Reklama

Mam dwójkę dzieci, męża, kredyt. Mieszkam na wsi i pracuję jako księgowa w lokalnej firmie transportowej. Niby biuro, niby komputer, ale i tak zimą siedzę w kurtce, bo prezes oszczędza na ogrzewaniu.

Grzegorz, mój mąż, niby coś robi, a jakby nic. Dorywczo, bez etatu, bez pewności. Czasem na budowie, czasem u sąsiada stodołę pomoże załatać. Cichy jest. Taki z tych, co wolą przemilczeć niż się postawić. I wszystko byłoby jeszcze jakoś do przełknięcia, gdyby nie ta cała gra pozorów, w którą muszę grać. Dla teściowej, dla sąsiadki Iwony, dla ludzi.

Agnieszka, pamiętaj, że ludzie patrzą – mówiła Zofia, moja teściowa, za każdym razem, kiedy chcę się sprzeciwić. Jakby to było najważniejsze. Nie że dzieciom zimno, nie że na gaz nie mamy, tylko żeby na cmentarzu nie było wstydu.

Martwiłam się

Wieczorem usiadłam z Grześkiem przy kolacji. Dzieci już spały. Jedliśmy makaron z sosem. Cisza jak zwykle. Tylko stukanie widelców o talerze.

– Grzesiek... – zaczęłam, niepewnie. – Co zrobimy na Wszystkich Świętych? Mama już pytała, czy zamówiłam wieniec.

Grzesiek spojrzał na mnie zmęczonym wzrokiem, nie przerywając jedzenia.

– Może... jakoś się obejdzie? – powiedział cicho.

– Obejdzie się? U Zofii?! – zaśmiałam się, ale to był pusty śmiech. – Ona by chyba sama sprzedała nasz stary kredens, żeby tylko grób dziadka wyglądał jak z katalogu.

Grzesiek westchnął, odstawił łyżkę i podrapał się po karku.

No to weź z koperty. Na gaz miało być, ale... No, wiesz.

Poczułam, jak coś mnie ściska w gardle. Koperta z napisem „gaz” leży pod bielizną w mojej szufladzie. Tam są ostatnie dwie stówki, które miały być na listopadową ratę i może dwa tygodnie ciepła w kuchni.

– Czyli... kupimy znicze, wieniec, a potem dzieciom powiemy, żeby spały w kurtkach? – zapytałam, ale już bez złości. Bo wiedziałam, że nie mamy wyboru.

Grzesiek nie odpowiedział. Wstał, zgarnął talerze i poszedł do zlewu. Z kuchni usłyszałam tylko cichy szept:

– Bo przecież wszyscy patrzą.

Nie chciałam wydawać kasy

– Agnieszka, nie zapomnij w tym roku o wieńcu, tak jak zawsze – rzuciła Zofia od progu, nawet butów nie zdążyła zdjąć. – I te znicze z czerwonego szkła, pamiętasz, co kupowaliśmy w zeszłym roku? Pięknie się paliły, długo.

Stałam przy kuchence, mieszałam kaszę. Ledwo spojrzałam w jej stronę.

Mamo, w tym roku może coś skromniejszego?

– Skromność to nie grzech – prychnęła – ale zaniedbanie grobu ojca mojego męża to już coś innego. Wstyd by był. Iwona zawsze patrzy. A ludzie mówią.

No tak. Ludzie mówią. Iwona patrzy. I ja mam wyrzuty sumienia, że myślę bardziej o cieple w domu niż o grobie, którego nikt nie odwiedza przez resztę roku.

Mamy tylko dwieście złotych – powiedziałam w końcu. – To miało być na gaz.

– Dzieci przykryjesz kocami. Przeżyją. Ale na cmentarzu jak się pokażesz bez niczego, to co, Agnieszka? Mam ci pożyczyć?

Zacięłam zęby. Gdyby pożyczyła, wypominałaby to przy każdej okazji. Wzięłam więc płaszcz i poszłam do sklepu. Wydałam wszystko. Sto dwadzieścia na wieniec. Czterdzieści na znicze. Reszta na zapasowe wkłady. Nie byłam z siebie dumna.

To była gra pozorów

Cmentarz w Święto Zmarłych to teatr. Każdy grób – scena. Każda rodzina – aktorzy. Jedni w futrach, inni w eleganckich płaszczach. I wszyscy ze świeżo kupionymi zniczami, równiutko ustawionymi kwiatami i nienagannym uśmiechem: „patrzcie, jak dbamy”.

Stałam obok grobu teścia, dzieci się kręciły wśród nóg. Grzegorz trzymał zapalniczkę, którą w końcu dał mi, bo mu wiatr zdmuchiwał płomień. Zofia chodziła wkoło nagrobka i poprawiała znicze.

– Ale piękny wieniec! – rozległ się głos za plecami.

Odwróciłam się. Iwona. Oczywiście. W nowej kurtce i błyszczącą torebką. – Aż miło popatrzeć – dodała, głaszcząc wzrokiem każdą gałązkę jodły.

– No wie pani, jak co roku – Zofia natychmiast przejęła pałeczkę. – U nas wszystko musi być porządnie.

– I bardzo dobrze! – Iwona cmoknęła i spojrzała na mnie z uśmieszkiem. – Dobrze, że Agnieszka dba. Nie to co niektóre...

