pick-up. Zatrzymał się obok mnie. Mężczyzna około czterdziestki wysiadł i spojrzał na mnie spod zmarszczonych brwi.
– Z miasta, co? – zapytał bez przywitania.
– Tylko chwilowo.
– Tu się nie wjeżdża po deszczu. Nawet traktor czasem nie daje rady.
– Nie wiedziałam.
– A bo skąd by pani miała wiedzieć – westchnął i już bez dalszych komentarzy wrócił do auta.
Po chwili wyjął linę, przypiął ją do mojego zderzaka i zaczął powoli wyciągać mnie z pułapki. Zawstydzona, wyszłam, by pomóc, ale nie pozwolił. Stałam więc obok, moknąc w drobnym deszczu. Po kilku minutach auto stało już na twardym gruncie.
– Marek jestem – powiedział w końcu. – Dom, który pani wynajęła, jest dwa kilometry stąd. Droga dalej taka sama. Może pani zostawić auto u mnie na podwórku, jakby co.
– Dziękuję. Klara – odpowiedziałam, podając mu rękę.
– Nie ma za co. Wieczorem robimy ognisko u sąsiadów. Wpadnij, jak będziesz miała ochotę.
Uratował mnie
Zostałam sama, z kluczykami w ręce i mokrymi butami. Przez chwilę czułam złość – na siebie, na błoto, na tę sytuację. Ale zaraz potem pojawiło się coś dziwnego. Ulga. Nikt mnie tu nie znał. Nikogo nie obchodziło, kim byłam w mieście.
Ogniska kojarzyły mi się z czasami liceum, gdy wszyscy byli pijani albo udawali, że świetnie się bawią. Ale coś mnie pchnęło. Kilka osób siedziało na starych ławkach, ktoś grał cicho na gitarze. Pachniało dymem i pieczonym chlebem. Marek podniósł wzrok, skinął tylko głową. Podał mi kubek z czymś gorącym.
– Nie trzeba mówić „dzień dobry” trzy razy – rzucił. – Tu wszyscy i tak wiedzą, kto nowy.
Usiadłam obok. Przez chwilę tylko słuchałam rozmów. Proste słowa. Że buraki w tym roku ładne. Że kura znowu uciekła. A potem Marek zapytał:
– Gdzie pracowałaś?
– W PR-ze – poprawiłam z automatu. – W dużej agencji. Warszawa.
– Czyli robisz tak, żeby ludziom się wydawało, że coś jest lepsze niż jest?
Zatkało mnie. Nie dlatego, że nie miał racji. Tylko dlatego, że nikt wcześniej tak tego nie powiedział.
– Może. Chociaż nie chciałam. Ale tak, trochę tak to działało.
– I po co to komu? – dodał spokojnie, patrząc w ogień.
Trafił w sedno
Wróciłam do domu z zapachem dymu we włosach. I przez chwilę nie myślałam o mailach. To było dziwne. I dobre.
Początkowo miało to być tylko kilka dni, może tydzień. Ale z każdym porankiem, który zaczynał się ciszą zamiast dźwiękiem powiadomień, coś się we mnie rozluźniało. Marek pewnego dnia zapytał, czy chcę pomóc przy ogrodzie. Wzięłam rękawice, chociaż nie miałam pojęcia, co robię.
Sadzenie ziół było proste. Czułam ziemię pod palcami, pachniało miętą i rozmarynem. Marek pracował obok, spokojnie, bez pośpiechu.
– Może zostaniesz tu na dłużej – rzucił, nie patrząc na mnie. – Dobrze ci idzie. Nawet bazylia cię lubi.
– Nie wiem – odpowiedziałam cicho i spuściłam wzrok. – To chyba nie takie proste.
– A kto powiedział, że musi być?
Odnalazłam spokój
Telefon zadzwonił przed południem. Odbierałam z wahaniem, jakby to był głos z innego życia. Szef brzmiał entuzjastycznie, jak zawsze, gdy miał dla kogoś „szansę”. Nowy projekt, większy budżet, stanowisko z własnym zespołem. „Wiedziałem, że potrzebowałaś przerwy, ale teraz mamy coś naprawdę dla ciebie”. Słuchałam.
– Dam ci dwa dni na decyzję – powiedział. – Ale naprawdę warto. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy.
Rozłączyłam się i przez chwilę siedziałam na schodach, patrząc na pola. Przyszłam do ogrodu, gdzie Marek podlewał zioła. Zawahałam się, ale powiedziałam:
– Dostałam propozycję awansu.
– No to gratuluję – odpowiedział bez cienia ironii. – Dużo ludzi za tym goni.
– Nie wiem, co robić – przyznałam.
– A ja wiem tylko tyle, że rośliny się same nie podleją – rzucił i wrócił do pracy.
Nie próbował mnie zatrzymać. I chyba dlatego właśnie poczułam się, jakbym pierwszy raz naprawdę mogła coś wybrać.
Podjęłam decyzję
Zadzwoniłam następnego ranka. Szef odebrał od razu, jakby czekał przy telefonie.
– Zostaję tutaj – powiedziałam. – Nie wracam. I nie chodzi o to, że coś się ze mną stało. Po prostu… nie chcę już tamtej wersji siebie.
Po drugiej stronie przez chwilę było cicho.
– Myślałem, że potrzebowałaś tylko oddechu.
– Tak. Ale jak się człowiek przewietrzy, to czasem widzi wszystko inaczej.
Rozłączyłam się bez żalu. Nie było w tym ani dramatyzmu, ani ulgi. Po prostu – decyzja.
Później razem z Markiem sadziliśmy kolejne zioła. Mówił coś o tym, że oregano trzeba będzie przesadzić, bo mu za ciasno. Ja porządkowałam doniczki.
– Trzeba by jakoś nazwać ten zielnik – powiedział, grzebiąc w ziemi. – Żeby nie był taki bezimienny.
Spojrzałam na niego i się uśmiechnęłam.
– Masz jakiś pomysł?
– Ty tu jesteś specjalistką od wizerunku – odpowiedział. – Ja tylko kopię.
Śmiałam się, pierwszy raz od bardzo dawna tak zwyczajnie, bez powodu, bez napięcia. I to było dobre.
Klara, 40 lat
Czytaj także:
„Wybaczyłam zdradę męża, ale to nie pomogło. Uznałam, że na zgodę musimy zasiać jego nasionko w moim ogródku”
„Założyłem własny biznes i się zaczęło. Cała rodzina myśli, że śpię na pieniądzach, a ja ledwo mam na rachunki za prąd”
„Mam prawie 50 lat i żyję pełnią życia. Mąż wychowuje mi dzieci, a z kochankiem zwiedzam nie tylko piwnice Warszawy”