Słyszałam tylko szum w uszach. Stałam w cieniu nagrobka i zastanawiałam się, ile dni spędzimy teraz bez ogrzewania. Patrzyłam na płomienie zniczy – spokojne, ciche, jakby wszystko było w porządku. Ale nie było.

Byłam zła

Wieczorem w domu było już chłodno. Palce miałam lodowate, dzieci siedziały pod jednym kocem na kanapie, tuląc się do siebie. W kuchni zagotowałam wodę, żeby chociaż para z czajnika ogrzała powietrze. Grzegorz siedział przy stole i milczał. Patrzył w okno, choć nic za nim nie było – tylko ciemność.

– I co teraz? – zapytałam.

– Co „co”? – spojrzał na mnie bez wyrazu.

– Nie mamy za co zapłacić za gaz. Dzieci będą chorować, ale grób, wygląda jak z reklamy... – zakpiłam.

Grzegorz spuścił wzrok. Nie odezwał się.

– Nic nie powiesz?! – podniosłam głos. – Całe nasze oszczędności poszły na to, żeby sąsiadka Iwona mogła sobie pogadać, że mamy piękny wieniec.

– Przecież sama poszłaś – burknął.

– Bo co miałam zrobić?! Twoja matka by mnie zjadła żywcem, gdybym przyszła z byle czym. Ty jej nigdy nie potrafisz postawić granicy. Nigdy! Zawsze ja mam być ta zła!

Wstał, ale nie podszedł. Oparł się o framugę drzwi.

Przecież wszyscy patrzą… – powiedział cicho.

– A ja, Grzesiek? Ja nie patrzę? Dzieci nie patrzą? Na co czekasz? Aż zamarzniemy?

Otworzyłam szufladę, wyjęłam z niej jedyny banknot – dwudziestkę, która została na chleb. Rzuciłam go na stół.

– Weź to. Kup sobie jeszcze jeden znicz. Może wtedy będzie ciepło.

Zabrałam dzieci i zamknęłam się z nimi w pokoju. Po raz pierwszy miałam ochotę wyjść z tego domu nie wracać.

Wygarnęłam sąsiadce

Szłam bez celu. Przez wieś. Przez wiatr. Z dłońmi w kieszeniach i głową pełną myśli, które dusiły mnie bardziej niż zimno. Mijałam znajome podwórka, ogrody z gipsowymi krasnalami, altanki z jesiennymi dyniami. Wszystko wyglądało normalnie. Jakby nikt tu nie liczył pieniędzy do ostatniego grosza. Jakby tylko u mnie świat był popsuty.

Zatrzymałam się dopiero, gdy zobaczyłam Iwonę przed sklepem. Stała z dwiema innymi kobietami i chichotały jak uczennice.

– A mówiłam wam! Wieńce jak z kwiaciarni! Zofia jak zawsze postarała się. A Agnieszka... wreszcie ogarnęła, co to znaczy tradycja.

Zesztywniałam. Coś we mnie pękło. Podeszłam bliżej.

– Znasz tradycję, Iwona? To posłuchaj teraz nowej. Znicze za ostatnie pieniądze. Dzieci śpią w kurtkach, bo nie mamy na gaz. Ale grób się błyszczy, żebyś miała na czym zawiesić swój święty wzrok.

– Agnieszka, o czym ty mówisz…?

– O tym, że nie masz pojęcia, jak wygląda życie, kiedy przestaje być na pokaz. I nie chcę już brać w tym udziału. Nie dla ciebie, nie dla Zofii.

Kobiety zamilkły. Iwona stała jak wmurowana. Po raz pierwszy nie miała nic do powiedzenia. Odwróciłam się i poszłam dalej. Nagle powietrze było lżejsze, jakby coś ze mnie zeszło.

Miałam dość

Drzwi skrzypnęły, gdy je otworzyłam. W domu panowała cisza, ale nie ta kojąca. Dzieci spały w pokoju pod dwoma kocami, skulone jak koty. W kuchni Grzegorz siedział przy stole, z pustym kubkiem przed sobą. Teściowa też tam była. Oczy czerwone, jakby płakała. Ale jej mina – jak zawsze – chłodna i dumna.

– Gdzieś ty była, dziewczyno? Ludzie będą gadać – zaczęła.

Nie interesuje mnie już, co się ludzie będą gadać – Zdjęłam płaszcz i zawiesiłam go spokojnie. – Mam dość życia pod ich dyktando.

Zofia wstała gwałtownie.

– Myślisz, że ja się tak bawiłam całe życie?! Że miałam wybór?! Taki świat, Agnieszko, że jak się nie pokażesz, to cię zdepczą!

– Może. Ale ja nie chcę już grać w to przedstawienie. Nie będę udawać, że wszystko gra, kiedy moje dzieci drżą z zimna.

Spojrzałam na Grzegorza. On tylko skinął głową. Wreszcie. Po raz pierwszy od dawna czułam, że jesteśmy po jednej stronie.

– Nigdy więcej nie wydam więcej na znicze niż na gaz – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Zofia usiadła z powrotem. Nie odpowiedziała. A może nie miała już nic, co by mogło mnie zatrzymać.

Agnieszka, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama